„Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić Was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom” – nie sposób nie przywołać tych słów Chrystusa, oglądnąwszy w całości kontrowersyjny serial „Młody papież”. W związku z pojawieniem się w telewizji kontynuacji produkcji z Judem Lawem w roli Piusa XIII, pt. „Nowy papież” przypominamy recenzję „Młodego papieża” autorstwa Krzysztofa Gędłka.
UWAGA! SPOILERY!
Wesprzyj nas już teraz!
„Młody papież” od samego początku budził wielką ciekawość. Oto młody kardynał, Lenny Belardo, zostaje powołany na Stolicę Piotrową. Staje się to przyczyną zamętu. Nowy Ojciec Święty jest bowiem bardzo oryginalny. Łamie wszelkie niepisane reguły życia w Watykanie, nałogowo pali papierosy, skłania jednego z księży, by ujawniał tajemnice spowiedzi papieskich oficjeli. Ale obok tych niewyszukanych zachowań, Belardo okazuje się też niezwykle ortodoksyjny. Przyjmuje imię Piusa XIII, zakłada tiarę, noszony jest w lektyce, zaś kardynałowie całują go w czerwone pantofle. Oprócz tego żąda zmian w liturgii (oczywiście odwołując się do Tradycji), a także wypowiada zdecydowaną wojnę homoseksualizmowi i aborcji.
Przy tym wszystkim serial Paolo Sorrentino jest jednak niezwykle przewrotny. Mniejsza nawet, że w kolejnych odcinkach ortodoksyjny papież przechodzi przemianę, wyciągając rękę do homoseksualistów czy rozważając złagodzenie stanowiska wobec aborcji. Istotne, że już początkowe sekwencje zdradzały zamiary reżysera. Pius XIII, wprowadzając z pozoru istotne zmiany, nie mówi bowiem o reformie lecz rewolucji, którą zaprowadza z podziwu godną upartością, sprawiając tym samym, że większość tradycyjnych postulatów staje się groteską. Przykłady? Papież, tłumacząc to skromnością, w ogóle nie pokazuje się ludziom, a gdy już decyduje się pojawić w oknie na placu św. Piotra, niemal obraża się na wiernych, fukając na nich bezlitośnie niczym dziesięciolatek. Z kolei o konieczności wprowadzenia konserwatywnych obyczajowo ustaw Belardo opowiada premierowi Włoch w zabawny sposób, strasząc sekwencją zdarzeń, która zapewne byłaby idealną inspiracją dla Monthy Pytona. Pius XIII upaja się przy tym całym splendorem papieskiego urzędu, niczym mały dzieciak najnowszą konsolą.
Prawicowy, bo skrzywdzony
Reżyser serialu, Paolo Sorrentino nie jest znany jako zagorzały katolik, lecz mimo to pierwsze odcinki sprawiają wrażenie, że doskonale wyczuwa Kościół, rozpoznając kim są tradycjonaliści oraz jakie rozwiązania proponują na czasy sztormu, w który wpadła Łódź Piotrowa. Z czasem okazuje się jednak, że Sorrentino wie sporo, ale, jak to często bywa, rozumie niewiele. Postulaty obrony życia czy walki z homoseksualizmem uważa za „polityczne kwestie” – tak nazywa je przynajmniej jeden z bohaterów serialu. W dodatku podobne poglądy przypisuje krzywdzie psychicznej, najlepiej z dzieciństwa dokonanej przez rodziców. Freud i Jung szaleją z radości! Belardo został bowiem opuszczony przez rodziców – parę hippisów – i oddany do domu dziecka. Ten moment jego życia formuje go, jako kapłana, a w końcu papieża.
Widz nie dowie się więc z serialu skąd u Belardo ortodoksyjna katolicka formacja. Albo – ściślej – dowie się, ale przyczyna wprowadzanych przezeń zmian okazuje się iście paradna – młody papież walczy z progresistami, ponieważ odreagowuje krzywdę, jakiej doznał jako dziecko. Odwoływanie się do Tradycji i nieco nieszablonowy sposób sprawowania władzy to nie efekt modlitw, lektur czy wpływu jakiegoś duchowego mistrza, lecz po prostu chęć odegrania się na Kościele za doznaną krzywdę. Twórcy serialu kłaniają się więc w pas sążnistym lewicowym analizom, poszukującym źródeł co bardziej konserwatywnych postaw właśnie w patologicznej relacji z rodzicami lub jako jedynie przejaw emocji, nie zaś naturalną, zdroworozsądkową i zaszczepioną przez Boga refleksję.
Dziwna przemiana
Pius XIII szybko więc staje się raczej człowiekiem potrzebującym pomocy niż namiestnikiem Chrystusa. Co za tym idzie? Jego pseudotradycjonalizm okazuje się przynosić opłakane skutki: ludzie nie chodzą do kościołów, politycy pomiatają urzędem papieskim, spada liczba zdeklarowanych katolików, zaś „odtrąceni” przez Kościół homoseksualiści zabijają się, skacząc z dachu Bazyliki św. Piotra. Zabawne? Doprawdy! Lecz obraz ów byłby niepełny, gdyby nie przemiana Belardo. Staje się on prędko papieżem uprawiającym mowę-trawę. Ludzkie serca podbija antykatolicką przemową do mieszkańców Nigerii, twierdząc, że nie będzie opowiadał im o Bogu, bo nie ma w ich kraju pokoju, a przecież Bóg jest pokojem. O co w tym chodzi? Papież deklarujący, że nie będzie opowiadał o Bogu? Absurd! Ale wiele wyjaśniają kolejne sceny, gdy podczas omawianego kazania Pius XIII przypomina sobie swoich rodziców – hippisów. A ci – wiadomo – peace and love. Brakowało jedynie odniesienie do innego, słynnego hasła: „sex, drugs and rock’and roll”.
Podobnie jest z finałową przemową Belardo w Wenecji, gdzie zapewnia, że Bóg… uśmiecha się do nas. I o to przesłanie całej homilii! Takiego jednak papieża – jak wmawiają nam twórcy serialu – pragną ludzie. Przecież te właśnie kazania czynią z głowy Kościoła przywódcę uwielbianego przez tłumy. Że nijak ma się to do misji i posłannictwa Kościoła? To już nieistotne, wszak wiadomo, że papież ma przede wszystkim dać show i do każdego człowieka podchodzić z miłosierdziem, to znaczy – tłumacząc sens „miłosierdzia” na język współczesny – akceptując wszelakie grzechy i słabości. A tak się przecież dzieje w serialu, gdy Pius XIII mianuje w końcu swoim najbliższym współpracownikiem homoseksualistę.
Po co nam papież?
Nie warto już w tym miejscu rozwodzić się nad stereotypowym ukazaniem przez Sorrentino kościelnych hierarchów. Jak łatwo się domyślić, duchowni przedstawieni w „Młodym papieżu” albo chodzą pijani, albo myślą o szerokorozumianych kwestiach rozporkowych lub spiskują niczym wytrawni, polityczni gracze. Znamienne jednak, że Sorrentino ukazuje nam papieża takiego, jakiego pragnie on sam i inni jemu podobni – artyści, celebryci oraz „możni” tego świata. Musi to być papież-showman, co to każdego przytuli, pogłaszcze po głowie i cmoknie w czółko. Reszta? Reszta nie jest ważna!
Należy współczuć tym porządnym katolikom, którzy – co wynika z internetowych komentarzy i memów – nabrali się przez moment na „Młodego papieża”, odkrywając w nim serial o naprawdę dobrym, ortodoksyjnym przywódcy Kościoła. Obraz ten jest dziełem człowieka przekonanego, że dobry przywódca to taki, który posiada aplauz tłumu i jest kochany przez wszystkich. Najpierw więc „dobry papież”, potem „papież kremówkowy”, a teraz – papież Sorrentino. Z jednej strony to przykre, że realizowana od dwóch tysięcy lat misja Kościoła pozostaje przez wielu kompletnie niezrozumiana. Że „wielcy twórcy” nie pojmują, iż Kościół nie jest ani lewicowy, ani prawicowy, ale opiera się na nauczaniu Chrystusa i Tradycji.
Z drugiej zaś strony – może to i dobrze. Skoro nie rozumieją być może łatwiej będzie ich przekonać, by przyjęli Prawdę?
Krzysztof Gędłek
Młody papież, reż. Paolo Sorrentino, wyk. Jude Law, Diane Keaton, Silvio Orlando; Włochy 2016