Wybory parlamentarne przed nami. Debata w ramach kampanii skupiać się wydaje na tematach ekonomicznych. Ściśle mówiąc, politycy czołowych partii politycznych spierają się na temat tego, kto szybciej, skuteczniej i trwalej zapewni Polsce upragniony (i zasłużony!) dobrobyt. Pomysły na realizację tego celu pojawiają się różne, a z reguły stawiane bywają na półce z napisem „socjalizm”. Ale na czym właściwie polega ta kwalifikacja? W jaki sposób odróżnić polityczną propozycję socjalistyczną od niesocjalistycznej? I co takiego, o ile cokolwiek, złego jest w tego typu rozwiązaniach?
Co to jest socjalizm? Jak odróżnić w praktyce program socjalistyczny od niesocjalistycznego? Do udowodnienia jest, jak sądzę, teza, że dzisiejsi socjaliści to grupa ludzi, która, co do zasady, zajmuje się poszukiwaniem pieniędzy na realizację administracyjnie zwiększanego popytu. Popyt zwiększa się np. podnosząc dochód obywateli. Jeśli wzrost dochodu następuje wskutek zwiększonej ilości wykonanej pracy (pracujemy więcej) albo wzrostu jej efektywności (produkujemy lepiej), to mamy do czynienia z rozwojem gospodarczym. Jeśli wzrost dochodu następuje bez wzrostu ilości włożonej pracy albo poprawienia jej efektywności (zarabiamy więcej, choć ani nie pracujemy więcej, ani lepiej), to albo niespodziewanie odkryliśmy na swoim terytorium ropę naftową, albo mamy do czynienia z „wdrożonym z sukcesem programem społecznym”, sztandarowym narzędziem ekonomicznym socjalizmu. Pieniądze na realizację owych programów zawsze pochodzą z dwóch źródeł – wyższych podatków i kredytu (w perspektywie także wpływającego na wzrost podatków).
Wesprzyj nas już teraz!
Dla odmiany, ekonomiczni liberałowie („wolnorynkowcy”) bazują na podażowej stronie stosunków ekonomicznych, skupiając się raczej na tworzeniu okoliczności sprzyjających bogaceniu się (wędka zamiast ryby). Takie okoliczności to zmniejszanie ucisku fiskalnego i biurokracji, inwestycje w infrastrukturę czy usuwanie barier w handlu międzynarodowym (otwieranie dróg naturalnej ekspansji ekonomicznej lokalnym przedsiębiorcom). Liberalizm obok zalet ma to ograniczenie, że niehamowany na przykład twardym systemem norm moralnych, degraduje się do systemu banalnego wyzysku.
Lekarstwo, które pogłębia chorobę
Co właściwie złego jest w socjalizmie? Skupia się on przecież na trudnym losie ubogich. Postuluje „sprawiedliwość społeczną”, „równość”, „podnosi z kolan”, „dodaje godności”. Cóż złego może być w postulacie administracyjnego podniesienia dochodu ubogim rodzicom kilkorga dzieci? Albo ledwie wiążącemu koniec z końcem emerytowi?
Podstawowym problemem związanym z socjalizmem jest, jak sądzę, fakt, że, jak pokazuje praktyka, z czasem przynosi on skutki dokładnie odwrotne od postulowanych. Socjalizm nie zmniejsza ubóstwa, z czasem je pogłębia. Nie wyrównuje szans, chyba, że wspólnotę biedy za taki stan uznać. Nie dodaje godności, a upadla. Kolejne dekady dynamicznego rozrostu socjalizmu na świecie wydają się dostarczać kolejnych argumentów – i to w formie żywych doświadczeń, bynajmniej na korzyść socjalizmu nie świadczących. Przyjrzyjmy się kilku z nich.
Regionem znajdującym się w permanentnym stanie ubóstwa jest Ameryka Łacińska. Dziś w kontekście sytuacji ekonomicznej tego regionu szczególnie jaskrawy jest ekonomiczny upadek Wenezueli, jednego z wiodących światowych producentów ropy naftowej. Kraj ten, posiadający wiele z tych zasobów, które mogłyby przekształcić go w silne, nowoczesne państwo, dziś nie jest w stanie wyżywić swoich obywateli. Brakuje przede wszystkim jednej rzeczy – jakiejś formy ekonomicznej dyscypliny, idei uzasadniającej wspólny, systematyczny wysiłek.
Wenezuela, podobnie jak inne kraje regionu, gdy chodzi o kwestie ekonomiczne, znajduje się w intelektualnym klinczu pomiędzy socjalizmem (w skrajnych przypadkach – komunizmem) a ideami prowadzącymi w istocie do nowej formy kolonializmu fundowanego przez państwa zachodnie, ze szczególnym uwzględnieniem Stanów Zjednoczonych. Owemu neokolonializmowi przeciwstawiany jest socjalizm latynoamerykański, będący w pewnym stopniu pochodną popularnej w drugiej połowie uprzedniego wieku, a wspieranej przez zakon jezuitów (ostro na polu ideologicznym skonfliktowany w tamtym czasie z papiestwem) tzw. teologii wyzwolenia, czyli amalgamatu skoślawionego katolicyzmu z marksizmem w czystej postaci (vide symbol: „Chrystus z karabinem na ramieniu”). W związku z powyższym, realny wybór stojący przed społeczeństwami większości państw Ameryki Łacińskiej to rządy socjalistów albo rządy kompradorów. Tamtejsze elity nie były, jak dotąd, w stanie stworzyć dla siebie trzeciej drogi rozwoju. Tak długo, jak to się nie stanie, pozostaną tam, gdzie są. Tąpnięcia takie, jak to wenezuelskie, będą w tamtejszym regionie następować co jakiś czas, rujnując nadzieje pokładane w kolejnych pełnych dobrych chęci i jeszcze lepszych słów lewicowych ekip.
Między stagnacją a nędzą
Przykładem podobnego klinczu ideowego jest świat muzułmański, szczególnie w arabskim wydaniu. Po uwolnieniu się z kolonialnego uścisku, wybijające się na niepodległość nowe państwa przyjęły dwojaki model rozwojowy. Państwa ciążące ku zachodowi, szukając źródeł swojej tożsamości, własne systemy prawne oparły o zasady islamu. Inne państwa, ciążące ku Związkowi Sowieckiemu, poszły w kierunku marksistowskim.
Islam, co do zasady, jest religią „społecznie współczującą”. W Koranie znajdziemy mnóstwo nawoływań do wspierania ubogich, sierot. Jałmużna to jeden z podstawowych obowiązków każdego muzułmanina. Hojność z kolei stanowi jedną z najszlachetniejszych cech charakteru w islamskiej tradycji. Można stwierdzić, że wyznanie Mahometa ma oblicze bardzo socjalistyczne, co przekłada się na ekonomiczne systemy państw opierających prawodawstwo na szariacie. Socjalizm dyktowany religijnie pogłębiany jest przez socjalizm dyktowany politycznie, nierzadko wynikający z chęci utrzymania władzy przez panującą ekipę, często stanowiącą we własnym kraju mniejszość religijną czy etniczną.
Alternatywa dla muzułmańskiego ustawodawstwa w większości krajów arabskich praktycznie nie istnieje. Tam gdzie jest to teoretycznie możliwe, rozwiązania europejskie albo odrzucane są jako nieswoje, albo przyjmują formę pośrednią – gdzieś pomiędzy francuską biurokracją a marksistowskim ideałem socjalnym.
Skutek powyższego jest widoczny jak na dłoni. Nie jest tajemnicą, że kraje arabskie dzieli przepaść, gdy chodzi o bogactwo. Mają one natomiast jedną wspólną cechę – jest nią całkowity zastój, marazm, brak twórczej aktywności. Pomimo potencjału ludnościowego i – gdzieniegdzie – zasobowego, Arabowie nie produkują własnych aut, smartfonów, komputerów. Nie wysyłają swoich satelitów w kosmos. Ich naukowców próżno szukać pomiędzy noblistami.
W arabskim świecie muzułmańskim, podobnie jak w Ameryce Łacińskiej, brak jest alternatywy dla dwóch modeli ekonomicznych – postkolonialnego i „własnej produkcji” socjalizmu. Państwa te, z ekonomicznej perspektywy patrząc, zawieszone są od dekad gdzieś pomiędzy usypiającą stagnacją a nędzą.
W socjalizmie pogrąża się też Europa. Unia Europejska stała się doskonałym laboratorium ukazującym praktyczną różnicę pomiędzy uginającymi się pod socjalizmem strukturami ekonomicznymi jednych państw a sprawnym funkcjonowaniem tych, które od socjalizmu wciąż jeszcze dysponują pewną swobodą. Niemcy, ekonomicznie stworzone na nowo po wojnie, stały się szybko jedną z liczących się europejskich gospodarek uwolnionych od narosłego w poprzednich dekadach garbu socjalnego. Oparta o zdrowe fundamenty gospodarka tego państwa udowodniła swoją wyższość nad socjalizującymi Francją, Włochami czy Hiszpanią w następujących po wojnie dekadach, zwłaszcza po stworzeniu tzw. wspólnego rynku. Także gospodarka Wielkiej Brytanii, zagubiona po utracie kolejnych atrybutów światowego mocarstwa, nie była w stanie sprostać niemieckiej maszynie, wolnej wtedy od socjalistycznego piachu w trybach.
Ekonomiczna hegemonia Niemiec w Europie nie może być zaskoczeniem. Wszystkie wiodące dziś prym w światowej gospodarce państwa zbudowały swoją potęgę w podobny sposób. Poprzez ciężką pracę kilku pokoleń i pełnienie w tym czasie roli „taniego wytwórcy”, „pariasa” lokalnego hegemona. Tak było w przypadku Prus produkujących na potrzeby Zjednoczonego Królestwa. Albo Stanów Zjednoczonych, obsługujących tego samego klienta. Japonii, Korei, Tajwanu, wreszcie Chin pracujących przez dekady na rzecz Stanów Zjednoczonych. Wszystko to wskutek pracy całych pokoleń w pocie czoła i za marne pieniądze. Bez rozbudowanych planów socjalnych. Bez „stymulacji dla bezrobotnych”, „wsparcia dla start-upów”, trzynastych emerytur. Nie ma takiego państwa, które swoje bogactwo i swoją potęgę zbudowałoby na socjalizmie. Przykładów państw, które w socjalizmie własne bogactwo i potęgę uznały za stosowne utopić, wskazać można sporo.
Socjalistyczna posucha na scenie politycznej
Sytuacja Polski przypomina dziś w pewien sposób sytuację państw Ameryki Łacińskiej czy muzułmańskich krajów arabskich. Polska intelektualna elita polityczna miota się pomiędzy pomysłami kompradorów oraz ideami rodzimych socjalistów (też nierzadko kompradorów), często błędnie utożsamiających społeczną naukę Kościoła z wykwitami marksizmu. Dramatem jest to, że w odróżnieniu od tamtych państw, Polska posiada intelektualny potencjał, zasoby i tradycję niezbędne do tego, by z owego klinczu się wyrwać. Gotowa trzecia droga leży przed Polską na stole. Syllabus Piusa IX, Rerum Novarum Leona XIII czy Quadragesimo Anno Piusa XI stanowić powinny na zawsze intelektualną odtrutkę na socjalistyczne wymysły. Z drugiej strony, nie trzeba być historykiem, żeby wiedzieć co nieco o polskiej przedsiębiorczości święcącej triumfy nawet w najczarniejszym okresie pruskiego kulturkampfu. Jedno z drugim daje nam naturalne predyspozycje do rozwoju ekonomicznej makropraktyki od podażowej strony. Ta tradycja jest żywa; ustawa Wilczka i reakcja na nią polskiego społeczeństwa nie wzięły się z próżni.
Problem w tym, że podobne rozwiązania najgłośniej podpowiadają dzisiaj ci, którzy wskutek swoich dotychczasowych działań, do końca swoich dni powinni – jeśli nie siedzieć – to przynajmniej siedzieć cicho. Ich głos nie może być poważnie brany pod uwagę, bo są oni całkowicie skompromitowani, a wygłaszane przez nich tezy i sądy nie będą nigdy wiarygodne w opinii ludzi po wielokroć przez nich skrzywdzonych.
Ów dramat rysuje się wyraźnie w przededniu wyborów parlamentarnych. Nie istnieje w Polsce żadna siła polityczna jednoznacznie opowiadająca się przeciwko dominującej w polskiej polityce tendencji rozdawniczej. Tendencji sprzecznej z ekonomiczną teorią i praktyką. Tendencji sprzecznej z nauką Kościoła. Jedyne w zasadzie nielewicowe ugrupowanie startujące w wyborach, Konfederacja, miota się w ekonomicznych deklaracjach gdzieś między socjalizmem narodowców a materializmem korwinistów – momentami tak skrajnym, że w zasadzie pod tym względem zestawiać go można z twardą komuną (les extrêmes se touchent). Owo miotanie się może co prawda przynieść w przyszłości kompromis gdzieś w okolicy np. braunowskiego wolnego rynku z katolicką twarzą. Ale może też ugrupowaniu przynieść rozpad.
Prawdą jest, że duża część polskiego społeczeństwa doprowadzona została do nędzy wskutek zorganizowanej kradzieży, zwanej „transformacją ustrojową”. Dorobek urodzonego po wojnie pokolenia został w dużej mierze zaprzepaszczony. Ale odpowiedzią na tamtą kradzież nie może być organizowanie kolejnej kradzieży. Kradzieży oszczędności dzisiejszej klasy średniej poprzez działania, które będą musiały doprowadzić do powstania wysokiej inflacji (już prowadzą). Kradzieży tych samych oszczędności poprzez niepodnoszenie stóp procentowych, kiedy wymaga tego sytuacja. Kradzieży dochodów przyszłych pokoleń wskutek podwyższonych deficytów budżetowych – tych z przeszłości i, tym bardziej, tych, których możemy spodziewać się w fazie dekoniunktury.
Wnioski są oczywiste. Narody i państwa, których jedyną odpowiedzią na postkolonialny ucisk jest socjalizm, trwają i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, trwać będą w biedzie. Rosną tylko te narody i państwa, które rozumieją, że większy dochód może być wynikiem tylko większej pracy albo lepszej pracy. Patrząc na sytuację przedwyborczą w Polsce, nas w tym ostatnim gronie nie ma.
Ksawery Jankowski