Strefy Czystego Transportu budzą emocje. Nic więc też dziwnego, że tematem zainteresowali się politycy. Zajęła się również „Polityka”, skądinąd celnie wypominając owej politycznej „prawicy”, że wykorzystuje temat do swoich celów. Szkoda tylko, że autor tekstu „Strefy czystego transportu: co prawica do nich ma” zapomniał o kilku szczegółach dotyczących walki z SCT. Więc je przypomnijmy!
Tu trzeba wrócić do czasów, kiedy politycy SCT się nie interesowali. A było to tak. Zaczęło się w Krakowie. Samorząd nie patrząc na głos mieszkańców, pozorując konsultacje społeczne, przeforsował (jak się okazało wadliwą prawnie) uchwałę wprowadzającą Strefę w granicach administracyjnych miasta. Podobnie „konsultowano” całą politykę transportową miasta.
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywiście towarzyszyły temu czysto populistyczne hasła, dotyczące ochrony zdrowia. Nie były one poparte rzetelnymi danymi, badaniami. Przyjęto jako dogmat, że SCT zredukuje poziom zanieczyszczeń i tym samym Krakowianie będą zdrowsi. Jednoznaczne badania wskazujące, że głównym problemem zanieczyszczeń w mieście nie jest ruch samochodowy, ale to, co dzieje się w okolicznych gminach, pominięto milczeniem.
Nikt nie wziął też pod uwagę kosztów ekonomicznych. Nie zaplanowano rozwiązań komunikacyjnych dla właścicieli wykluczonych samochodów. Nie zaproponowano nic rozsądnego w zamian (były jedynie pomysły na czasowe darmowe bilety, czy rowery miejskie – także cargo). I żadna polityka problemem się nie interesowała.
SCT przyjrzeli się za to obywatele, czując, że władza chce zagrać im na nosie. To w Krakowie powstał choćby Ruch Społeczny Nie Oddamy Miasta, który skupił wokół siebie liczne, ale stosunkowo małe organizacje próbujące same walczyć z urzędniczą bezmyślnością. Nikt dziś nie docenia tego wysiłku społecznego. A to dzięki niemu opinia publiczna otrzymała informacje na temat zasięgu Strefy i jej rzeczywistych skutków – tak dla mieszkańców, jak i dojeżdżających do Krakowa. Nikt ze świata polityki nie podjął walki z SCT. To zwykli mieszkańcy złożyli skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, a taki ruch wojewoda małopolski wykonał z opóźnieniem, naciskany przez grupy społeczne oczekujące reakcji na zaproponowane w uchwale bezprawie.
Rzec śmiało można, że cała robota wykonana została oddolnie – bez udziału świata polityki. Jako smaczek dodać można, że po roku od przyjęcia w Krakowie uchwały o SCT, radny który podnosił za nią rękę i jest jej zwolennikiem przyznał, iż brak rekompensat, brak pomysłów na komunikację i dojazdy do parkingów P&R go zadziwiają, zaś zakaz sam w sobie może odbić się na turystyce tak mocno jak „pandemia” (sic!). Więcej! Okazało się, że SCT nie miała generować kosztów, a tu radni (po roku) otrzymali do przegłosowania wydatki na system monitorowania pojazdów.
Co znamienne, ów świat polityki dostrzegł problem w SCT dopiero, gdy działania zaczął prowadzić warszawski ratusz, a kontra mogła zostać wykorzystana w rozgrywkach krajowych. A nie ma wątpliwości, że pójście na zwarcie z Rafałem Trzaskowskim było tu nie lada okazją. I choć o zaprawionych w boju społecznikach nikt pamiętać już nie chciał, dopiero wówczas Strefami zainteresowały się główne media.
I tu odpowiedź na pytanie o to, czego chce polityczna „prawica” od SCT, jest dość jasna. Sęk w tym, czy do owej prawicy zaliczane są organizacje obywatelskie. Jeśli tak, to błąd. Tu należy rozdzielić sprawę robienia przez „prawicę” polityki na SCT, od walki jaką podjęły ruchy obywatelskie – owszem, usytuowane światopoglądowo po prawej stronie, ale stroniące od uprawiania polityki.
I warto zapytać, czego te środowiska chcą od SCT? Warto wsłuchać się w ich argumenty. Bo są to głosy mieszkańców miasta, którzy – jak chyba wszyscy – chcą być zdrowi i nie mają interesu w tym, by sami się podtruwać. Zaś w osnowie politycznej czy „zielonej” ideologicznej zawieruchy zachowują logikę i trzeźwość umysłu. Sięgają po ekspertyzy, badania, analizy, które jasno wskazują, że SCT nijak się ma do stawianych rzekomo przed nimi celów. A koszty, jakie trzeba przy tym ponieść, są niewspółmierne do realnie możliwych, ewentualnych zysków.
I tu „Polityka” – być może nie do końca tego świadoma – potwierdza, że ludzie broniący swoich miast przed antysamochodowym szałem ekologistów, mają rację. „Według statystyk po polskich drogach jeździ ok. 20 mln aut, ich średni wiek przekracza 14 lat, z tego powyżej 20 lat ma ok. 8 proc., a powyżej 27 – czyli zabronionych w centrum stolicy – ok. 1 proc.” – czytamy.
Jeśli tak jest, to jaki efekt środowiskowy przyniesie ich eliminacja z ruchu?
MA