Dzisiaj

Po rezygnacji Bidena. Kto ma określać interes narodowy: elity czy wyborcy?

(EPA/JIM LO SCALZO Dostawca: PAP/EPA.)

Bezprecedensowa decyzja Joe Bidena, która zapadła na ponad sto dni przed wyborami prezydenckimi w USA, ma nie tylko zwiększyć szanse ewentualnego kandydata Demokratów na prezydenta wyłonionego podczas konwencji partii w sierpniu. Przede wszystkim oznacza wykorzystanie wszystkich atutów w walce o „odbicie” niższej Izby Kongresu i przeciwko „podwójnemu Trumpizmowi”.

 

Otwiera się szansa dla Demokratów

Wesprzyj nas już teraz!

W październiku 2023 roku, w związku z poważnym kryzysem Republikanów w Izbie Reprezentantów, „The Nation” z entuzjazmem pisał o otwierającej się szansie na odbicie izby niższej przez Demokratów. Wskazywano wówczas, że aby do tego doszło – przy okazji wyborów prezydenckich wymieniana jest jedna trzecia składu Kongresu – trzeba zdobyć zaledwie pięć mandatów. Wieszczono, że Demokraci stają przed historyczną szansą, by przejąć pełnię władzy w kraju, zachowując Senat, „odbijając” Izbę Reprezentantów – i kto wie – być może wygrywając wyścig prezydencki.

Szanse te rosły wraz z udanym kwestionowaniem map okręgów wyborczych, które tradycyjnie zmieniane są co 10 lat po spisie wyborczym obywateli USA. Mapy zmieniono w 2020 roku, ale Demokraci podważyli mający sprzyjać Republikanom kształt niektórych okręgów, zwłaszcza w Nowym Jorku, w stanie Utah, na Florydzie czy w Wisconsin i Alabamie.

„Możliwości dla Demokratów są duże, ale istnieją też potencjalne pułapki” – komentował „The Nation”. Portal dodał, że najważniejsze jest zachowanie instynktu walki z „szalonymi Republikanami”, którymi mieli być zniesmaczeni wyborcy. Sondaże RealClearPolitics z jesieni 2023 r. – gdy wybuchł kryzys w związku ze zmianami na stanowisku Spikera – pokazywały, że jedynie 17 procent wyborców aprobowało sposób działania niższej Izby parlamentu amerykańskiego. Wciąż jednak inne sondaże pokazywały, iż Republikanie zachowywali jednopunktową przewagę nad Demokratami w rywalizacji o miejsca w Kongresie.

„Obecny chaos może niektórym Demokratom pomóc. Ale żeby wygrać, naprawdę muszą sobie pomóc” – dodał „The Nation”. Autor wskazał, iż Demokraci powinni położyć nacisk na kwestie gospodarcze, ponieważ Amerykanie generalnie uważają, że to Republikanie są lepiej przygotowani do zarządzania gospodarką. Takiego zdania było 49 procent wyborców w porównaniu z 28 proc. tych, którzy uznali, że lepsi w tej kwestii są Demokraci.

Medium poradziło Demokratom głoszenie populistycznych haseł i podejmowanie prób „odbicia” wyborców Trumpa. Zwłaszcza mieli skupić się na podwojeniu płacy minimalnej, jeszcze większych ułatwieniach dla działalności związków zawodowych, rozszerzeniu dostępności do ubezpieczeń społecznych i opieki medycznej oraz opodatkowaniu bogatych, nie mówiąc już o zagwarantowaniu szerokich „praw” do aborcji, legalizacji marihuany, zwalczaniu nierówności i położeniu kresu spekulacjom ze strony Big Pharma, Big Oil i Big Tech.

„Mądrą alternatywą dla konserwatywnego chaosu nie jest centrowa ostrożność”, lecz „natchniona, bezkompromisowa postępowa wizja” – zaznaczono. Stąd niezwykle rozpowszechniono politykę DEI (różnorodność, uprzywilejowanie grup, które miały być pokrzywdzone w przeszłości z różnych powodów, np. homoseksualistów kosztem innych obywateli oraz inkluzja), stanowiącą podstawowy filar ładu korporacyjnego (raportowanie ESG).

Kampania Biden-Harris pod znakiem walki o aborcję i „Bidenomiki”

Od samego początku kampanii wyborczej duetu Demokratów kładziono nacisk na „prawa aborcyjne”. Wiceprezydent, którą Biden po swej rezygnacji poparł w staraniach o najważniejszy fotel, bardzo szybko po objęciu swojego urzędu „ruszyła w Amerykę”, zabiegając o poparcie dla regulacji legalizujących proceder uśmiercania dzieci poczętych niemal do ostatniego dnia. Z takim samym przesłaniem – aborcja i ograniczenie dzietności dzięki antykoncepcji oraz promocji ideologii gender, w tym tzw. operacji zmiany płci – Kamala Harris udała się w swoją pierwszą podróż do państw Ameryki Łacińskiej z wielką misją, mającą być sprawdzianem jej umiejętności rozwiązania problemu migracyjnego.

W ubiegłym roku usłyszeliśmy także o „Bidenomice”, czyli programie ekonomicznym, który miałby przynieść zwycięstwo w 2024 roku.

Republikanów ta nowa ekonomia polityczna opierająca się na dotacjach doprowadza do szaleństwa. Były prezydent Donald Trump, który jednocześnie prowadził kampanię wyborczą i batalię sądową w związku z wysuwanymi oskarżeniami, między innymi o nadużycie władzy, ukuł powiedzenie zwięźle opisujące politykę ekonomiczną Bidena: „Inflacja, podatki, uległość i porażka”.

– Jedną z najważniejszych kwestii w tej kampanii będzie to, kto zdoła uratować nasz kraj przed płonącymi rekordami Bidenomiki, które odtąd będą definiowane jako inflacja, podatki, uległość i porażka – mówił Trump w jednym z filmów zamieszczonych 16 sierpnia 2023 r. na stronie Rumble.

Biden ogłosił swój program gospodarczy określany mianem Bidenomiki, podróżując po stanach, by uczcić pierwszą rocznicę przyjęcia ustawy o redukcji inflacji. Chwalił się ożywieniem gospodarki amerykańskiej w drugim kwartale roku 2023 dzięki inwestycjom w „czystą energię”.

„Fortune” zdefiniował Bidenomikę jako krajowy program odbudowy gospodarczej, który polega na udzielaniu bezpośredniej pomocy zwykłym obywatelom, zamiast oczekiwania, że jakieś środki „ściekną” do nich od zamożnych Amerykanów.

Polityka ta opiera się na trzech głównych ustawach podpisanych przez prezydenta w ciągu dwóch pierwszych lat urzędowania: ponadpartyjnej ustawie o infrastrukturze, mającej pobudzić budowę dróg, mostów, zmodernizować porty, lotniska, wodociągi (w wielu stanach woda płynie do mieszkańców za pośrednictwem rur ołowianych); ustawie CHIPS and Science Act, która zwiększa produkcję półprzewodników w Ameryce oraz Inflation Reduction Act, która przewiduje setki miliardów dolarów na finansowanie projektów związanych z klimatem i transformacją energetyczną (dekarbonizacja, czyli odchodzenie od paliw kopalnych na rzecz Odnawialnych Źródeł Energii itp.).

Publicznie polityka ekonomiczna ekipy Bidena została nazwana „Bidenomiką” – jak niegdyś polityka prezydenta Ronalda Reagana „Reaganomiką”, która była zaprzeczeniem tego co robi Biden.

Tłumaczy się, że określenie to powinno odnosić się nie tylko do kwestii dotowania pewnych gałęzi przemysłu, ale także do wysiłków na rzecz wzmocnienia polityki związków zawodowych i programów edukacji technicznej oraz polityki antymonopolowej. Prezydent marzył o wprowadzeniu szerszego programu socjalnego i edukacyjnego, w tym powszechnego dostępu do przedszkoli dla 3- i 4-latków i koledży. Ekipa Bidena miała rozkręcić boom na produkcję i „czystą energię”.

W ocenie przeciwników politycznych, „Bidenomika” to „lekkomyślne wydatki napędzające inflację, kosztowne regulacje i regresywne podatki” – jak stwierdził republikański senator z Wyoming John Barrasso. Sprzyja dalszemu dramatycznemu zadłużaniu państwa – jak wskazał gubernator Florydy Ron DeSantis. A zdaniem senatora Johna Kennedy’ego (R-LA), „Bidenomika” to „większy rząd, większe wydatki i wyższe ceny”. Dodał, że taka polityka Bidena prowadzi do większego ubożenia społeczeństwa, którego realne dochody zżera coraz wyższa inflacja.

Inflacja jest „rakiem amerykańskiego snu”. – Wiem, że prezydent Biden chce zmienić temat wyborów i wykorzystywać oskarżenia wobec prezydenta Trumpa, ale jeśli poprosisz mnie o wskazanie jednej rzeczy, która powoduje, że prezydent Biden, jak powiedziałem, jest tak popularny jak automatyczne telefony, to jest to inflacja – uważa Kennedy.

Negatywne opinie co do polityki gospodarczej Bidena panują także pośród niektórych byłych urzędników z administracji Obama-Biden. Na przykład Larry Summers, Demokrata, który zajmował najwyższe stanowiska gospodarcze za rządów Billa Clintona i Baracka Obamy – czyli był sekretarzem skarbu – chociaż popiera politykę klimatyczną, wyraził „głębokie zaniepokojenie doktryną ekonomicznego nacjonalizmu skoncentrowanego na produkcji, która jest coraz częściej przedstawiana jako ogólna zasada kierująca polityką”.

Michael Strain z konserwatywnego American Enterprise Institute obawia się, że inne kraje „wezmą odwet” za protekcjonistyczną politykę Bidena.

„Fortune” zaś wskazuje, że „Bidenomika” – sztucznie napędzany boom budowalny, pobudzający inwestycje w „zieloną energię” i półprzewodniki, ma pomóc USA uniknąć recesji. To „ucieczka do przodu” przed długotrwałą recesją i kupowanie głosów wyborców.

Walka z „podwójnym Trumpizmem”, czyli dążenie do zachowania internacjonalistycznej jedności w sprawie polityki zagranicznej

Oprócz kwestii odbicia Izby Reprezentantów w czasie wyborów prezydenckich, gdy tradycyjnie wymieniana jest jedna trzecia składu Kongresu, jest coś jeszcze. Chodzi o walkę z „podwójnym Trumpizmem” i zachowanie internacjonalistycznej jedności co do polityki zagranicznej.

Decyzja o rezygnacji z kandydowania na drugą kadencję przez Bidena nie tylko zapadła późno – jedyny prezydent, który zrezygnował z ubiegania się na drugą kadencję Lyndon Johnson zrobił to w marcu 1968 r. w związku z porażkami w Wietnamie, a więc kilka miesięcy wcześniej przed wyborami listopadowymi na prezydenta – ale nastąpiła w czasie niepewności geopolitycznej. Może mieć zatem znaczne konsekwencje dla amerykańskiej polityki, o ile kierownictwo Rosji, Chin, Iranu, Korei Południowej czy przywódcy innych podmiotów uznają, że to dobry czas na zintensyfikowanie wrogich działań. A może nie. Wszystko zależy od kalkulacji interesów poszczególnych podmiotów międzynarodowych. W każdym razie sytuacja jest niepewna w związku z tym, że obecne elity amerykańskie przystępują do kluczowego momentu kampanii wyborczej.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na to, co mówi historyk Timothy Naftali, pracownik Instytutu Polityki Globalnej na Uniwersytecie Columbia, dyrektor – założyciel Biblioteki i Muzeum Prezydenckiego Richarda Nixona. Specjalista od prezydentur amerykańskich, autor licznych publikacji na ten temat zauważył w wywiadzie opublikowanym 22 lipca br. na łamach magazynu „Foreign Affairs”, że „bardzo trudna decyzja prezydenta Bidena przywróciła nieco blasku amerykańskiemu zaangażowaniu na Ukrainie i stabilizacji w innych częściach świata”.

Rezygnacja oznacza bowiem, że ekipa internacjonalistów ma większe szanse na sukces w wyborach 5 listopada br. Politolog podkreślił, że „od początku lat pięćdziesiątych, kiedy internacjonalistyczny generał Dwight Eisenhower wygrał batalię o duszę Partii Republikańskiej, pokonując izolacjonistę senatora Roberta Tafta, obie partie nie prezentowały tak fundamentalnie odmiennych światopoglądów w odniesieniu do miejsca Ameryki w sprawach międzynarodowych. Od 1952 r. obie partie mają poglądy internacjonalistyczne. Wyjątkiem był prezydent Trump podczas swojej pierwszej kadencji, ale kierowana przez niego Partia Republikańska była w tej kwestii podzielona”.

Jednak niedawna konwencja Republikanów pokazała, że Trump nie tylko „całkowicie przekształcił partię na swój własny obraz”, ale wybierając senatora J. D. Vance’a na kandydata na wiceprezydenta – swoją drogą chętnie odwołującego się do spuścizny senatora Roberta Tafta – „nie oznaczała próby połączenia różnych punktów widzenia, ale podwojenie Trumpizmu”.

Gdyby Trump odzyskał Biały Dom, a Republikanie utrzymaliby Izbę i odzyskali Senat, wówczas „zagraniczni przywódcy, zarówno przyjaciele, jak i wrogowie, mogliby spodziewać się znacznie bardziej izolacjonistycznej polityki Ameryki. Zatem fakt, że teraz partia internacjonalistyczna ma większe szanse na zwycięstwo, z konieczności zmieni kalkulacje zagranicznych przywódców. Władimir Putin nie może już być pewien, że uda mu się przetrwać amerykańskie zaangażowanie na rzecz stabilności europejskiej i suwerenności Ukrainy” – komentuje historyk.

Obecne wybory listopadowe w USA dotyczą między innymi tego, kto określa interes narodowy USA. Czy nadal ma to czynić „klasa przywódcza”, establishment, z którym walczy Trump, czy zrobią to wyborcy.

Zdaniem profesora, to niezwykle „niebezpieczny moment, gdy narodowa strategia wielkiego mocarstwa staje pod takim znakiem zapytania, iż ​​wybory mogą zmienić definicję interesu narodowego kraju lub przynajmniej jego klasy przywódczej”. Jest to także „szczególnie niebezpieczne dla układu międzynarodowego, gdy dane państwo jest supermocarstwem. Sytuacja ta wprowadza niepewność w kalkulacje polityczne każdego przywódcy”. Rzutuje to więc na stabilność międzynarodową.

Wziąwszy to pod uwagę, mimo iż w ostatnich tygodniach zapowiadało się na to, że Republikanie – a nie Demokraci – stoją przed historyczną szansą na wielki sukces nie tylko w wyborach prezydenckich, ale być może zachowując Izbę Reprezentantów i odbijając Senat, jeszcze wiele może się wydarzyć w ciągu trzech gorących miesięcy poprzedzających wybory w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc o półrocznej kadencji Bidena.

Trwa wyścig o to, by nie dopuścić do przejęcia pełnej władzy przez Republikanów. Być może Trump wygra wybory prezydenckie, ale ekipa internacjonalistów nie pozwoli na radykalną zmianę polityki zagranicznej i odrzucenie „dziedzictwa Bidena”.  

Dalsza współpraca wywiadowcza z Ukrainą, z sojusznikami z NATO i Azji Wschodniej; kwestie „szkoleń” przeprowadzanych przez amerykańskie wojsko na całym świecie w krajach, które „walczą o wolność” – mają być zapewnione nawet jeśli w Gabinecie Owalnym zasiądzie Donald Trump. Ma to nastąpić dzięki jedności części Demokratów i Republikanów poprzez działania partyjne w kongresie.

Dlatego Biden – zdaniem historyka – odsuwając się na bok zrobił „najważniejszą rzecz, jaką może w tej chwili zrobić, aby uodpornić Stany Zjednoczone na Trumpa z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa narodowego”.

Demokraci po prostu celują w przejęcie Izby Reprezentantów, która miałaby torpedować izolacjonistyczne pomysły nowej ekipy np. w sprawie wojny na Ukrainie czy w Palestynie. Chociaż warto zastrzec, że izolacjonizm jest w tym wypadku specyficznie rozumiany i oznacza pozostawienie furtki USA do ingerencji lub nieingerencji w zależności od rozwoju sytuacji i wykorzystania w pierwszej kolejności sił danego państwa, zanim miałyby być uruchomione siły amerykańskie.

Harris z poparciem części Demokratów, ale niewykluczony nowy, bystrzejszy kandydat

Mimo iż Republikanie przygotowywali się na scenariusz batalii Trump – Harris i natychmiast po ogłoszeniu rezygnacji Bidena uruchomili kampanię kwestionującą kompetencje obecnej wiceprezydent, trwa także poszukiwanie – być może już uwieńczone powodzeniem – superkandydata na wiceprezydenta albo prezydenta ze strony Demokratów. Miałby być on bystrzejszy od Trumpa i dużo młodszy. Jednocześnie potrafiłby dotrzeć do milionów zwykłych Amerykanów.

Kampania Republikanów, która uderzała w Joe Bidena jako najstarszego kandydata na prezydenta USA, niezdolnemu przewodzić supermocarstwu, teraz może obrócić się przeciw Trumpowi.

Póki co, Obama i wielu innych wpływowych Demokratów wstrzymało się z udzieleniem poparcia Harris. Czekają na rozwój wypadków i szacują, kto może mieć największe szanse, by nie tylko zawalczyć z „Trumpizmem”, ale także pociągnąć Demokratów do zwycięstwa w kongresie.

W dniach 19 – 22 sierpnia odbędzie się Narodowa Konwencja Demokratów w Chicago, po której sprawy będą nieco jaśniejsze.

Harris ma tę przewagę, że może zgodnie z przepisami sięgnąć do już zgromadzonych funduszy Demokratów na dalszą kampanię wyborczą. Zresztą już w 2020 r. Biden przedstawił się jako prezydent przejściowy, który chce być pomostem dla nowego pokolenia przywódców.

Republikanie obecnie domagają się natychmiastowej dymisji prezydenta, który przez swoje ograniczenia i demencję nie jest w stanie sprawować urzędu do końca kadencji. Zagraża to bezpieczeństwu państwa.

Wiceprezydent Harris z kolei mobilizuje siły i zabiega o poparcie dla swojej kandydatury wśród niezdecydowanych kolegów z partii. W niedzielę rozmawiała na Kapitolu z przewodniczącymi trzech kluczowych koalicji: Rep. Pramila Jayapal (D-Wash.) z Kongresowego Klubu Postępowego, rep. Nanette Barragán (ze stanu Kalifornia) z Kongresu Klubu Latynoskiego i Rep. Ann McLane Kuster (D-N.H.) z Koalicji Nowych Demokratów. Cała trójka poparła jej nominację. Uczynił to również Mark Pocan (Wisconsin) i wielu innych.

Jednak była Spiker Nancy Pelosi (ze stanu Kalifornia), przywódca większości w Senacie Chuck Schumer (D. Nowy Jork), przywódca mniejszości w Izbie Reprezentantów Hakeem Jeffries (D. Nowy Jork) i były prezydent Obama powstrzymali się od udzielenia poparcia Harris.

„Dalsza droga pozostaje w dużej mierze niejasna” – z takim komentarzem możemy spotkać się najczęściej.

Przewodniczący Komitetu Narodowego Demokratów Jaime Harrison zapowiedział w niedzielę: „W nadchodzących dniach partia podejmie przejrzysty i uporządkowany proces, aby działać jako zjednoczona Partia Demokratyczna z kandydatem, który może pokonać Donalda Trumpa w listopadzie”.

„Proces ten będzie regulowany ustalonymi zasadami i procedurami Partii” – dodał, obiecując szybkie wyłonienie kandydata, który zawalczy z Trumpem.

Julian Epstein, konsultant i były dyrektor personelu Komisji Nadzoru Izby Reprezentantów ds. Demokratów komentował na gorąco w telewizji Newsmax, że chociaż „republikański kandydat na prezydenta Donald Trump prowadzi we wszystkich sondażach dotyczących pasów rdzy oraz pasów słońca”, to jednak nie wiemy co się jeszcze wydarzy. A Jeśli Demokraci „zmądrzeją” i wystawią młodszego kandydata, który będzie bystry, „wtedy to zupełnie inna gra”.

Chociaż niektórzy potencjalni pretendenci na kandydatów na prezydenta spośród Demokratów dali już jasno do zrozumienia, że ​​nie będą kandydować, część nie zrezygnowała.

Ponownie pojawia się nazwisko Joe Manchina, który na początku tego roku opuścił partię, ale obecnie rozważa ponowną rejestrację jako Demokrata, aby walczyć o nominację z wiceprezydent.

Manchin, który miał wielokrotnie irytować Demokratów swoją niezależnością, ma odpowiadać za „największe osiągnięcia legislacyjne administracji Bidena”. Zdecydowanie wzywał Bidena do wycofania swojej kandydatury.

O szukanie „przekonującego nowego kandydata Demokratów”, który mógłby wzmocnić wizerunek amerykańskiej demokracji na całym świecie, apeluje wpływowy establishment. Wskazuje się, że pokazałoby to nie tylko, że jedna z najstarszych demokracji jest transparentnym systemem, w którym elity reagują na obawy społeczeństwa, a wybrany przywódca może być kwestionowany publicznie, a także przez członków jego partii – w przeciwieństwie do autokratów takich, jak Władimir Putin czy Xi Jinping – ale miałoby także na nowo rozpalić zachwyt nad amerykańskim modelem demokracji na całym świecie, pomimo istniejącej polaryzacji politycznej, sugeruje Council on Foreign Relations.

Szkopuł w tym, że „wszystko musiałoby jednak idealnie ze sobą współgrać, aby możliwy był najlepszy scenariusz: godne wycofanie się Bidena i uporządkowany wybór innego kandydata, który byłby silnym i wpływowym przywódcą”.

Agnieszka Stelmach

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij