Powyborczy czas sprzyja refleksji o katolickim kształcie polityki. Idąc do urn zastanawiamy się, komu jako wierni powinniśmy powierzyć głos, dając władzę nad państwem. Kampania wyborcza, prezentowanie programów i skupiona na politykach wytężona uwaga prowokują zastanowienie, jak zgodnie z zasadami działać społecznie. Obecny pontyfikat skutecznie podgrzewa tego rodzaju dyskusje: Franciszek gorliwie zachęca katolików do uczestniczenia w wysiłkach na rzecz budowy globalnego porządku praw człowieka i ponadwyznaniowego pojednania w imię troski o „wspólny dom”. Zostawmy konflikty o wiarę i moralność za sobą – przed nami czas na „braterstwo”, wspólną walkę z biedą i zmianami klimatycznymi, zdaje się twierdzić papież. U podstaw katolickiej polityczności legła zgoła przeciwna logika. Społeczne zaangażowanie Kościoła nigdy nie krępowało wyznaczonej mu przez Chrystusa misji. Miało pozostać jej ściśle podporządkowane.
Żarliwe zaangażowanie Franciszka w promowanie ekologii i „kapitalizmu inkluzywnego” nie uchodzi już raczej niczyjej uwadze. Wraz z walką o permisywną politykę migracyjną czy troskę o ubogich Ojciec Święty świadomie stawia te zagadnienia w centrum swoich zainteresowań.
Wesprzyj nas już teraz!
Problemy te nie bez powodu znalazły się na watykańskim „świeczniku”. To części składowe zmiany o randze cywilizacyjnej – o jakiej, jak sam przyznał – „marzy” urzędujący papież. Sednem tego projektu jest wyrażone m.in. na kartach encykliki Fratelli tutti pragnienie zaprowadzenia na świecie „skutecznego pokoju” i „powszechnego braterstwa”.
Jak tłumaczył w wydanym przed trzema laty dokumencie Franciszek, świat desperacko potrzebuje większej „otwartości” społeczeństw. Odrzuciwszy podziały religijne i kulturowe, narody mają wziąć się za budowę bezkonfliktowego i pluralistycznego porządku międzynarodowego. Ambicja, której urzeczywistnieniu ma służyć to zjednoczenie, to zapewnienie każdemu przyzwoitego bytu i gwarancji korzystania z tzw. praw człowieka. Ojciec Święty wierzy, że ten ład jest na wyciągnięcie ręki, byle tylko pokonać przeszkodę – brak kultury spotkania.
„Miłość sprawia, że ostatecznie dążymy do powszechnej komunii. Nikt nie dojrzewa ani nie osiąga swej pełni izolując się. Ze względu na swoją dynamikę, miłość wymaga coraz większej otwartości, większej zdolności do akceptowania innych, w niekończącym się procesie, który jednoczy wszystkie peryferie na drodze do pełnego poczucia wzajemnej przynależności. Jezus nam powiedział: wy wszyscy jesteście braćmi”, czytamy na kartach papieskiego dokumentu. „Miłość, która wykracza poza granice, znajduje się u podstaw tego, co nazywamy w każdym mieście i w każdym kraju. Gdy miłość ta jest autentyczna, wówczas owa przyjaźń w obrębie społeczeństwa umożliwia prawdziwą powszechną otwartość”, naucza Ojciec Święty.
Budowa tego porządku ma stanowić nowy cel polityczny dla katolickiej opinii publicznej, działaczy i stowarzyszeń. Jednak dla wielu wizja Franciszka wydaje się niezrozumiała. Czy naprawdę nasza wizja polityki oznacza skupienie się na przyjaźni i materialnej pomyślności, przy pozostawieniu walki o chrześcijańskie prawa i moralność publiczną na drugim miejscu?
Nic dziwnego, że wielu ludzi zaangażowanych w życie Kościoła ze zdziwieniem patrzy na to, co dzieje się w Watykanie i jakie problemy trapią głowę, na której spoczęła władza w Stolicy Apostolskiej. Nowa wizja katolickiej polityczności każe im bowiem sądzić, że to co jeszcze do niedawna znajdowało się w centrum chrześcijańskiego aktywizmu – sprzeciw wobec lewicowej agendy i psucia obyczajów – dziś trafiło na… peryferia.
I istotnie, w tym zakresie doszło do przesunięcia, którego skalę trudno przecenić. Wielcy twórcy katolickiej nauki społecznej na czele z Leonem XIII, wyraźnie podporządkowywali działalność społeczną wiernych i Kościoła misji zbawczej. Dziś aktywizm katolicki ma mieścić się w spektrum humanistycznych wysiłków na rzecz budowania „powszechnego braterstwa” – świata porozumienia „ludzi dobrej woli”. Choć ta „zmiana paradygmatu” istotnie nabrała pełnego kolorytu za Franciszka, to jej korzenie sięgają daleko wstecz…
Problem doskonale ilustruje refleksja hołubionych współcześnie autorytetów chadecji II połowy XX wieku: Jacquesa Maritaina i Roberta Schumana. Szczególnie ten drugi cieszy się w środowiskach konserwatywnych pozytywnym odbiorem, postrzegany jako orędownik politycznej współpracy Europy na gruncie autentycznie chrześcijańskiej wizji politycznej. Tymczasem myśl prekursora „integracji” kontynentu przynajmniej w pewnej mierze naznaczona jest kompromisową postawą wobec liberalnej wizji państwa – zdecydowanie krytykowanej przez magisterium i papieży wieków XIX i XX.
„We Francji, gdzie wierzący i niewierzący żyją obok siebie, gdzie współpraca wszystkich obywateli dobrej woli jest konieczna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, akceptujemy neutralność państwa w szkołach publicznych, jak i we wszystkich oficjalnych instytucjach. Państwo nie może być dłużej cząstkowe w doktrynie religijnej czy filozoficznej. Zamiast tego musi zapewnić każdemu środki do działania i wzrostu w granicach porządku publicznego, na którego straży stoi”.
Miłość chrześcijańska we wspólnotach politycznych
Przytoczony fragment z książki Schumana „Dla Europy”, to ni mniej, ni więcej akt światopoglądowej kapitulacji. Oznacza on akceptację wizji społeczeństwa zaproponowanej przez oświecenie i nie dającej się pogodzić z zasadami państwa katolickiego, wyłożonymi całościowo m.in w encyklice Immortale Dei Leona XIII.
„Przy jakimkolwiek ustroju państwa koniecznie władcy powinni zważać na najwyższego rządcę świata, Boga. (…) Społeczność [po chrześcijańsku – red.] tak urządzona powinna oczywiście publiczną czcią zadość czynić wielkim i licznym obowiązkom, które łączą ją z Bogiem”, czytamy w treści papieskiego dokumentu z 1885 roku. „Przyrodzony rozum, jak każdego w szczególności obowiązuje do świętej i religijnej czci Boga, bo w Jego ręku jesteśmy (…), tak ten sam też obowiązek kładzie na ludzkie społeczności. (…) Najpierwszą powinnością każdego jest wyznawać duszą i życiem religię, i to nie jaką się komu podoba, lecz tę, którą Bóg przykazał i wobec innych wyłącznie naznaczył znakami prawdy pewnymi, a niewątpliwymi”, dodał papież Pecci.
„Podobnież i państwa nie mogą bez zbrodni tak sobie postępować, jak gdyby Boga zupełnie nie było, lub odrzucać od siebie troskę o religię (…), lub wreszcie z obojętnie dobierać sobie z wielu religii to, co się właśnie podoba; lecz mają obowiązek w ten sposób Boga czcić, w jaki sam Bóg nauczył, iż chce być czczony”, kontynuował wybitny przywódca Kościoła.
Leonowe wskazania legły u podstaw programu chadeckiego, katolickiej wizji uprawiania polityki i działania społecznego w wymiarze masowym. Podwaliny chrześcijańskiej demokracji Leon XIII naszkicował w encyklice Graves de Communi Re. Wspominany dokument wskazuje wyraźnie, że celem formującego się ruchu jest ukształtowanie stosunków społecznych tak, by sprzyjały uświęceniu, cnotliwemu życiu i transferowi wiary. Warto przy tym zaznaczyć, że Ojciec Święty obszerną część tekstu poświęcił rozwiązaniu wątpliwości co do znaczenia terminu „chadecja”. Jak podkreślał, nie oznacza on programowego poparcia dla „rządów ludu” czy uznania ich za najodpowiedniejszą formę władzy.
Główne zadania chadecji zostały w jej dziecięctwie określone jako poprawa sytuacji stanów niższych, przez dzieła miłosierdzia i oświatę oraz promowanie sprawiedliwych stosunków między warstwami społecznymi. I nie o egalitaryzm czy znoszenie podziału chodziło, a o panowanie we wspólnotach politycznych miłości chrześcijańskiej. Przedsięwzięcie zainspirowane przez Leona XIII do Franciszkowej „opcji preferencyjnej na rzecz ubogich” pozostaje zgoła niepodobne również dlatego, że ostatecznie ma ono motywację eschatologiczną…
„Chrześcijańska Demokracja, przez wzgląd na to, że jest chrześcijańska, jest zbudowana na podstawowych zasadach Objawionej Wiary i musi zapewniać lepsze warunki dla mas, z długoplanowym celem promocji udoskonalenia dusz, stworzonych dla rzeczy wiecznych. Z tego powodu (…) musi ona zabiegać o utrzymanie w każdym społeczeństwie ludzkim formy i charakteru, jaki na zawsze nadał mu Bóg”, czytamy w Graves de Communi Re. Chadecja „zamierza uczynić położenie utrudzonych bardziej znośnym; by umożliwić im zdobycie, krok po kroku, tych środków, dzięki którym będą mogli zabezpieczyć swoją przyszłość; by pomóc im wywiązywać się w życiu prywatnym i publicznym z obowiązków, które nakłada moralność i religia (…) i w ten sposób umożliwić im gorliwsze zabieganie o to, co jedyne jest konieczne: najwyższe dobro, dla jakiego rodzimy się na tym świecie”, nauczał papież Pecci.
Ten imponujący projekt autentycznie katolickiej polityczności w realiach rozpowszechnienia praw politycznych doczekał się smutnego końca – a w pewnym sensie odwrócenia przez jego nominalnych kontynuatorów. Leon XIII poszukiwał możliwości skutecznej chrystianizacji sytuacji społecznej, tymczasem późniejsze autorytety ruchu chadeckiego postawiły raczej na dostosowanie wiary do profanum.
Chadecja godzi się ze światem
Tak właśnie postąpił wielki autorytet Kościoła w czasach soborowych, Jacques Maritain. Myśliciel ten przyznał demokracji niemal sakralną naturę, uznając, że „rządy ludu” to system polityczny wypływający wprost z przyjęcia wiary chrześcijańskiej.
Ale demokracja to nie jedyny termin, jaki doczekał się „kanonizacji” przez kolejne pokolenia chadeków. „W długim i dramatycznym rozwoju cywilizacji chrześcijańskiej to nie przekonani wierni – a co więcej, nie zawsze wierzący – dokonali najbardziej zdecydowanego postępu dla demokracji. Chrześcijańskie idee przetrwały i działały w nieświadomości ludzi, na długo po tym, jak przestali oni praktykować dogmatyczną religię, ale wciąż pozostawali zainspirowani przez jej wielkie ideały. (…) W ten sposób, na przykład, racjonaliści osiemnastego wieku proklamowali i popularyzowali prawa człowieka i obywatela, które są z natury chrześcijańskie”, czytamy na kartach „dla Europy”.
Koncepcje Schumana i Maritaina można streścić w następujący sposób: Porządek praw człowieka i demokracji to naturalny skutek wiary chrześcijańskiej, który nie ujawnił się w czasie najpełniejszego rozkwitu Christianitas w wiekach średnich – nie mógł bowiem przebić się do świadomości ówczesnych. Cały czas jednak „pracował” w umysłach, a w końcu zainspirował zażartych wrogów Kościoła. Ci objawili go światu…
Wbrew tej narracji zdecydowanie wystąpił cały szereg papieży XIX i XX wieku, wskazując, że „prawa człowieka” oparte są na błędnej, naturalistycznej wizji społeczeństwa oraz na antropologicznym optymizmie. To inspiracje dalekie od religijnych. Wizję społeczeństwa bezwyznaniowego, tzw. wolność sumienia czy swobodę wypowiedzi potępił w Mirari Vos Grzegorz XVI.
„Ze stęchłego źródła indyferentyzmu, wypływa również owo niedorzeczne i błędne mniemanie, albo raczej omamienie, że każdemu powinno się nadać i zapewnić wolność sumienia. Do tego zaraźliwego błędu wprost doprowadza niewstrzemięźliwa i niczym nie pohamowana dowolność poglądów, która wszędzie się szerzy ze szkodą dla władzy duchownej i świeckiej, za sprawą niektórych bezwstydników, którzy odważają się głosić, że z tego powodu religia odnosi jakąś korzyść. Ale czy może być bardziej nieszczęśliwsza śmierć dla duszy niż wolność błądzenia, mawiał św. Augustyn”, czytamy w dokumencie poświęconym liberalizmowi z 1832 r.
„Kiedy zwolniony zostałby wszelki hamulec, który utrzymywał ludzi na drodze prawdy, wówczas ich zepsuta natura skłonna do złego już na oślep rzuci się za swoim popędem, wówczas powiedzmy to rzetelnie – otwarta jest studnia przepaści (Apok 9, 3), stąd według objawienia św. Jana wydobywał się dym, który zaćmił słońce, i szarańcza, która spustoszyła ziemię”, dodał Ojciec Święty.
„Do tego też zmierza owa najzgubniejsza, przeklęta i odstręczająca wolność druku, mająca na celu rozpowszechnianie wszelkich pism wśród pospólstwa, której niektórzy domagają się i popierają z taką natarczywością. (…) Znajduje się przecież niestety tylu bezwstydnych, którzy twierdzą uparcie, że ten nagły zalew błędów może być skutecznie powstrzymany jakimś pismem wydanym w obronie prawdy i religii pośród tak wielkiego wezbrania nieprawości. Nie godzi się jednak i jest to wbrew wszelkiemu prawu, świadomie czynić zło i je pomnażać, w nadziei, że stąd wyniknie cokolwiek dobrego. Któż rozsądny pozwoliłby, aby truciznę wolno było jawnie rozpowszechniać i sprzedawać, nabywać ją, sprowadzać i nią się napawać, dlatego, że jest jakieś lekarstwo, po zażyciu którego zdarza się niekiedy używającym go uniknąć zguby?”, podkreślał Grzegorz XVI komentując program zupełnej wolności prasy.
Lektura całej biblioteki potępiających liberalizm pism papieży nasuwa jasne wnioski, dotyczące skutków, na jakie obliczone powinno być działanie polityczne katolików. I nie chodzi w żadnym razie o budowę państwa totalnego. Żaden z następców świętego Piotra nie twierdzi, że każde słowo powinno być poddane aparatowi cenzury, a wszyscy zmuszeni do wiary. Ich orzeczenia odczytywać trzeba jako potępienie poglądów, według których bez względu na skutki społeczne i bez zaciągania moralnej winy człowiek może postępować wyłącznie w oparciu o to, co mu „w duszy gra”.
Sęk w tym, że aktywizm katolicki podporządkowany musi zostać wierze, a nie humanitarystycznym ideałom podniesionym do rangi bożka. Chodzi o konsekwencje dla duszy, moralności i zbawienia, wywierane przez konkretną rzeczywistość społeczną. Odpowiedni porządek może sprzyjać uświęceniu wielu, lub odwrotnie – uprawdopodabniać zwichnięcie kondycji moralnej i rozpalać zmysłowość. W życiu ludzkim najważniejszym celem pozostaje zbawienie – polityczne „profanum” trzeba więc oddać na służbę świętości, a nie świeckich mitów „praw człowieka” czy demokracji.
Wynaturzenie chrześcijańskiej polityki zaczęło się wraz z „dorzuceniem” do treści religijnych tych przekonań zaczerpniętych z metapolityki liberalizmu. W gorzkiej „nowoczesności” te właśnie kategorie wyznaczają granice, w jakich katolik może zabiegać o sprawy wiary. Dowiadujemy się, że „pokój” i „powszechne braterstwo” to wartości same w sobie – a dla ich osiągnięcia powinniśmy akceptować niemożliwe do pogodzenia z ewangelią projekty prawne, wstrzymywać się od „prozelityzmu”. Program „świętego zespolenia ludzkości” głosi, że ludzkość powołana jest przez Boga do budowy humanitarnego porządku na całym świecie. Chrystus i Jego Objawienie ma więc się nie wychylać, zająwszy grzecznie miejsce jednego z budowniczych „wspólnego domu”…
Ze zgrozą musi spoglądać papież Pius XI, widząc jak liderzy katolickiego świata domagają się, by nie rozpowszechniać prawa i wiary w Chrystusa w imię „pokoju”. „Nie możemy skuteczniej przyczynić się do odnowienia i utrwalenia pokoju, jak przywracając panowanie Pana naszego”, pisał Ojciec Święty w Quas primas. Krótką, acz treściwą lekcję tego dokumentu można streścić sloganem: Pax Christi in Regno Christi. Szczęśliwego bytu społeczeństw na świecie nie da się budować narzędziami innymi niż wprowadzanie jako powszechnych norm zasad wiary i moralności chrześcijańskiej.
Filip Adamus