Normalnie gdy ktoś umiera, bierzemy różaniec, książeczkę i modlimy się za zmarłego. A tamci ludzie nie modlili się za braci, tylko przez ich wstawiennictwo. To był pierwszy znak dla Kościoła, że ci nasi bracia byli wyjątkowi. Ludzie przyprowadzali swoje dzieci, chcieli aby dotknęły ciał misjonarzy – mówi brat Jan Hruszowiec, promotor kultu polskich męczenników z Pariacoto.
W piątek 7 czerwca przypada liturgiczne wspomnienie braci męczenników – błogosławionych Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka.
Wesprzyj nas już teraz!
W tym roku tego dnia mamy też uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa, podobnie jak zawsze w drugi piątek po Bożym Ciele. Niejako „przysłania” ona naszych braci męczenników, ale wcale nie przeszkadza w tym, aby każdy osobiście mógł w sposób szczególny ich wspominać i prosić o wyproszenie łask.
Tegoroczny 7 czerwca niech będzie pewnego rodzaju wigilią przed tym, co czeka nas w przyszłym roku – dziesiątą rocznicą wyniesienia ich na ołtarze. Przypomnijmy, że bracia zginęli 9 sierpnia 1991 roku, w Pariacoto. Oddali życie za wiarę. Zostali zabici przez skrajnie komunistyczną bojówkę terrorystyczną ugrupowania Świetlisty Szlak (hiszp. Sendero Luminoso). Na ołtarze zostali wyniesieni 5 grudnia 2015 roku.
Co znaczy śmierć męczeńska?
Śmierć męczeńska jest ogromnym darem w Kościele, pomimo, że kojarzy się z krwią. Jeśli Bóg kogoś powołuje do męczeństwa, to w jakiś sposób go przygotowuje. Być może nikt z Czytelników nie dostąpi takiego momentu by musiał oddać życie za wiarę, chociaż patrząc na to, co się dzieje w świecie, można spodziewać się wszystkiego… Bądźmy jednak spokojni – Pan Bóg przygotowuje na taką śmierć.
Jak było z tym przygotowaniem na śmierć męczeńską w przypadku braci?
Świadkowie mówią, że im bardziej zbliżał się ten dzień, Zbyszek i Michał stawali się coraz bardziej pokorni, jak baranki. „Schodziło” z nich napięcie. Ludzie bardzo często widzieli tych naszych braci na indywidualnej adoracji przed Najświętszym Sakramentem. Kiedy Zbyszek przychodził na adorację, pot z jego głowy się lał, prowadził jakiś dialog. Z kaplicy wychodził zdenerwowany, przeszedł się kawałek, wrócił z powrotem. Było widać, że coś w nim się dzieje.
Zbyszek miał taki zwyczaj, że lubił wejść do kuchni, zobaczyć, co się gotuje. Podnosił pokrywki, zawsze zażartował sobie z kucharką. Na trzy dni przed śmiercią zobaczył, że kucharka się smuci. Zapytał, dlaczego tak jest. Odparła: – Proszę ojca, a można wierzyć w sny? Wtedy Zbyszek odpowiedział: – No wiesz, są sny od Pana Boga, czytamy o nich w Biblii, ale są też zwykle sny. Powiedz, co ci się śniło. Ona wtedy odpowiedziała, że Pan Jezus, który był ukrzyżowany, zszedł z krzyża i włożył na siebie zakrwawioną koszulę Michała. Wtedy Zbyszek jej przerwał: – Nic się nie bój, niczego się nie lękaj. Tu się będą dziać wielkie rzeczy, ale pamiętaj, że cokolwiek się stanie, chcemy być tutaj pochowani. Te słowa Zbyszka zakon uznał jako testament, dlatego obaj spoczęli w Pariacoto.
Mówi brat o przygotowaniu ojca Zbigniewa. Co wiemy o ojcu Michale?
Niedaleko Pariacoto jest miejscowość Huaraz. Michał w dniu 9 sierpnia otrzymał łaskę przeżycia trzech największych ofiar, których chrześcijanin może doświadczyć. To jest ofiara z samego siebie, Ofiara Eucharystyczna i ofiara życia.
Michał miał wielki talent docierania do najmłodszych, dlatego też jest patronem dzieci i młodzieży. Pojechał do Huaraz, i tam przebywał w pomieszczeniu na drugim piętrze. Żeby zejść na podwórko, trzeba było iść po schodach, innej możliwości nie było. Między pierwszym a drugim piętrem znajdowała się kuchnia. Wybuchł w niej wówczas pożar – zapaliła się butla gazowa i ogień zajął cały korytarz. Nie było szans zejść z góry żeby nie wejść w ogień. Michał znalazł stary koc, wyrwał ze ściany na drugim piętrze bojler – zbiornik z wodą, rozlał obficie wodę po kocu, który wziął do ręki, osłonił się nim i poszedł w ten ogień. W tym momencie ogień buchał w zmoczony mocno koc, a wszystkie dzieci wyszły bezpiecznie na podwórko. Wtedy rzucił ten koc i uciekł. Wtedy już rano mógł liczyć się z tym, że tego może nie przeżyć… Później wrócił do Pariacoto, gdzie miał najważniejszą ofiarę – Ofiarę Eucharystyczną. W tym dniu była czytana Ewangelia według św. Marka: „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je” (Mk 8, 35 – 36).
Trzecią ofiarą było oddanie życia za wiarę, życia Zbyszka i Michała. To jest niesamowite jak w samym tym dniu Bóg ich przygotowywał. Ofiara z siebie samego, czyli oddanie się totalnie tym, do których jest się posłanym…
Bracia chyba nikomu nie wchodzili w drogę, robili to, co do nich należało. Dlaczego zostali zamordowani?
Jako kapłani przyjechali do swoich owiec, więc przede wszystkim wykonywali powinności i kapłańskie – odprawiali Msze Święte, modlili się na różańcu, udzielali sakramentów świętych. Robili dokładnie to, co robi każdy duchowny – ewangelizowali. Obszar parafii, w której posługiwali, liczy ponad 1 000 kilometrów kwadratowych. Mieli do obsłużenia ponad siedemdziesiąt wiosek, do których musieli dotrzeć, a nie wszędzie była możliwość dojazdu samochodem. Tamtejsi ludzie – Indianie andyjscy, z natury potrzebują kilka lat zanim do białego człowieka powiedzą: „ty jesteś nasz”. W przypadku Zbyszka i Michała ludzie już po dwóch, trzech miesiącach przyjęli ich jako swoich.
O czym to świadczy?
O tym, że nasi męczennicy byli rzeczywiście pasterzami, którzy „pachnieli swoimi owcami”, czyli oddali się w pełni. Jest to sprawa duchowa. Natomiast po drugie, oni bardzo pomagali tamtym ludziom w pracach fizycznych. Byli – jak mówi przysłowie – „do tańca i do Różańca”. Są takie zdjęcia, na których widać jak Zbyszek podaje cegły, pustaki… Zbyszek sprowadzał też leki.
W tamtym czasie w Pariacoto nie było wody pitnej. Kobiety musiały iść przez godzinę pod górę, żeby przynieść dwadzieścia litrów. Zbyszek miał zmysł techniczny. Zrobił takie kaskady, dzięki którym woda zaczęła spływać do Pariacoto. Bracia realizowali różne projekty. Zakładali szkoły, pracowali z dziećmi i młodzieżą, zbudowali instalację wodną i kanalizację. Byli bardzo zaangażowani. Prowadzili działalność duszpasterską i dobroczynną. Ich działania w pewnym momencie nie spodobały się terrorystom.
Z jakich powodów?
W pewnym momencie franciszkanie zdobyli autorytet. Ludzie przestali chodzić na tzw. szkółki partyjne, gdzie terroryści mówili tylko o zabijaniu. Bracia mówili natomiast o miłości, pokoju, o przebaczeniu. Pamiętajmy, że terroryści w ciągu dziesięciu lat zamordowali siedemdziesiąt tysięcy niewinnych ludzi – głównie autorytety, czyli tych, którzy mieli coś do powiedzenia. Parcie na rewolucję w kraju było tak mocne, że nawet i męczennicy – bracia, którzy tam pracowali, zaczęli im przeszkadzać.
Byli świadomi niebezpieczeństwa? Otrzymywali pogróżki?
W Wielki Czwartek 1991 roku Michał znalazł list na ołtarzu. W liście terroryści napisali: „Jeśli nie przestaniecie odprawiać Msze Święte, modlić się, uczyć różańca, jeśli nie przestaniecie pomagać, współpracować z imperializmem, to zginiecie”. Tydzień przed śmiercią przyjechał biskup, który mówił braciom, aby może wrócili do Polski, a jak się uspokoi sytuacja, to wrócą do Pariacoto… Wtedy Zbyszek miał powiedzieć: – Nam przełożeni kupią bilet, wrócimy w ciągu dwóch, trzech dni i wszystko będzie OK, ale co z tymi ludźmi, do których przyjechaliśmy?… Więc zostajemy. Przyjdą terroryści, będziemy rozmawiać.
I przyszli…
Przyszli 9 sierpnia 1991 roku. Po Mszy Świętej wyprowadzili Zbyszka i Michała. Całe wydarzenie opisała siostra Berta, która była świadkiem uprowadzenia i wywiezienia braci przez terrorystów na miejsce egzekucji. Komuniści wywieźli ich za miasto i później rozstrzelali w sposób bolszewicki, rzucając na kolana. Michał dostał strzał w głowę. Zbyszek najpierw w plecy, później w głowę.
Może niejeden się teraz zastanawia, czemu zostali… Przecież, tak jak im powiedział biskup, mogliby wrócić gdyby się poprawiła sytuacja?
Ktoś może nawet powie, że „frajerzy” bo zostali, ale właśnie… Bóg widzi inaczej. Z siedemdziesięciu miejscowości położonych na tysiącu kilometrów kwadratowych ludzie zaczęli schodzić do kaplicy. Jakoś się dowiedzieli, że bracia zostali zamordowani, a w tamtych czasach przecież nie było telefonów komórkowych. Mimo to informacja po całej ich wielkiej parafii przeszła jak błyskawica. Ludzie przychodzili do kapliczki, gdzie na zakrwawionych prześcieradłach leżały ciała młodych franciszkanów. I tu się stał pierwszy cud, tzw. vox populi – głos ludu Bożego. Normalnie gdy ktoś umiera, bierzemy różaniec, książeczkę i modlimy się za zmarłego. A tamci ludzie nie modlili się za braci, tylko przez ich wstawiennictwo. To był pierwszy znak dla Kościoła, że ci nasi bracia byli wyjątkowi. Ludzie przyprowadzali swoje dzieci, chcieli aby dotknęły ciał misjonarzy.
Aż trudno to wszystko pojąć…
Następny cud wydarzył się w trzecim dniu, gdzie nie tak dawno się okazało, że terroryści mieli tzw. plan „B” – chcieli wysadzić w powietrze kaplicę i drogę pogrzebową. Chcieli wszystkich zabić. Nie wybuchła żadna bomba, aż sami terroryści byli w szoku. Pogrzeb był wielką manifestacją, wezwaniem: „dosyć tego, co się dzieje w Peru!”. Rząd oczyścił struktury, wojsko, policję, urzędy. W ciągu dwóch – trzech lat aresztowali wszystkich najważniejszych bandytów i terroryzm ustał. Ten fakt przypisuje się wstawiennictwu naszych polskich misjonarzy męczenników.
Rozmawiała Marta Dybińska