Związki jak ognia boją się jednej kwestii: nowego systemu oceny pracy nauczyciela. Tymczasem trzeba poprawić system wynagrodzeń, ale trzeba też zawalczyć o dobrego nauczyciela. Pracownicy słabi – a jest ich sporo – nie powinni mieć miejsca w szkole. Niestety są nauczyciele, którzy mają nawet problem ze znajomością przedmiotu, którego uczą – mówi w rozmowie z PCh24 dr Jerzy Lackowski, dyrektor Studium Pedagogicznego UJ, wojewódzki kurator oświaty w Krakowie w latach 1990-2002.
Historia Karty Nauczyciela sięga stanu wojennego, a dokument – chociaż nowelizowany – przetrwał poważne zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich dekadach. Czy Karta przystaje do nowych, niekomunistycznych realiów?
Wesprzyj nas już teraz!
Z Kartą Nauczyciela jest rzeczywiście potężny problem. To dokument uchwalony w styczniu 1982 roku. Co ciekawe, była to pierwsza ustawa, którą przyjął Sejm PRL po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy – trzeba o tym pamiętać – realizowała ona szereg postulatów nauczycielskiej „Solidarności” i tworzyła mocne ochronne bariery dla nauczyciela przed wpływem politycznym czy indoktrynacją. Co ciekawe, władze zgodziły się przyjęcie Karty, mimo że przez okres 16 miesięcy „Pierwszej Solidarności” niespecjalnie chciały o tej kwestii rozmawiać. Natomiast później była to próba spacyfikowania środowiska nauczycielskiego u progu stanu wojennego. Trzeba przypomnieć, że wówczas „Solidarność” działała w szkołach w podziemiu, a równocześnie na nauczycieli wywierano silną presję, aby zapisywali się do ZNP.
Natomiast dzisiaj problem z Kartą polega na tym, że wiele się w Polsce od roku 1982 zmieniło. I to nie tylko w kwestii wpływania na nauczyciela przez władze, które wtedy traktowaliśmy jako obce.
Karta była oczywiście wiele razy nowelizowana, natomiast jej główna wada to sztywny system pracy nauczyciela. Co więcej – bardzo często za zapisami Karty kryją się po prostu słabi merytorycznie nauczyciele. I to jest problem. Warto byłoby wprowadzić w miejsce Karty Nauczyciela nową pragmatykę służbową nauczycieli. To powinna być karta praw i obowiązków. Tak na marginesie warto zauważyć, że liczba godzin przepracowywanych przez polskiego nauczyciela „przy tablicy” w ciągu roku jest o ponad 200 godz. mniejsza niż średnia dla krajów OECD.
Argument dotyczący czasu pracy nauczycieli często pojawia się w debacie publicznej w kontekście nauczycielskich zarobków.
Sytuacja w Polsce wynika jednak nie tylko z 18-godzinnego pensum dydaktycznego dla nauczycieli uczących przedmiotu w szkołach, ale też z tego, że w Polsce są długie okresy bez zajęć. To wszystko sprawia, że rzeczywiście tych godzin jest mniej. Materiały w tej sprawie można znaleźć na stronach OECD. Widzimy tam ciekawą sytuację – wynagrodzenie polskiego nauczyciela w przeliczeniu na dolary jest rzeczywiście bardzo niskie i lokuje nas nisko, ale to samo wynagrodzenie przeliczone na godzinę pracy z uczniem sprawia, że podnosimy się w tej tabelce.
A skąd takie zamiłowanie związkowców do Karty Nauczyciela?
O Karcie Nauczyciela można by napisać powieść. Gdy byłem kuratorem – a trwało to dość długo, bo od 1990 do 2002 roku – to miałem okazję współpracować z 12 ministrami. Obserwowałem ciekawe zjawisko. Wszyscy ministrowie (nawet z SLD czy PSL) chcieli coś zrobić z Kartą. Ale to trwało krótko – do spotkania ze związkami. Karta Nauczyciela stała się dla związkowców, szczególnie dla ZNP, czymś na kształt tekstu wręcz objawionego. Nie wolno zmieniać Karty, bo będzie awantura.
Trzeba więc zmiany wykonywać bardzo ostrożnie. Niemniej jednak warto byłoby przygotować nowy dokument jeszcze z jednego powodu – Karta była pisana w sytuacji, gdy pracodawcą nauczycieli był w istocie minister, gdyż system był scentralizowany. Dyrektor nie był pracodawcą. W tej chwili mamy do czynienia z sytuacją, w której pracodawcą jest dyrektor, ale w istocie to samorząd jest organem prowadzącym szkołę. Obecnie związki powinny więc wiele rzeczy negocjować z samorządami.
Jak Karta Nauczyciela wpływa na jakość kształcenia?
Mamy w Polsce szkoły publiczne prowadzone przez podmioty niepubliczne. To szkoły, w których Karta Nauczyciela nie musi być stosowana. Mamy w Polsce sporo przykładów, gdy szkoła prowadzona przez samorząd przechodziła – na wniosek rodziców – w ręce podmiotu niepublicznego (na przykład zgromadzenia zakonnego czy stowarzyszenia cywilnego) i w zdecydowanej większości takich przypadków zmiana oznaczała poprawę jakości pracy. Brak Karty nie przeszkadza, a często pomaga w tym, żeby szkoła pracowała lepiej.
Inną kwestią jest to, że nauczyciele potrzebują dokumentu tego typu. Jest to bowiem praca, w której się ocenia. Nauczyciel może być więc narażony na wejście w konflikt z osobą, która pełni jakąś funkcję czy ma wpływy, a równocześnie będzie uważała, że jej dziecko jest niesprawiedliwie oceniane. Dlatego też jakiś system ochrony pracy nauczyciel musi posiadać. Tylko ów system powinien być skonstruowany rozsądnie. Nie może być sytuacji, w której wszyscy wiemy, że ktoś pracuje fatalnie, ale jest on praktycznie nie do usunięcia. Co prawda negatywna ocena pracy nauczyciela powoduje zwolnienie, ale tych negatywnych ocen mamy znikomą liczbę.
Czy tylko Karta Nauczyciela jest problemem w polskich szkołach?
Karta to jedna sprawa. Istotnym problemem jest też kwestia szeroko pojętej pragmatyki nauczycielskiej i finansowania edukacji. Przez ostatnie 30 lat wszyscy politycy, niezależnie od partii, jak ognia bali się dotykać problemów nauczycieli – bo to liczba grupa zawodowa, więc można było się narazić – oraz kwestii finansów edukacyjnych.
W sprawie nauczycieli zmiany próbował wprowadzać minister prof. Mirosław Handke. To on wprowadził system awansu zawodowego, choć według założeń ministra system miał wyglądać inaczej. Jednak Handke odszedł z ministerstwa. Później nastała cisza.
Wcześniej wprowadzać zmiany próbował minister prof. Andrzej Stelmachowski, ale mocno naraził się tym nauczycielom, chociaż – pewnie nie wszyscy z nich o tym wiedzą – że to on przygotował koncepcję poprawy wynagrodzeń nauczycielskich, która była potem realizowana. Z kolei wielki strajk w trakcie matur w roku 1993 nie przyniósł nauczycielom właściwie żadnych korzyści i to powinno niektórych nauczyć rozwagi w ostrych akcjach strajkowych. Później, za rządów lewicy, aż do czasów ministra Handkego, sytuacja materialna nauczycieli właściwie się nie zmieniała.
A czy obecnie przeprowadzane są jakieś zmiany?
Z inicjatywy ministra nauki i szkolnictwa wyższego, wicepremiera Jarosława Gowina, udało się opracować nową koncepcję kształcenia nauczycieli. Podnosi ona wymagania dla przyszłych nauczycieli. Ktoś, kto będzie chciał być nauczycielem edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej, będzie musiał ukończyć pięcioletnie jednolite studia magisterskie. Zmiany podnoszą też wymagania dla nauczycieli przedmiotowych – trzeba będzie studiować na I i na II stopniu ten sam kierunek. Nie będzie już sytuacji, że ktoś studiował na I stopniu na przykład pielęgniarstwo, a na II stopniu historię, był magistrem historii i mógł uczyć historii w każdym typie szkoły.
Równocześnie w ministerstwie edukacji powstaje nowe rozporządzenie o kwalifikacjach wymaganych od nauczycieli, które również podnosi wymagania kwalifikacyjne. W najbliższym czasie w życie wejdą dwa dokumenty podnoszące wymagania dla nauczycieli. Miałem okazję pracować w zespołach ekspertów przygotowujących te zmiany.
Zostanie też uporządkowany obszar kwalifikacyjnych studiów podyplomowych dla nauczycieli, gdzie dotychczas działy się rzeczy horrendalne. Nie udało się niestety wprowadzić zapisu, żeby studia dla nauczycieli będą mogły prowadzić tylko uczelnie, które są sparametryzowane na poziomie A – czyli najlepsze polskie uczelnie. Może kiedyś uda się to wprowadzić wzorem Finlandii, gdzie kształcenie nauczycieli prowadzi tylko 8 najlepszych uniwersytetów w kraju. A Finowie mają rzeczywiście świetne efekty.
Wprowadzając te zmiany zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że podnosząc wymagania trzeba coś zrobić z wynagrodzeniami. System wynagrodzeń nauczycieli jest bardzo skomplikowany i w minimalnym stopniu różnicuje wysokość wynagrodzenia w zależności od jakości pracy nauczycieli. Pensja zasadnicza stanowi około 2/3 średniego wynagrodzenia. Jest cały szereg dodatków. Trzeba to uporządkować i wzmocnić części motywacyjne w tym wynagrodzeniu.
Wynagrodzenia stanowią istotny wątek trwającego obecnie protestu.
Teraz podstawowym problemem są żądania podniesienia pensji wszystkim o tyle samo. Tym razem prezes ZNP Sławomir Broniarz zażądał 1000 zł do kwoty bazowej, gdyż doskonale wie, że przy tak licznej grupie zawodowej 1000 zł na osobę (a teraz dodatkowo mówi jeszcze o pracownikach administracji szkolnej, więc ta liczba zwiększa się z 700 do 900 tys. osób) to olbrzymie pieniądze, których w budżecie nie ma. Zresztą przy 1000 zł kwoty bazowej rzeczywisty koszt podwyżki dla jednej osoby jest wyższy o kilkaset złotych.
Tymczasem związki jak ognia boją się jednej kwestii, w której niestety rząd ustąpił: nowego systemu oceny pracy nauczyciela. Tymczasem trzeba poprawić system wynagrodzeń, ale trzeba też zawalczyć o dobrego nauczyciela. Pracownicy słabi – a jest ich sporo – nie powinni mieć miejsca w szkole. Niestety są nauczyciele, którzy mają nawet problem ze znajomością przedmiotu, którego uczą.
Z tego też wynika wchodząca w życie radykalna zmiana w kształceniu nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej, gdyż badania pokazały, że jest to najsłabszy element polskiej szkoły. Tam uczniowie często tracą zainteresowania, na przykład matematyką, której nauczanie jest w Polsce w poważnym kryzysie.
A czy zmiany zaproponowane kilka dni temu przez rząd rzeczywiście grożą zwolnieniami nauczycieli?
Podniesienie pensum oczywiście grozi zwolnieniami, ale można było zrobić prostą rzecz: obniżyć maksymalną liczebność dzieci w klasach. Jest wiele rozwiązań, które przy dobrych nauczycielach i przy podwyższonym pensum wcale nie oznaczają zwolnień. A gdyby z tego powodu odeszli ze szkoły nauczyciele słabi, to byłoby to z korzyścią dla dzieci. Na ich miejsce mogliby przyjść nauczyciele dobrzy, którzy dziś odchodzą z pracy w szkole nie tylko ze względu na pensje, ale także z powodu atmosfery bezwładu, schematu, który zabija kreatywność. Ten marazm rodzi efekt wypalenia zawodowego u młodych, znakomitych nauczycieli z pasją.
Trwający strajk wydaje się jednak wykraczać poza kwestie związane ze szkołą.
W trakcie tego strajku widzimy anarchizowanie życia publicznego. Zgodnie z prawem pracodawca nie płaci za strajk, ale niektóre samorządy mówią, że będą płacić (nazywa się to rekompensowaniem strajkującym utraconych w wyniku strajku wynagrodzeń). Na Zachodzie związek zawodowy, który organizuje strajk, ma fundusz, z którego opłaca swoich członków, którzy strajkują. ZNP to bogaty związek, można więc zadać pytanie: dlaczego nie ma funduszu strajkowego? Z drugiej jednak strony, jeżeli jest egzekwowane prawo, to związek zawodowy nie ogłosi strajku bezterminowego, gdyż doskonale zdaje sobie sprawę, że zbyt długi strajk wykończy go finansowo. Ale gdy pracodawca pokrywa koszty, to zaczyna się sytuacja paranoiczna. Można więc wyobrazić sobie strajk do wakacji.
To jednak nie wszystko. Istnieje zapis, że minimum 5 dni przed strajkiem należy o tym powiadomić Państwową Inspekcję Pracy. Wielu dyrektorów tego nie zrobiło. Są sygnały, że byli dyrektorzy, którzy współorganizowali strajk.
Strajki przedszkoli to w istocie przekroczenie wszelkich granic etycznych. Podobnie, jak sytuacje malowania przez uczniów plakatów strajkowych. Nie wolno włączać dzieci w konflikty dorosłych. To jest podstawowa rzecz, to jedna z fundamentalnych zasad etyki nauczycielskiej.
Bardzo wielu nauczycieli znalazło się pod niesamowitą presją, gdyż w świecie ich wartości strajk nie wchodzi w grę. Presji były poddawane też placówki, które nie strajkują oraz przedszkola, które nie przystąpiły do strajku z powodu odpowiedzialności za dzieci.
Natomiast dyrektor wydziału edukacji w Krakowie powiedziała, że to rodzice odpowiadają za opiekę nad dziećmi. Dobrze, ale ludzie pracują. Z kolei niektórzy mówią, że można pójść na opiekę nad dzieckiem. Tak, ale to dotyczy tylko dzieci do 8 roku życia, a wynagrodzenie wynosi wtedy 80 proc. Czyli w istocie ci ludzie tracą. A gdyby strajk trwał dłużej to rodzi się poważny problem, bo nawet 10 czy 11 latka nie zostawia się samego w domu. Myślę, że nawet ci rodzice, którzy z powodów politycznych popierają protest, zaczną się irytować, jeśli będzie on trwał bardzo długo.
Głębokie zmiany w szkołach są jednak potrzebnie – i to nie tylko w kwestii nauczycielskich wynagrodzeń.
W polskich szkołach nie dzieje się dobrze. Pokazują to różne raporty z badań, ostatnio chociażby raport NIK o nauczaniu matematyki, z jego treści wynika, że sytuacja jest dramatyczna. Mamy także raport przedsiębiorców na temat kształtowania kreatywności uczniów – wnioski z niego też są nienajlepsze. Takich materiałów jest dużo. Ale my o tym nie rozmawiamy. Dyskutujemy o strukturach. W pewnym momencie udało się porozmawiać o podstawie programowej, ale musiał się odbyć ostry protest, w tym głodowy, w roku 2012. A poza tym rozmawiamy o kwestiach marginalnych jak istnienie lub likwidacja gimnazjów. To nie wpływa na jakość kształcenia.
Powinniśmy rozmawiać o tym, kto uczy i jak jest przygotowany, jakie szkoła ma efekty, jak wydawane są pieniądze. Bo dziś – badałem tę kwestię – ze środków na wynagrodzenia w oświacie w dużych miastach Polski do nauczycieli trafia zaledwie 75-78 proc. W dobrze zorganizowanej firmie pracownicy liniowi, a takimi są nauczyciele, powinni konsumować przynajmniej 90 proc. Trzeba się zastanowić, czy wszystkie elementy systemu, które przecież kosztują, są potrzebne nauczycielowi. Te kilkanaście punktów procentowych w puli wynagrodzeń oświatowych to spore pieniądze. Gdyby tutaj dokonać przesunięcia, to bez zwiększania budżetu można by wygenerować środki dla nauczycieli.
Czy w szkołach podjęto próbę dekomunizacji po roku 1989?
Na początku lat 90., gdy byłem kuratorem, to w ówczesnym województwie krakowskim w zdecydowanej większości szkół średnich wymieniłem dyrektorów, ale było to bardzo trudne. Była na przykład szkoła, gdzie dyrektor w latach 80. donosiła na swoich uczniów do SB i została przeze mnie odwołana, a nauczyciele jej bronili mówiąc, że to były dawne, trudne czasy. Tak więc na poziome dyrektorów szkół taka próba była. Gorzej wyglądała sytuacja w szkołach podstawowych, a też nie wszędzie było tak jak na terenie obecnej Małopolski. Były regiony Polski, gdzie wymiana dyrektorów była minimalna. To był skomplikowany proces, ale nie dotykał on nauczycieli. Tu nie tak rzadko zdarzało się, że w szkołach zostali aktywni członkowie PZPR.
Miało miejsce wtedy wiele przedziwnych sytuacji. Pamiętam dyskusję z dyrektorem, który nie znał lub udawał, że nie zna ustawy o godle państwa polskiego. Zapytałem go, czy jego szkoła jest polską szkołą. Popatrzył na mnie zdziwiony. Zapytałem go więc, co to za godło (na budynku szkoły wisiało peerelowskie godło) i odesłałem go do ustawy. Dyrektor szkoły międzywojennej nie zachowałby się w taki sposób. Słyszałem o przedwojennych nauczycielach, którzy przed godłem Polski zdejmowali kapelusz. Świadek tej sytuacji zwrócił uwagę, że polskie pokolenie lat II wojny światowej było wychowywane patriotycznie, gdyż obserwowało zachowanie swoich nauczycieli. Tymczasem w latach 90. spotykaliśmy ludzi (wielu z nich nadal pewnie pracuje), którzy źle traktowali symbole państwa polskiego. To ma swoje znaczenie. Ale ten problem dotyczy nie tylko nauczycieli – rok 1989 czy 1990 nie był niestety czasem wyraźnego odcięcia się od peerelowskiej spuścizny.
Trzeba pamiętać o jeszcze jednej rzeczy. Rząd Mazowieckiego i nowy minister edukacji pojawił się we wrześniu 1989, ale dopiero na wiosnę nastąpiły zmiany administracji w terenie, pojawili się solidarnościowi wojewodowie i kuratorzy. W okresie od jesieni do wiosny padają komitety PZPR, a tam pracowali instruktorzy do spraw edukacji, oświaty. I oni w tym okresie przenikali do szkół, gdzie byli jeszcze niezmienieni dyrektorzy. Owi ludzie stali się nauczycielami mianowanymi, a taki nauczyciel jest pod ochroną – tak wynikało i wynika z Karty Nauczyciela. Najczęściej zaczęli oni uczyć historii i wiedzy o społeczeństwie, bo w komitetach PZPR na tych stanowiskach nie pracowali przecież fizycy i matematycy.
W tym miejscu warto odnotować, że akurat w Krakowie Uniwersytet Jagielloński był oazą wolności nie tylko na kierunkach ścisłych, ale i na innych, w tym na historii. Dlatego też w latach 80. komitet partii wysłał do kuratorium pismo, żeby absolwentów Uniwersytetu Jagiellońskiego w szkołach średnich w Krakowie nie zatrudniać lub zatrudniać w ostateczności. Zgodnie z partyjną nowomową nie gwarantowali oni „odpowiedniego poziomu ideowego”. Ale z tej decyzji wyniknęła też dobra rzecz – ci absolwenci zaczęli uczyć szkołach średnich w podkrakowskich miasteczkach. W konsekwencji szkoły te zanotowały w tym okresie wyraźną poprawę jakości swojej pracy.
A jak Pan ocenia zmiany w polskiej edukacji po roku 1989? Czy liczne reformy poprawiły, czy jednak pogorszyły wyniki polskich uczniów na tle uczniów z innych krajów?
Zależy co oceniamy i przez jakie szkło patrzymy. Zmian było sporo – i to na rożnych poziomach. Z pewnością poprawiła się znajomość języków obcych. Pytanie tylko, na ile jest to zasługa systemu edukacyjnego, a na ile czynników zewnętrznych. Matura z języków obcych wypada jednak najlepiej i młodzi Polacy pod tym względem prezentują się na tle rówieśników z Europy Zachodniej równie dobrze, a często nawet lepiej. Nasza młodzież jest zdolna, ma potencjał – Polacy są generalnie kreatywni, innowacyjni i pracowici.
Natomiast pewne negatywne zjawiska też są dziś obserwowane. Eksperymenty z ramowymi planami nauczania i z siatkami godzin dotykały szczególnie przedmiotów ścisłych. Zmiany w humanistyce, szczególnie w nauczaniu historii, która jest mocno obecna w kulturze masowej, momentalnie wywołują obronę – i słusznie – bo to jest bardzo ważny przedmiot. Chemia i biologia są na niezłym poziomie, gdyż są to przedmioty obowiązkowe przy egzaminie na medycynę, ale jeżeli chodzi o fizykę, to ona w szkołach umiera. Poziom jest coraz słabszy. Równocześnie spada poziom kształcenia matematycznego. Kryzys w zakresie przedmiotów ścisłych jest wyraźnie widoczny. Wynika to również z dramatycznego obniżenia stawianych uczniom wymagań.
Oczywiście nauczyciele, którzy kończą dobre uniwersytety, najczęściej radzą sobie bardzo dobrze. Taki nauczyciel jest dobrze przygotowany merytorycznie (kierunkowo), a jeżeli wyposaży się go w umiejętności oraz wiedzę psychologiczną i pedagogiczną, to będzie dobrym, a często znakomitym nauczycielem. Ci ludzie wierzą w siebie, a jeśli chcą uczyć, to jest z tego wiele radości dla uczniów. Ale w Polsce nauczycieli kształci się w ponad 400 miejscach. Sporo osób kończy studia w słabych szkołach wyższych, a następnie zaczyna uczyć na bardzo niskim poziomie.
Natomiast obraz poziomu polskich uczniów zafałszowują trochę wyniki badań PISA. Niektórzy nieustannie powtarzają, że polscy uczniowie wypadają w nich świetnie, że jest progres. Ale te badania pokazują, jak uczniowie radzą sobie z takimi zadaniami, jakie są w badaniu, a są to zadania schematyczne. Struktura tych zadań jest podobna do zadań w naszych egzaminach zewnętrznych. Jeżeli my przygotowujemy ucznia – a niestety często tak jest – do egzaminów zewnętrznych, to tak naprawdę trenujemy go do tych zadań. Wobec czego na podobnym badaniu PISA uczeń rozwiązuje te zadania. Szczególnie gimnazja spowodowały wyraźny skok polskich uczniów w badaniach PISA. Nie sprawdzają one jednak kreatywności czy rozwiązywania złożonych problemów, a w tej materii są problemy.
Po roku 1990 upowszechniono kształcenie na poziomie średnim i wyższym – i to bardzo dobrze. Ale w pewnym momencie, po roku 2001, zaczęto to robić w sposób sztuczny – obniżono wymagania. Dziś mamy 85 proc. młodych ludzi podejmujących naukę w szkołach średnich (licea, technika), mamy na studiach rzesze ludzi, mamy wiele szkół wyższych, natomiast poziom kształcenia spadł. Władze ratowały się m.in. tym, że w 2009 roku wprowadzono możliwość promowania uczniów z oceną niedostateczną do klasy wyższej w każdej szkole. Niestety po zmianach wprowadzanych przez obecną minister taka możliwość pozostała. Niski próg wymagań ma też matura. Obniżenie wymagań przy upowszechnieniu to istotna przyczyna obniżenia poziomu wiedzy i umiejętności z jakimi młodzi ludzie kończą szkoły. Jak się od człowieka nie wymaga, to on nie radzi sobie z najprostszymi problemami. A my dziś z czymś takim mamy do czynienia – zadania są często infantylne, następuje infantylizacja szkoły. Potem absolwent na poważnej uczelni jest zdziwiony, że od niego się mocno wymaga. Trzeba więc przywrócić w szkołach wymagania na wszystkich poziomach. To dotyczy uczniów i nauczycieli. Otrzymałeś uczniu ocenę niedostateczną to masz egzamin poprawkowy, a jak go nie zdałeś, to powtarzasz klasę. Źle pracujesz nauczycielu – tracisz pracę. A my dokonaliśmy operacji sztucznego poprawienia wskaźników. Mamy jedne z najwyższych wskaźników edukacyjnych na świecie, tylko co z tego, skoro z jakością jest dużo gorzej.
Trzeba jednak powiedzieć też, że poprawiła się w wielu gminach wiejskich na polskiej prowincji jakość kształcenia, wzrosły szanse edukacyjne dzieci ze środowisk o niższym poziomie wykształcenia – często dzięki bardzo dobrej współpracy samorządów z władzami oświatowymi. Małopolska jest miejscem, gdzie widać taką zmianę – małopolskie dzieci również z terenów poza dużymi miastami we wszystkich egzaminach zewnętrznych wypadają najlepiej w Polsce. Mamy wiele wiejskich gmin, gdzie była prawdziwa pozytywna zmiana edukacyjna, a wielu wójtów ściągało do siebie bardzo dobrych nauczycieli, żeby mieć lepsze szkoły. Poprawa szans edukacyjnych dzieci ze środowisk wiejskich jest bardzo ważna, gdyż talenty rodzą się wszędzie.
Pozytywny udział w tej zmianie miały gimnazja.
Tak. Gimnazja to oddzielny, skomplikowany temat. Z moich badań w Małopolsce wynika, że w terenach wiejskich gimnazja odgrywały pozytywną rolę. Muszę przyznać, że byłem sceptyczny przy ich powstawaniu oraz przy ich likwidowaniu. Problem nie był z gimnazjami, problem tkwił gdzie indziej – zdemolowany został stary, dobry polski model czteroletniego liceum, szkoły ogólnokształcącej. Natomiast gimnazja, które miały poprawić szanse dzieci z terenów wiejskich, tę rolę spełniły.
Problem leży też w tym, że wszystkie polskie reformy edukacyjne dokonywane są z pominięciem etapu pilotażu, gdy tymczasem pilotaż to światowa reguła: nie robimy zmian, jeżeli nie sprawdzimy tego w rzeczywistości. A u nas wszystkie zmiany wprowadzane są od razu w cały system, a gdy okazuje się, że coś działa źle, to wycofujemy się w całym systemie. To jest nierozsądne i kosztowne.
Wprowadzamy zmiany w całym systemie, jednak istnieją w kraju szkoły publiczne prowadzone przez podmioty niepubliczne. Czy może to jest przyszłość, nadzieja na lepsze, ale też tańsze zarządzanie szkołami?
Ja te szkoły nazywam szkołami obywateli. Są one wzorowane na modelu szkół czarterowych, które rozwinęły się szczególnie w krajach anglosaskich, chociaż ich ojczyzną jest Holandia. Są to szkoły publiczne, ale nie prowadzi ich samorząd tylko podmioty niepubliczne. W takich szkołach zasady organizacji pracy są bardziej elastyczne, gdyż nie musi w nich obowiązywać Karta Nauczyciela.
Przed rokiem 2009 była próba – sam ją lansowałem, za co „oberwałem” od środowisk związkowych – zmiany zapisu w ustawie o systemie oświaty, który stanowi, że samorząd odpowiada za zakładanie i prowadzenie szkół. Proponowaliśmy, żeby samorząd odpowiadał za zapewnienie każdemu dziecku bezpłatnej edukacji. I wtedy samorząd mógłby przekazywać szkoły do prowadzenia podmiotom niepublicznym – oczywiście w oparciu o umowę. Samorząd w umowie wyznaczałby cele podmiotowi prowadzącemu, a jeżeli by się z tego nie wywiązywał (np. z osiągania określonych efektów kształcenia), to szkoła wracałaby do samorządu. Niestety opór materii był potężny. Dziś takie szkoły można przekazywać za zgodą kuratora, gdy uczy się w nich do 70 uczniów, większe trzeba zaś zlikwidować przed przekazaniem i często dochodzi do sytuacji, gdy szkoła jest likwidowana 31 sierpnia, a 1 września w tym samym miejscu zaczyna działać nowa, prowadzona przez stowarzyszenie.
A czy polskiej edukacji pomógłby bon edukacyjny?
Popieram ideę bonu edukacyjnego, ale to tylko jeden ze środków do uzdrowienia polskiej oświaty. Oczywiście bon dawałby szkołom większą swobodę – dyrektor i nauczyciele nie byliby uzależnieni od decyzji lokalnych władz, które tworzą ich budżet. System quasi-bonu funkcjonuje na poziomie relacji ministerstwo-samorząd, ale nie działa z samorządu do szkoły. Gdyby działał, dyrektorzy mieliby pewność, że określona liczba uczniów i określona struktura nauczycieli zapewnia określone pieniądze. Zgody na taką zmianę jednak nie ma.
A może więc edukacja domowa?
Edukacja domowa w Polsce rozwija się dynamicznie, ale trzeba pamiętać, że nie zastąpi ona edukacji formalnej. Edukacja domowa rozwinęła się ostatnio przy okazji próby obowiązkowego objęcia sześciolatków nauką w szkołach, gdyż wielu rodziców zdecydowało się zostawić dzieci w domu i uczyć je samodzielnie. W Polsce są zresztą już sytuacje, gdy rodzice porozumiewają się ze sobą i dzieci z kilku rodzin mają razem zajęcia z nauczycielem, którego opłacają rodzice. A gdyby rodzice dostawali pieniądze z subwencji na prowadzenie edukacji lub w ramach bonu, to edukacja domowa w Polsce rozwinęłaby się jeszcze bardziej. Co prawda w ostatnich latach miały miejsce pewne próby ograniczenia edukacji domowej, ale zapisy ustawy nadal są dość przyjazne dla rodziców.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Michał Wałach
Polecamy również 51. numer magazynu „PCh24 Co Tydzień”.
Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ: