Powiedzmy od razu: hasło „polski dwór” to mit i rzeczywistość złączone nierozdzielnie. Dziś, kiedy słyszymy te dwa słowa, przeważnie rysuje się nam przed oczyma wyobraźni parterowy budynek z gankiem na kolumienkach, łamanym dachem i alkierzami.
Pamiętam, jak to kiedyś – bodaj u progu zmian ustrojowych, na fali „odbrązowiania” polskiej tradycji, ukazał się w jednym z tygodników artykuł, który tradycję polskiego dworu – właśnie tego z kolumienkami, łamanym dachem etc. – redukował do sztucznego i niesłusznego mitu. Mowa była o tym, że facjatka, alkierze i łamany dach nie są niczym oryginalnym, że podobne budowle wznoszono także w innych rolniczych krajach Europy, na przykład w Szwecji. Że zatem ani nie miały wielkich wartości artystycznych, ani nie były polską specyfiką – czymże się więc chwalić? Upraszczającym stereotypem?
Wesprzyj nas już teraz!
Taki artykuł może ugodzić w samo serce. Mnie też początkowo ugodził. Ale krytyka pobudza do refleksji; a z refleksji wyłania się potrzeba innego pisania o dworze i patrzenia na dwór. Bo z jednej strony, tradycji nie można redukować tylko do kształtu ścian czy do ogólnikowego stereotypu. Ze strony drugiej, ceną popularności, ceną trwania w ludzkiej pamięci – jest właśnie istnienie takiego stereotypu, o który wypada dbać i kultywować go. Bo stereotyp jest jak logo – „wrzepia” się w umysł i nie daje o sobie zapomnieć. To prawda, że jego trwanie przyczynia się do uproszczeń, ale uproszczenia są nieuchronne. Poza tym – nawet jeśli forma dworu pokrywałaby się z formą budownictwa znaną skądinąd, to czy jest w tym coś złego? Ale…
Wspólna tradycja wiejskiego domu
…ale zacznijmy od początku, od tego, że wszystkim nam, Polakom, wspólna jest tradycja sarmacka. Nie, żeby to była nasza jedyna tradycja. Są przecież w Polsce ludzie i środowiska związane z tradycją ściśle inteligencką, góralską, wielkopolską czy żydowską – i przeważnie (przeważnie – podkreślam to zastrzeżenie, zdarza się bowiem różnie) jedna tradycja drugiej nie wyklucza. Ale jeśli już ktoś identyfikuje się z polskością (choćby nawet swoje bliższe czy dalsze korzenie widział gdzie indziej) – to musi być mu bliska tradycja Rzeczypospolitej szlacheckiej, czyli sarmackiej. Dlatego, że jest to tradycja pierwszych obywateli tego państwa. „Sarmatami” nazywała się przecież szlachta rządząca w Rzeczypospolitej do końca XVIII wieku. To ona stworzyła podwaliny naszej dzisiejszej polskiej kultury: politycznego obyczaju, języka poetyckiego, rodzinnego życia, stroju, religijności…
Dawno już zauważono, że Sarmaci nie mieli swojego Paryża – stolicy, skąd moda i poglądy promieniowałyby na prowincję. Wszystko bowiem, co najważniejsze dla polskiej kultury tamtej epoki – działo się właśnie na prowincji. Tak pisał w roku 1648 Łukasz Opaliński w łacińskiej Obronie Polski (przekład Kazimierza Tyszkowskiego):
…Szlachta polska nie mieszka po miastach, to zostawia kupcom i rzemieślnikom. Każdy mieszka na wsi w posiadłościach ojcowskich, co jest wielką ochroną, jak zobaczymy, cnoty i poczciwości. Jakkolwiek siedzimy na wsi, życie nie mija nam w bezczynności, zajmujemy się sprawami Rzeczypospolitej lub pracami domowymi.
Polska była więc „państwem sąsiedztw”, składała się z małych, wiejskich Polskich Ojczyzn, których właścicielami były poszczególne rodziny szlacheckie, a stolicami – dwory. Tu uwaga: można powiedzieć – dwory, ale można też rzec – domy. Idąc dalej, przypomnijmy, że słowo dom – nie oznaczało tylko budynku. Słowo „dom” – oznaczało zarówno rodzinę, ród w ścisłym sensie (do dziś przecie mówi się, dajmy na to: „Kowalska z domu Księska”) – jak i wszystkich domowników tego domu, od woźniców i służących, przez rezydentów, po męża i żonę tytułowanych „Państwo” i mających wyłączne prawo tu rozkazywać. Mówiąc „dom”, przywoływało się więc całą społeczną instytucję, podstawową komórkę Rzeczypospolitej. A potem – potem, w czasach, gdy stolicą Rzeczypospolitej zawładnęły wrogie potencje i właściwy „stołeczny dwór” mówił po niemiecku lub rosyjsku – to właśnie w polskim, szlacheckim, wiejskim dworze przechowano myśl o wolnej Polsce. Wtedy też na jednym z tych dworów – w Pęcicach – umieszczono dumną dewizę: Jam dwór polski, co walczy mężnie i strzeże wiernie. Dlatego też Obrona dworu – genialny rysunek Artura Grottgera z cyklu Polonia – zawarł w sobie wszystko to, co o każdym z patriotycznych polskich domów można było powiedzieć. Dwór bowiem przestał już być najważniejszym typem polskiego domu – w powstaniach liczniej walczyli miejscy rzemieślnicy i chłopi. Ale za to dwór stał się wówczas tego polskiego domu najważniejszym i najprawdziwszym, powszechnie czczonym symbolem.
Mit pradawności i cnoty
Zarazem jednak ten szlachecki dom-symbol pokrywał się z konkretnym budynkiem. I tu musimy dotknąć kolejnego mitu – mitu wiecznotrwałości konkretnego, szlacheckiego dworu. W praktyce bowiem rodzina szlachecka była zazwyczaj wielodzietna, a przecież tylko jeden syn lub córka mogli pozostać w rodzinnym domu. Niekiedy musieli go sprzedać, a reszta rodzeństwa „szła dzierżawami” lub kupowała sobie nowe rezydencje. A jednak zawsze istniało wśród polskiej szlachty silne pojęcie rodzinnego gniazda. Nie każdy je miał, nie każdy w nim mieszkał – ale o nim pamiętano. Na przykład Twardowscy przez kilkaset lat pisali się „ze Skrzypny”, choć ta wielkopolska wieś wcześnie odpadła z rodowych majętności. Tymczasem w ziemiańskiej poezji ideałem domu – był zawsze stary Dom Pradziadów. Czytamy więc w wierszu Wacława Potockiego:
Ten u mnie szczęścia prawdziwym
przykładem,
Który na swoim się zagonie zstarzał,
Ten, co dziecięciem, widział go dom dziadem […]
Zna szyby w oknach, zna ściany i węgły,
Co starożytny jego dom osięgły.
Tak, każdy pragnął żyć w cieniu domu swoich przodków. W tradycji, na której mógł się wesprzeć. Nic dziwnego, że wypadało, aby każdy szanujący się szlachcic miał we dworze portrety przodków masowo ozdabiające sień lub salę jadalną. O takich portretach często czytamy w dawnej poezji. Wieszano je oczywiście także w nowych dworach. Jeśli wszak dziedzic wybudował sobie nowy dwór – wcale nie było w tym ujmy, przeciwnie. Chwalił się sarmacki wieszcz, Wespazjan Kochowski, że sam zwoził „tram dębowy” na swój nowy dom:
Wypróżniają inszy trzosy,
Stawiając pyszne kolosy,
Hiszpańskie Eszkuryjały,
Mając w okrąg powiat cały.
Ja stawiam dom, nie Pergamy,
Dla potrzeby tylko samej,
Którego nie mur, nie wieże,
Ale parkan prosty strzeże.
Nie łaje mej marmur nodze,
Bo go nie depce w podłodze;
Choć stropy niepozłociste,
Dość sumiennie jeśli czyste.
Choć nie wisi lanczoft nowy
Na mej ścianie Rubensowy,
Kunterfetów też niewiele
I nie dziéło Dollabele…
Z tym cytatem, wzywającym do skromności, umiaru, ideału „złotego środka” – dochodzimy do materialnego kształtu polskiego, szlacheckiego dworu.
Podług nieba i zwyczaju polskiego
Polska szlachta bardzo długo budowała się przede wszystkim z drewna. To był tradycyjnie „polski” materiał. W średniowieczu drewnianemu dworowi rycerskiemu – niewiele większemu zapewne od chłopskich chałup – towarzyszyć miały: parkan-częstokół i obronna, drewniana wieża na kopcu; taki zespół nazywano curia cum fortalitio. Przykłady ich znamy liczne, ale tylko z wykopalisk. Z czasów zaś późniejszych, aż do połowy wieku XVII, zachowały się w Polsce wyłącznie zamki i dwory murowane. Tymczasem najliczniejsze, i pewnie najbardziej charakterystyczne, drewniane – przepadły, a o ich kształcie trudno w tej chwili wyrokować. Te, o których wiemy, o których marzymy – a zatem symetryczne, z alkierzami, baniastymi hełmami – narodziły się dopiero w drugiej połowie burzliwego wieku XVII, po szwedzkim „potopie”.
Wtedy to, na fali podnoszenia kraju ze zgliszczy wojennych, pewien anonimowy autor (podejrzewa się wykształconego i mądrego magnata, Łukasza Opalińskiego, którego już powyżej cytowałem) wydał książeczkę pod tytułem: Krótka nauka budownicza dworów, pałaców, zamków podług nieba i zwyczaju polskiego. Krótka nauka… daje porady dość ogólnikowe, wydaje się skromna, jest jednak nieoceniona. To pierwszy z dość licznych później sarmackich traktatów o budowaniu, jakie pisali Bartłomiej Wąsowski, Józef Rogaliński, Kajetan Zdzański, Benedykt Chmielowski (w ramach swoich Nowych Aten), Sebastian Sierakowski i inni.
Czytamy w Krótkiej nauce…, iż każdy naród ma sposób inakszy i osobny budowania prywatnego. Autor przekonuje brać szlachecką do dworów parterowych i tłumaczy, bez wątpienia za istniejącą już dawno tradycją, iż najważniejszym pomieszczeniem we dworze winna być izba stołowa, będąca zarazem jadalnią i salonem: W niej bowiem hospitalitas, wesoła krotofila, dobra kompanija, zabawa z przyjacielem, w niej zgoła zażywanie największe dobrego mienia. I przy okazji apeluje, żeby tę izbę stołową w bryle dworu zaznaczać, bo występując poza sąsiednie ściany – będzie mogła mieć więcej okien, będzie jaśniejsza. W tej to izbie stał piec i – rzecz jakże ważna! – komin, czyli kominek, przy którym wedle ówczesnej poezji toczyło się towarzyskie życie Sarmatów lubiących „dym domowy”.
Przed ową „izbą wielką” była sień. Z początku zresztą sień szła „na przestrzał”, to znaczy, sięgała od wejścia aż do przeciwległej, ogrodowej ściany dworu, podczas gdy „izby stołowej” mogło w ogóle nie być; bo wtedy wszystko – to znaczy biesiadowanie, przyjmowanie gości itd. – działo się w wielkiej sieni. Bo to dopiero z czasem sień poczęła być tylko „przedsionkiem”, wcześniej ona stanowiła jądro domu. Tak czy owak właśnie z sieni wchodziło się do pozostałych izb, tych bardziej prywatnych, należących do Pana i do Pani, a wreszcie do izby lub całej części „czeladnej”, gdzie mieszkała służba i gdzie miały swoje miejsce i spiżarnia, i kuchnia. Tylko w bogatszych dworach wyrzucano te niemile pachnące części do osobnej oficyny. Z czasem, w epoce „żony modnej”, prywatne apartamenty Pani i Pana rozszerzyły się znacznie. Wedle Kajetana Zdzańskiego:
Przy appartamentach Gospodarza jest pokój, kancellaryja do listów ekspedycyj, na garderobę albo szatnię. Przy appartamentach Gospodyni na pokój do parady, gdzie łóżko, na antiszambr, na szatnię białogłowską, na pomieszczenia fraucymeru […], na apteczkę, na kabinety albo pokoje bez łóżek.
Polski obyczaj miał jeszcze jeden wymóg specjalny – konieczność posiadania pokoju dla gościa. Ten sam autor pisze:
W Polszcze źle by dysponował, gdyby gościnnej izby nie dał, bo w wolnym narodzie szlachcic nie może w sieniach stać […] gdzie sobie wszyscy są bracia.
Ale dwór nigdy nie był zbyt duży, a gości tymczasem bywało wielu. W razie tłumnego zgromadzenia jeszcze w późnym XVIII wieku tylko najprzedniejszy gość otrzymywał pokój, reszta spała pokotem na podłogach, a młodzież – w stodole na sianie.
Wejście do dworu należało należycie ozdobić i zaznaczyć. Nie zawsze się tak działo, ale tak zalecano, na przykład (tu Benedykt Chmielowski):
Front albo facjatę dać należy pałacom, dworom dla majestatu i ozdoby, alias, jak człeka struktura szpetna by była bez twarzy i czoła, tak pałace bez facjaty placki są albo pierniki.
Dworowi wszakże nie wypadało udawać wielkiego pałacu, więc Sebastian Sierakowski pouczał:
Gmachy, kolumny, marmury nie są dla wsi, ale gzems piękny, okno proporcjonalne i nie bez ozdoby, drzwi podobnie, pilastra [=pilastry] w facyjacie, jak [i] kolumna [=kolumny].
Myślano o tych „pilastrach” w ganku, który budowano dla dania z niego gospodarskiej dyspozycji, dla posiedzenia w lecie. Wejścia ustawiano specjalnie. Jedno było drugorzędne, boczne, nieoficjalne – dla służby i dla wstąpień „prywatnych”. Główne wejście prowadziło oczywiście przez ganek do sieni i głównej izby; o nim należało myśleć zwłaszcza pod kątem gości. Wiemy przecież, że nie od dziś ulubionym polskim „sportem” jest konkurencja „kto ostatni przejdzie przez drzwi, przepuszczając gościa”. I otóż jeszcze w wieku XVII jezuita Bartłomiej Wąsowski, nauczony doświadczeniem, przestrzega:
Architekt będzie akkomodował [=dopasowywał] wysokość otworu do godności wchodzących […] dla zwyczaju szlachetniejszych, aby dwaj razem wniść mogli, jeżeli nie równym bokiem, to przynajmniej tak, aby drugi wchodzący nie musiał cale z tyłu wychodzić za pierwszym.
Autor Krótkiej nauki… sugeruje, że dwór powinien być wznoszony na planie symetrycznym. To była chyba nowość – zdaje się, że bardzo długo drewniane dwory pęczniały niczym roślina, wydająca w razie potrzeby nowe pędy–dobudówki, z obojętnie której strony. Teraz zaczęło się to zmieniać. Z wieku XVIII znamy już sporo zachowanych dworów na symetrycznym, regularnym planie. Dziś wydają się małe, ale trzeba pamiętać, że często budowały je rodziny niewiele uboższe od rodów magnackich. Można zadawać sobie pytanie: skąd wziął się taki symetryczny plan? Skąd wzięły się cztery narożne alkierze, a sień na samym środku? Znawcy architektury dowodzą, że wzory znano dwa: wielkie pałace magnaterii, w których narożne ryzality szły o lepszą z kolumnowymi portykami ozdobnego wejścia – uboższa szlachta wznosiła po prostu ich wiejskie „karykatury”. Drugim wzorem, bodaj czy nie ważniejszym, choć widocznym zaledwie tylko w planie, była mniejsza, włoska, renesansowa willa, idealny model sielskiej rezydencji.
Król Jan
Pokazujemy dziś zagranicznym gościom pałac Jana III w Wilanowie jako „nasz Wersal”. W jakimś sensie tak to i jest, ale poza tym to z gruntu nieprawda. Już Francuzi przybywający do Polski za czasów króla-Sarmaty nie mogli się nadziwić polskiej pysze, która kazała przyrównywać tutejsze pałace do gigantycznego Wersalu. Tyle, że Wilanów początkowo wcale nie miał być pałacem, lecz właśnie dworem. Król Jan dusił się w zamku warszawskim, w stołecznych, ciasnych murach – i postanowił zamieszkać na podwarszawskiej wsi. Kupił zatem wieś Milanów, nazwał ją: Villa Nuova i kazał swemu nadwornemu architektowi, Włochowi Augustynowi Locciemu zbudować parterowy budynek z sienią i izbą na osi, parami pokojów po bokach i czterema alkierzami. Był to właśnie klasyczny plan włoskiej willi, a zarazem – plan typowego już wówczas, polskiego dworu. Podróżujący po Polsce francuski kawaler skwitował go krótko: Dwór króla zbudowany jest z cegły w stylu dość pospolitym; ma niewielką wysokość i bardzo małe rozmiary. Nie można też wątpić, że przykład króla pobudził naród szlachecki do naśladownictwa. Niestety – w ciągu kilku lat okazało się, że taka rezydencja nie może sprostać powadze monarszego majestatu, że jest za mała. Rozbudowano ją więc wszerz i wzwyż, ozdobiono malowidłami, rzeźbami (zwłaszcza w epoce tuż po wyprawie wiedeńskiej)… no i o dworze się zapomniało, a powstał znany nam dziś świetny pałac – wielkie dzieło elitarnej sztuki. Tym niemniej pamiętać warto, że dwór króla Jana stał swego czasu na czele polskich dworów „szlacheckiego” kształtu.
Mickiewicz
Na drugim krańcu stoi przykład najprostszy, ubogi. Otóż, mimo że Adam Mickiewicz stworzył obraz dworu idealnego, dostatniego – realny dwór poznał przede wszystkim w wersji uboższej. Matka powiła go przecie w Zaosiu koło Nowogródka, w narożnym, „gościnnym” pokoju własnego dworu. Ów drewniany dwór Mickiewiczów (a jakże, „z drewna, lecz podmurowany”) stał jeszcze długo, zanim rozebrano go po połowie XIX stulecia. Zdążył zostać sportretowany i opisany. Nie dwór to w zasadzie był, lecz obszerny dworek. Należał do tych prostych siedzib szlacheckich, których było najwięcej, a o których jeden z krytyków napisał w tamtej epoce, że przypominają zaledwie niekształtną, drewnianą skrzynię o ostrym wieku. Zagraniczny podróżnik po Polsce, Casimir Stanislas d’Arpentigny wyraził się znacznie dosadniej, kpiarsko wręcz:
Szlachta drugiej kategorii mieszka w stodołach z okapami, pobielonych wapnem, przeważnie krytych strzechą […] Do pokoju Pana przechodzi się przez szereg izb, izba przyjęć zagracona jest normalnie większą ilością mebli, niżby trzeba było do wygodnego urządzenia całego domu.
Dwór Mickiewiczów był taką właśnie skrzynią (jakże cenne skarby skrywającą!) czy stodołą. Nie miał alkierzy, nie miał ganku na osi – tylko z boku – a jego długi dach pokrywała słoma. Wejdźmy przez ganek do jego sporej sieni. Za nią krótka sionka dawała przystęp do kuchni, spiżarni i ogrodu za domem. Na lewo wchodziło się do izby czeladnej, obok której była komora – tam przemieszkiwały małżeństwa służących. Natomiast wejście dla Państwa i gości prowadziło z sieni na prawo, do głównej, frontowej, jadalnej izby, dwuokiennej. Z niej dopiero można się było dostać do narożnego pokoju gościnnego albo do sypialni Państwa położonej od ogrodu, do której przylegał drugi mały pokoik i „apteczka”. I to już wszystko.
Koszuty
W publikacjach o tradycyjnym, polskim dworze rzadko braknie zdjęcia dworu w Koszutach pod wielkopolską Środą. Z wysoką, barokową, drewnianą „facjatką” i gankiem od podjazdu, z półowalnie zamkniętym, późnobarokowym salonem od ogrodu, gontem kryty – wydaje się kwintesencją sarmackiego domu pod każdym względem. Dodajmy – także kwintesencją dworkowej mody postromantycznej. Jak mógł stwierdzić wieloletni kustosz i badacz tej siedziby, Tadeusz Osyra, dwór pański wznosił się na tym samym miejscu od średniowiecza, ale odmieniał często swą postać aż do wieku XVIII, gdy zyskał kształt typowy dla naszego późnego baroku, z alkierzami. Aczkolwiek… były to z początku alkierze asymetryczne, dość przypadkowo do dworu dostawione. Sam budynek nie powstał wprawdzie z drewna, ale ściany miał – jak się okazało podczas ostatnich remontów – liche, cienkie, „polepione”. Dopiero w początku wieku XX otrzymał ostatecznie obecną formę, bo właściciele postanowili nadać mu… „dawny” wygląd i kierując się narodowym uczuciem dobudowali doń tyle alkierzy, ile było trzeba. Odtąd aż do dziś święci koszucki dwór triumfy medialnej popularności, a prezentuje się pysznie.
Styl narodowy
Pamiętać wypadałoby jednakże, iż „typowy”, alkierzowy dwór, propagowany przez nasze romantyczne grafiki i poezję – wcale nie był w tej samej epoce najbardziej popularny. Ku rozpaczy wielbicieli przeszłości powstawały wówczas licznie dwory neogotyckie i neorenesansowe, w typie włoskiej willi lub francuskich pałaców, niekiedy zupełnie eklektyczne, a przede wszystkim piętrowe, czyli – zupełnie obce polskiej „dworkowej” tradycji. Ale nie był to tylko przypadek polskich siedzib ziemiańskich, bo i w Niemczech, i w Europie zaczęła panować różnorodność „neostylów”. Ogólnie biadano, że eklektyzm zadusił całą energię twórczą architektów i narodowego krajobrazu. I wreszcie w końcu stulecia przyszła reakcja. W Prusach zaczęto myśleć o „narodowych korzeniach” architektury, a za owe korzenie Niemcy uznali epokę Fryderyka Wielkiego. Na tych samych uczelniach niemieckich kształcili się architekci-Polacy. Zapragnęli przeciwstawić pomysłom swoich niemieckich kolegów wizję wziętą z korzeni architektury polskiej. I tak powstał „styl narodowy”, dzięki któremu wyrosły na polskiej ziemi – zarazem zanurzone w tradycji, jak i twórcze, nowoczesne – neobarokowe pałace, dwory i plebanie. Kolejną falę takiej mody przeżyła Polska w dwudziestoleciu międzywojennym – nazwano ją „stylem dworkowym”. Dziś widzimy jakby odrodzenie tej neotradycji: po części karykaturalne, po części jednak budzące słabą nadzieję na większe zindywidualizowanie polskiego krajobrazu.
Epitafium
Polski krajobraz trwał przez wieki jako połączenie sylwety kościoła, wiejskich strzech i dworskiego ganku. Od czasu komunistycznej inwazji dworski ganek znikł – niemal bez śladu. Zostały doprawdy mizerne resztki. Na dodatek, niewielu żyjących Polaków zna z autopsji atmosferę dworu, jego prawdziwe uroki, zapach, sposób życia jego mieszkańców. Te przepadły już bezpowrotnie. Pewnym wspomnieniem po nich są wprawdzie tomy wspomnień i wciąż stojące, wciąż będące domami – niektóre polskie plebanie, dworom bliskie. Są też nieliczne dwory przemienione w muzea, trwające w stanie sztuczności jak motyl przybity szpilką w gablocie – ale lepsze to niż nic. Zdarzają się jeszcze tu i tam dwory żyjące jako domy, choć już nie jako ośrodki dóbr ziemskich. Któżby dziś utrzymał dwór z uprawiania roli? Trwa za to wciąż literacki mit dworu. Ten mit niesie w sobie dziedzictwo wielkiej sprawy, pięknej historii, życia w świecie wartym pamięci. Historia i oblicze dworu są wciąż na nowo studiowane, badane i odkrywane. Tomy naukowych sesji, książki pasjonatów i badaczy, albumy natchnionych fotografików – którymi posłużyłem się, pisząc ten tekst – oby nie dały przyszłym pokoleniom zapomnieć.
Jacek Kowalski
Artykuł ukazał się w nr. 8 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.