5 marca 2024

Podżegacze i sceptycy. Kto chce wysłać nas na wojnę? [OPINIA]

(Fot. PAP/Andrzej Jackowski/oprc. PCh24)

Do opinii publicznej w Polsce docierają cokolwiek sprzeczne sygnały w kwestii czynnego udziału wojsk NATO – w tym również naszych – w wojnie na Ukrainie. Najważniejsi politycy oficjalnie zaprzeczają, że tego rodzaju scenariusz jest na horyzoncie. Jednak na łamach mediów znajdujemy coraz więcej wątków i wypowiedzi mających jakby przyzwyczaić nas do takiej perspektywy. Z kolei premierzy co najmniej dwóch państw powiedzieli głośno, że niektóre rządy rozważają swój militarny udział w konflikcie. Jeden z szefów rządów nawet wymienił potencjalnych ochotników.

Putina wgnieciemy w ziemię, prędzej czy później trafi tam, gdzie powinien trafić: za kraty albo na cmentarz. Putin jest wrogiem ludzkości – słynna wypowiedź Szymona Hołowni z kongresu samorządowego Trzeciej Drogi była najbardziej spektakularnym wyrazem wojowniczej retoryki, którą można odczytywać jako element rzeczywistego oswajania Polaków z wizją wojny. Wojny niekoniecznie obronnej, na którą i tak nasze państwo powinno być gotowe stale, a nie jest, ale to już osobna kwestia.

– Polska nie przewiduje wysłania swoich oddziałów na teren Ukrainy – zadeklarował premier Donald Tusk podczas niedawnej wizyty w Pradze. Z kolei prezydent Andrzej Duda, który był uczestnikiem paryskiej konferencji z udziałem przywódców 20 państw na temat pomocy dla Ukrainy, przyznał, że pośród omawianych kwestii najgorętszy okazał się temat wyprawienia wojsk na Ukrainę. Po spotkaniu został o to spytany przez dziennikarzy. – Nie było absolutnie porozumienia w tej sprawie. Zdania są różne i absolutnie takich decyzji nie ma – zapewniał.

Wesprzyj nas już teraz!

Pytania zostały wywołane oficjalnymi wystąpieniami prezydenta Francji i premiera Słowacji. Z ich słów wynika, że jednak jest coś na rzeczy. Gospodarz konferencji powiedział, że w przyszłości „nie można wykluczać” wysłania zachodnich wojsk na front. Macron podkreślił jednak, że „nie ma konsensusu” w tej sprawie. To stwierdzenie, jak i użyte przez Andrzeja Dudę sformułowanie „zdania są różne” oznacza, że pośród uczestników paryskiego spotkania są zwolennicy interwencji zbrojnej.

Jeszcze przed konferencją premier Słowacji Robert Fico rozpalił spekulacje oznajmiając, że „niektóre państwa NATO i UE chcą wysłać żołnierzy na Ukrainę na podstawie umów dwustronnych”. – Ograniczę się do powiedzenia, że tezy (przygotowane na spotkanie w Paryżu) zakładają iż pewna liczba państw NATO i UE rozważa wysłanie żołnierzy na Ukrainę na podstawie dwustronnych umów – stwierdził. – Nie mogę powiedzieć, w jakim celu i co powinni tam robić – dodał. Zapewnił przy tym, iż Bratysława własnych żołnierzy na Ukrainę nie wydeleguje.

Z kolei już po konferencji Fico potwierdził, że panowała na niej „prowojenna atmosfera”. – Mogę potwierdzić, że są kraje, które są gotowe wysłać własne wojska na Ukrainę, są kraje, które mówią „nigdy”. Słowacja jest jednym z nich – oznajmił zwierzchnik słowackiego rządu.
Jeszcze bardziej szczery okazał się premier Grecji Kiriakos Mitsotakis. – Nie ma mowy o wysłaniu armii europejskiej i myślę, że ta dyskusja również odwraca uwagę od istoty naszych wysiłków na rzecz faktycznego wsparcia Ukrainy w tej chwili – zadeklarował.

(…) Ponieważ słyszałem także różne komentarze moich kolegów na temat kwestii, które mogły być omawiane na sali, chcę zapewnić, że nie ma mowy o wysłaniu sił, europejskich sił NATO na Ukrainę. Dla Grecji taki temat nie istnieje i sądzę, że nie istnieje w przypadku zdecydowanej większości naszych partnerów – zapewniał swoich rodaków.

Mitsotakis poszedł o krok dalej niż Fico, wymieniając państwa, które zakładają ewentualność wysłania na wojnę własnych wojsk na mocy dwustronnych porozumień z Ukrainą. Relacjonując konferencję szefa rządu portal ProNews.gr napisał, że są to: „Polska, Litwa, Estonia, Łotwa. A przede wszystkim Wielka Brytania”. Z kolei zdecydowanie wykluczyć taką opcję mieli przedstawiciele Bułgarii, Rumunii, Finlandii, Grecji, Turcji i Słowacji.

Pakt obronny czy ofensywny?
Premier Mitsotakis nie postawił kropki nad „i” – a przynajmniej nic nie mówi na ten temat relacja greckiego portalu. Nie podkreślił bowiem, że tego rodzaju udział w wojnie poza mandatem NATO oznacza, iż chętni do stanięcia ramię w ramię z Kijowem przeciwko Putinowi będą musieli liczyć sami na siebie w kwestii obrony przed odpowiedzią mocarstwa atomowego, jakim jest Rosja. Nie musi mieć wtedy bowiem zastosowania artykuł 5. Paktu Północnoatlantyckiego, mówiący o obowiązku wsparcia zaatakowanego państwa przez wszystkie kraje wchodzące w skład NATO. Będziemy bowiem mieć w takim przypadku do czynienia – oby to nie nastąpiło – z wojną napastniczą.

Nawiasem mówiąc, w dość powszechnej świadomości wspomniany artykuł jest cokolwiek przereklamowany. Nie zakłada żadnego automatyzmu w rozumieniu działań militarnych. Państwa NATO zobowiązały się bowiem w tym punkcie do podjęcia „działań, jakie uznają za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej”. W najbardziej pesymistycznej wersji interpretacja tego artykułu może oznaczać, na przykład, wysłanie zaatakowanemu państwu przysłowiowych już trzystu hełmów.

Czy więc możemy czuć się uspokojeni zapewnieniami prezydenta Dudy i premiera Tuska? Możliwe, że na paryskim szczycie Polska opowiadała się za wspólną interwencją i wobec odmowy znaczącej części partnerów porzuciła te pomysły. Wciąż jednak niepokoją słowa premiera Słowacji, który mówił, że niektóre państwa mogą wysłać własne wojska na mocy porozumień dwustronnych z Ukrainą. Niezwykła gorliwość, z jaką władze w Warszawie wysyłały zaatakowanemu sąsiadowi olbrzymie ilości naszych zasobów militarnych, nieustanne powtarzanie przez polityków i inne wpływowe osoby, że „to jest nasza wojna”, czy też wypuszczanie w przestrzeń mediów na fali wczesnowojennego entuzjazmu „balonów próbnych” na temat federacji polsko-ukraińskiej, nie wzięły się przecież znikąd.

Trudno też przejść do porządku dziennego nad słowami, które w trakcie jednej z konferencji prasowych wypowiedział Donald Tusk. Oczywiście, ważny jest ich kontekst. Wprowadzenie atmosfery zagrożenia mogło być elementem tworzenia odpowiedniego tła dla zapowiedzi uczynienia stref przygranicznych z Ukrainą częścią „infrastruktury krytycznej”. Chodziło wówczas o udaremnienie blokad prowadzonych przez polskich rolników.

Premier mówił między innymi, że ostatnie tygodnie w polskiej i międzynarodowej polityce to dni narastającego napięcia związanego z sytuacją na froncie w Ukrainie. Opowiadał o szeregu spotkań z liderami politycznymi państw europejskich, a wszystkie rozmowy miały ogniskować się wokół wojny. – Sprawa jest rzeczywiście bardzo poważna i związana nie tylko z krytyczną sytuacją na froncie ukraińsko-rosyjskim. Związana jest także z niestandardową, nadzwyczajną mobilizacją państw Zachodu, aby cała wspólnota Zachodu była przygotowana na trudniejsze scenariusze – przekonywał Tusk. – Bo wyzwania, które są przed nami, są naprawdę pierwsze tego rodzaju od kilkudziesięciu lat. I dlatego jestem tak bardzo tym przejęty, bo sytuacja jest naprawdę krytyczna – alarmował. Zapowiedział też na 28 marca wspólne posiedzenie rządów Polski i Ukrainy.

„Trudniejsze scenariusze”, „krytyczna sytuacja”, „wyzwania najtrudniejsze od kilkudziesięciu lat” – oczywiście nie należy przywiązywać przesadnej wagi do wypowiedzi polityków, ale zabrzmiało to jak szykowanie prowojennego gruntu przed paryską konferencją, która miała miejsce 4 dni później.

„Nie chcemy tu wojny, więc ją przyspieszmy”
W politykę oswajania Polaków z wizją pełnego udziału naszego państwa w wojnie rosyjsko-ukraińskiej wpisują się takie głosy, jak ten, który padł z ust Romana Polko. Komentował on wypowiedzi prezydenta Macrona o możliwym wysłaniu wojsk lądowych na Ukrainę. Według polskiego generała, jeżeli dostawy broni nie wystarczą, aby wesprzeć Kijów, to musimy być gotowi do użycia naszych sił. – Chciałbym uspokoić wszystkich, bo to są czarne scenariusze, ale armia zawsze musi być przygotowana na najgorsze – mówił dawny dowódca GROM.

– Kiedy Rosja grozi nam bronią atomową, agresją, czy połączeniem z obwodem królewieckim przez Polskę lub Litwę, to trudno nie rozpatrywać również takich scenariuszy. Musimy oczekiwać najlepszego, ale przygotować się na najgorsze – uzasadniał swoje stanowisko. – (…) nikt nie kwestionuje już tego, że jeśli Władimir Putin zajmie Ukrainę, to pójdzie dalej. (…) Może to zabrzmi brutalnie, ale wiadomo, że lepiej jest toczyć wojnę na obcym terytorium niż na własnym. Chociażby ze względu na to, by zminimalizować narażanie na niebezpieczeństwo cywilów. Jeżeli mamy nie oddać nawet centymetra ziemi, to trzeba rozpatrywać wariant z użyciem wyłącznie wojsk lądowych, by ta wojna nie przeniosła się na terytorium NATO – podkreślił.

Niby to logiczne i w sporej mierze prawdziwe słowa, jednak ich realizacja oznacza właśnie spotęgowanie, na własne życzenie, zagrożenia dla naszego państwa i ludności cywilnej – i to natychmiastowego, a nie odłożonego w czasie choćby i o kilka lat. Jeśli wysoki oficer polskiej armii uważa, iż atak wojsk NATO na Rosję, choćby i z terytorium Ukrainy, oznacza, że obszar naszego kraju będzie bezpieczny, to mamy raczej do czynienia z grubą pomyłką. Wydarzyłoby się bowiem coś dokładnie przeciwnego. Otwarta interwencja zbrojna Paktu Północnoatlantyckiego,
czy też jego poszczególnych państw, zgodnie z doktryną wojenną Kremla oznacza otwarcie drogi do odpowiedzi nuklearnej.

Roman Motoła

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij