Czy fakt, że nawet Donald Tusk mówi, że napływ migrantów do Polski jest zły, świadczy, iż Polacy jako ogół wyborców zachowali jeszcze zdrowy rozsądek, którego zabrakło Francuzom, gdy wpuszczali do siebie tłumy prowadzące dziś wojnę domową? Oby…
Pamiętamy scenę z Dnia świra, kiedy główny bohater ogląda telewizję i widzi, jak płonące głowy partyjnych działaczy wygłaszają swoje mądrości z mównicy, a ludzie służą przygotowanym z góry aplauzem. Tak z grubsza wygląda nasza scena polityczna, choć są momenty, gdy wydaje się, że jej aktorzy zaczynają nadawać na innych falach…
I tak słyszymy nagle jak Donald Tusk krytykuje Jarosława Kaczyńskiego, że ten wpuścił do Polski kilkaset tysięcy imigrantów. Zaczyna się wrzawa. Dla jednych jest oczywiste, że powiedział to, bo Niemcy mu pozwolili, inni widzą w tym próbę zagrania kartą Konfederacji, jeszcze inni po prostu cynizm rudego farbowanego lisa, który chce wygrać wybory.
Wesprzyj nas już teraz!
Ale może warto spojrzeć na to od innej strony i zadać pytanie, co taka wypowiedź – krytyczna wobec imigranckiego kulturkampfu, czy jak też w dzisiejszej nomenklaturze „ubogacania” – mówi o preferencjach wyborczych Polaków.
Jak pokazują sondaże, około trzy czwarte Polaków nie ma ochoty być ubogaconymi kulturowo przez przybyszów z Azji i Afryki w ramach unijnego programu tzw. relokacji imigrantów. Z takim obozem władzy czy innym, jak dotąd szczęśliwie akurat tego udało nam się uniknąć. Jest w tym pewna zagadka: jak to w ogóle możliwe, skoro rząd warszawski w innych kwestiach wykonuje bez szemrania, a czasem i z szemraniem, ale z takim samym skutkiem, wszystkie polecenia Brukseli?
Czy mamy więcej asertywności niż inne narody? W to należałoby raczej wątpić, patrząc jak praktycznie każdy absurd aparatu państwowego przechodzi bez realnych protestów. W dobie tzw. pandemii niby było trochę lepiej niż choćby w Austrii, ale powiedzmy sobie szczerze, mechanizmy tresury w sensie skali działały u nas perfekcyjnie.
A może jesteśmy po prostu mądrzejsi? Być może, choć socjologicznie trudno byłoby to udowodnić. Dlatego wolę skupić się na innym pytaniu: Może sęk tkwi w tym, że po okrojeniu nas z Kresów jesteśmy narodem typowo monoetnicznym i czujemy po prostu dyskomfort na myśl, że to mogłoby się zmienić?
Osoba o „lewicowej wrażliwości” powiedziałaby, że jesteśmy ksenofobiczni. Jeszcze parę lat temu można by o tym dyskutować, ale po tym, co wydarzyło się we Francji, myślę, że nawet piewcy kotła kulturowego muszą przyznać, że lęk przed obcością nie jest wcale taki irracjonalny…
Tym bardziej, że w tym przypadku szczególnie dobitnie widać, jaka jest różnica pomiędzy uniknięciem problemu, a próbą rozwiązania go, gdy już powstanie. W momencie, gdy Francuzi chodzili z tabliczkami: Imigranci są zagrożeni, a nie zagrożeniem, można było całą tę hałastrę zgodnie z prawem międzynarodowym odesłać tam, skąd przybyła. Ale jeżeli syn Mehmeda staje się Jean-Mehmedem i jako taki podpala kraj, to francuskiego obywatela raczej trudno byłoby wysłać do Nigerii czy Afganistanu.
Spora część Polaków chętnie pomogła Ukraińcom, uznając zapewne, iż jako Słowianie są nam bliżsi, a częściowo może z powodu antyrosyjskich resentymentów. Ale dziwnym – a raczej szczęśliwym – trafem dywanikami rozłożonymi na cześć Allaha i blokującymi polskie ulice, jako naród odczuwamy lęk.
Czyli jest coś głęboko zakorzenionego w psychologii tłumu i w każdym z nas, co sprawia, że spontanicznie przyjmujemy albo odrzucamy pewne zjawiska. Trudno wyrokować, na ile jest to świadome dla ogółu Polaków, ale niewątpliwie musi mieć tego świadomość Donald Tusk, który ni stąd ni zowąd zdecydował się na przyjęcie antyimigranckiej retoryki.
Inna sprawa, że liberalne – które przez lata promowały model „multi-kulti” – media zdają się dość powoli adaptować do tej okoliczności wyborczej, gdyż nie widać na ich łamach żadnego pospolitego ruszenia w obronie ich pupila Tuska, a z wiadomości na ten temat przebija raczej zawodowa rezerwa.
Najważniejsze wydaje się pytanie o to, czy może faktycznie istnieje jeszcze jakiś bastion narodowych przekonań, z którym politycy muszą się liczyć, a który – gdyby został podparty większą świadomością i większym zaangażowaniem – mógłby nieco rozbić beton sceny politycznej, na której – jak śpiewał Kazik – różnica jest tylko taka, że zamiast jednej, stanowiska obsadzają cztery partie. Myślę, że warto potraktować ten przypadek jako przyczynek do zastanowienia się nad tym fenomenem…
Filip Obara
Kontrterroryści i dodatkowych 500 policjantów z prewencji. Rząd wzmacnia obsadę granicy z Białorusią