25 lipca 2021

 

„W ogóle chłopi okazywali przywiązanie do dworu tutejszego, w r. 1846 w czasie rabacji gotowali się stanąć w obronie zamku, i z tych to czasów pewnie pochodziła śpiewka ludowa: Ni ma ci to ni ma, jak to w tym Dzikowie / Są tam polskie panie i polscy panowie”.

Urodzony w 1766 roku polski szlachcic Jan Duklan Ochocki twierdził, że pierwszą rzeczą, którą uczono szlacheckie dziecko na prowincji, był znak krzyża. Pierwszymi słowy były powtarzane za matką słowa pacierza. Następnie uczono artykułów wiary oraz „[…] wpajano miłość bliźniego, przywiązanie do kraju, szczepione przykładem, podległość nieograniczoną rodzicom, prawu i władzy, którą Bóg postawił dla społecznego porządku, poszanowanie dla starszych, braterstwo dla równych, łagodność i wyrozumiałość dla niższych.”[1]

Wesprzyj nas już teraz!

Miłość bliźniego, łagodność i wyrozumiałość dla niższych? Jakoś kłóci się to ze stereotypem despotycznej szlachty, która, „jak każdy wie” gnębiła słabszych od siebie. Więc może to tylko propaganda, która daleko odbiegała od rzeczywistości? Okazuje się, że również obcokrajowcy podobnie postrzegali relacje szlachta – chłopi. Na przykład niemiecki poeta Heinrich Heine, który w 1822 roku zwiedzał ziemie polskie, pisał „ogólnie biorąc, stwierdziłem, że dziedzice obchodzą się ze swymi chłopami łagodnie i dobrotliwie”[2]

Opinii, że TYPOWA szlachta polska rzeczywiście odnosiła się do chłopów łagodnie i z troską jest dużo więcej. Ale nie pochodzą one od samych chłopów. Dlaczego?

Przez setki lat punkt widzenia włościan jest niemal nieobecny w narracji historycznej. Chłopów opisywano, lecz oni sami o sobie milczeli. Nie pozostawili pamiętników, z których moglibyśmy się dowiedzieć, jaki był ich stosunek do świata. Co prawda ze źródeł pośrednich (akt sądowych, pieśni ludowych itp.) historycy wyciągają pewne wnioski na ten temat, ale opieranie się na nich ma szereg wad. Bo na przykład, czy pisząc o relacjach międzyludzkich na podstawie toczących się przed sądami spraw, otrzymamy rzeczywisty czy karykaturalny wizerunek rzeczywistości? Przed sądy trafiają przecież tylko sprawy odbiegające od normy…

Najlepsze, najbardziej wiarygodne źródła, pochodziłyby więc od samych chłopów. Ale ich wspomnień po wiek XX niemal brak. Chlubnym wyjątkiem od tej reguły jest pamiętnik Jana Słomki, czyli wójta sąsiadującej z Tarnobrzegiem wsi Dzików. Jak ten, urodzony w 1842 roku chłop, oceniał relacje między wsią a dworem?

W oczach chłopa

Jan Słomka, który pamiętał jeszcze czasy pańszczyźniane, nie pałając bynajmniej do nich sentymentem, o dziedzicach Dzikowa wyrażał się w samych superlatywach:

Stosunek między wsią i dworem był w Dzikowie dobry. Ostatnim właścicielem Dzikowa za pańszczyzny był hr. Jan Bogdan Tarnowski, zmarły w r. 1850 w Królestwie Polskim. Mówiono o nim powszechnie, że był to pan dobry, nie pozwolił swoim poddanym najmniejszej krzywdy zrobić, przyjaźnie ich traktował, pierwszy często pozdrawiał.

I musiał być dla ludzi dobrym, bo wieść o jego śmierci wywołała wielki smutek, a gdy przyszła wiadomość, że zwłoki jego będą sprowadzone do Dzikowa przez Sandomierz, zgromadziły się w oznaczonym dniu na drodze z Dzikowa do Sandomierza tysiączne rzesze ludu włościańskiego ze wszystkich wsi, które do jego państwa należały. Pamiętam, jakie było wzruszenie, gdy zapowiedziano, że zwłoki już prowadzą, że są już w Sandomierzu, bo słychać, jak biją dzwony tamtejsze (i było je słychać, bo dzień był pogodny, cichy). Lud przejęty żalem nie czekał na miejscu, ale szedł naprzeciw ku Sandomierzowi, a jaka ogarnęła ludzi żałość, gdy ujrzeli trumnę, kryjącą zwłoki, wyrazić się to nie da. Opisuję to jako naoczny świadek, bo byłem tam razem z babką.

Żal był tem większy, że pomiędzy ludem włościańskim utrzymywała się pogłoska, że hrabia nie umarł zwykłą śmiercią, ale został z rozkazu rządu rosyjskiego rozstrzelany za jakąś polityczną działalność. Mówili, że otrzymał wezwanie od tegoż rządu, iż ma się stawić w oznaczonym dniu do usprawiedliwienia się pod zagrożeniem utraty dóbr, jakie posiadał pod panowaniem rosyjskiem. Gdy się zaś tam zgłosił — mówiono — że już więcej żywy nie wrócił. W rzeczywistości — jak w późniejszych czasach mogłem sprawdzić — hrabia umarł nagle w drodze powrotnej z majątku swojej żony.

Żoną jego była Gabrjela z Małachowskich. Tę dobroduszną panią dobrze zaznałem, gdyż, jak umarła, miałem 20 lat. Zatem jej dobroć mogę sam stwierdzić. Odwiedzała chorych szczególnie najbiedniejszych, dawała im wsparcie, chowała swoim kosztem umarłych. Ratowała każdego w najgorszej potrzebie, nikogo nie opuściła, — toteż garnęli się do niej biedni jak pszczoły do ula. Założyła szkółkę dla dzieci chłopskich w Dzikowie.

Oboje mieli to sobie za zaszczyt i radość, gdy ich rodzina włościańska nawet najbiedniejsza poprosiła za chrzestnych ojców szczególnie pierwszego dziecka w rodzinie. To też nie brakło im chrzestników po wsiach, a następnie dorosły chłopak czy dziewczyna chlubili się tem, że hrabstwo Tarnowskich mieli za chrzestnych rodziców.

W ogóle chłopi okazywali przywiązanie do dworu tutejszego, w r. 1846 w czasie rabacji gotowali się stanąć w obronie zamku, i z tych to czasów pewnie pochodziła śpiewka ludowa.

Ni ma ci to ni ma, jak to w tym Dzikowie,

Są tam polskie panie i polscy panowie.[3]

Gdy skończyła się pańszczyzna

Pańszczyznę w Dzikowie zniesiono w 1848 roku. Nastała nowa era, która jednak niewiele zmieniła w stosunku chłopów do dworu. Słomka kontynuował:

„Po Bogdanie Tarnowskim odziedziczył dobra dzikowskie syn jego Jan. Był w całem słowa znaczeniu gospodarzem-rolnikiem, dbał nadzwyczajnie o dobrą uprawę gruntu i wzorowe prowadzenie gospodarstwa. Często konno objeżdżał i kontrolował folwarki, sam załatwiał sprawy administracyjne, sam zajmował się uporządkowaniem zawiłych spraw serwitutowych po ustaniu pańszczyzny.

W miejsce drewnianych, lichych budynków, jakie były po folwarkach z czasów pańszczyźnianych, wznosił murowane tak, że z całą prawdą można o nim powiedzieć, iż »zastał swoje folwarki drewniane, a zostawił murowane«, i dał przez to różnym rzemieślnikom niemało zarobku. Opowiadali o nim, że gdy w czasie objazdów na niwie świeżo uprawionej zauważył perz, schodził z konia, wyciągał cały perz z roli i przywoził na folwark, a rządca miał wiele wyrzutów, że dopuszcza do zaperzenia gruntu. Gdzie nie dało się narzędziem rolniczym roli wyczyścić, wchodzili ludzie, wyrywali ręcznie każdy chwaścik i mieli zarobki.

Toteż na dworskich niwach były wtedy ładne urody, aż miło było popatrzeć na nie. Niejeden włościanin, zwłaszcza taki, który miał swój kawałek pola obok pańskiego, musiał się zawstydzić, kiedy widział, że na dworskiem piękny urodzaj, a u niego lichy. Nieraz też była mowa między gospodarzami, że pan ma już takie szczęście na tym świecie, że mu się nawet w polu lepiej rodzi. Ale gdy się przekonali, że lepsze plony daje staranniejsza uprawa gruntu, brali przykład z dworu, ziemię lepiej nawozili i uprawiali i otrzymywali wydajniejsze zbiory, — a dziś kto ma cztery morgi gruntu, to już mu chleba nie brakuje.

W życiu publicznem brał bardzo znaczny udział. Był prezesem Towarzystwa Rolniczego w Krakowie, Rady powiatowej w Tarnobrzegu, posłem na Sejm, wreszcie marszałkiem krajowym w latach 1886–1890.

Pragnął żyć z włościanami w sąsiedzkiej zgodzie, być ich przedstawicielem, przytem umiał włościan uszanować. Gdy w r. 1887 obchodził srebrne wesele, zaprosił na tę uroczystość włościan z bliskich i dalszych wsi. Toteż kościół OO. Dominikanów w Tarnobrzegu wypełniony był wówczas ludem włościańskim po brzegi, następnie wszyscy byli proszeni do zamku w Dzikowie, gdzie byli podejmowani w ogrodzie za stołami suto zastawionemi. Hrabiostwo byli ciągle między gośćmi, zajmując się nimi.

Gdy w r. 1894 przechodził dłuższą słabość i widział się bliskim śmierci, prosił, ażeby go włościanie do grobu nieśli. Toteż na wiadomość o jego zgonie nie brakowało chłopów na pogrzebie i każdy pragnął nieść trumnę, więc się często zmieniali od bramy zamkowej do kościoła OO. Dominikanów, gdzie zwłoki jego spoczęły w grobie fundatorskim.

Ożeniony był z żyjącą dziś jeszcze Zofją z Zamoyskich, panią wielkiej pobożności i wielce litościwego serca. Ona też po folwarkach w dobrach dzikowskich urządziła ochronki i sprowadziła do nich zakonnice służebniczki, które mają za obowiązek opiekować się dziećmi, gdy ich matki zajęte są pracą poza domem.

Najlepsze również wspomnienia wśród ludności tutejszej pozostawił po sobie hr. Stanisław Tarnowski, brat Jana i Juljusza, poległego w r. 1863. Mieszkał on wprawdzie stale w Krakowie, gdzie był profesorem uniwersytetu i prezesem Akademji Umiejętności, często jednak przyjeżdżał do rodzinnego Dzikowa i spędzał tu wolne chwile. Chętnie przychodził ludziom z pomocą, nikomu nie odmówił wsparcia, ktokolwiek o nie prosił. Wszelkie dobrodziejstwa jednak świadczył ludziom w cichości, prawdziwie w myśl Pisma świętego: »Niech nie wie lewica, co daje prawica«. Nieraz jako wójt potwierdziłem przekazy pocztowe tym, którzy od niego wsparcie otrzymywali.

Zwłaszcza pamiętał zawsze o włościance tutejszej Marji Grębowcowej, która była jego piastunką w latach niemowlęcych. Zapewnił jej spokojne utrzymanie do końca życia, odwiedzał w czasie przyjazdu do Dzikowa, wspierał całą jej rodzinę. Byłem raz świadkiem, jak żegnał się z nią przed jednym z wyjazdów do Krakowa. Grębowcowa była już wtedy ociemniałą staruszką, płakała ze wzruszenia, usłyszawszy głos hr. Stanisława wchodzącego do jej izby. Wypytywał ją o zdrowie, zapowiadał zaspokojenie wszelkich potrzeb, mianował ją matką, a na pożegnanie w rękę pocałował.

Umarł w r. 1916. Życie jego było nacechowane głęboką pobożnością, wsławione pracą naukową.

Następcy tych hrabiów wstępowali w ich ślady i starali się w dalszym ciągu utrzymywać dobre stosunki z ludnością włościańską. O dobrych ich czynach wspominam w odpowiednich miejscach »Pamiętników«.”[4]

Dobry pan Tarnowski

Warto dodać, że wzorem dawnej szlachty, która wspomagała swoich poddanych w czasie klęsk żywiołowych i nieurodzajów, nawet po zniesieniu pańszczyzny, po uwolnieniu chłopów spod zależności od dworu, Tarnowscy nie zmienili się i wciąż wspomagali kmieci w trudnych chwilach. Słomka opisał jedną z nich:

„Wsie nadwiślańskie trapiły też straszliwe wylewy Wisły. Jeżeli nie były one dawniej częste, chociaż wały były bardzo niskie, to dlatego, że po gruntach, łąkach i lasach pełno było dołów i bagien, z których woda cały rok nie schodziła i rzeki były nieuregulowane. Dopiero gdy zaczęto rznąć rowy, aby wody stojące do Wisły odprowadzić i bagna osuszyć i gdy zaczęto rzeki regulować, wtenczas zaczęła woda na Wiśle raptowniej wzbierać i wały okazały się za niskie.

Pamiętam jeden tylko taki wylew, mianowicie w roku 1879. Wtedy stan Wisły był taki, że woda przelewała się przez wały, a pod Dzikowem przerwała je na długości prawie pół kilometra i zatopiła wszystkie wioski nad Wisłą aż po Sandomierz, zrządzając wielkie spustoszenie w gruntach i domach.

Woda w jednem miejscu wydarła doły; w drugiem naniosła piachu. Mikołajowi Mortce w Dzikowie zabrała dom i wszystkie budynki, a w miejscu, gdzie stały, wyrwała taki dół, że głębokość jego trudno było zmierzyć.

Było to wprawdzie w czas na wiosnę, kiedy jeszcze pola nie były obsiane, mimo to szkody były tak znaczne, że się zdawało, że ludzie nie będą mogli za kilka lat wygrzebać się z biedy. Tymczasem w paru tygodniach przyszła niespodziewana pomoc, a to dzięki śp. hr. Janowi Tarnowskiemu, który dla dotkniętych powodzią wyjednał u rządu wysokie zapomogi i dawał je też z własnych funduszów, każdemu według poniesionej szkody tak, że każdy mógł grunt zepsuty naprawić, obsiać i potrzeby domowe częściowo zaspokoić.”[5]

Łyżka dziegciu

Mimo pochwał, których Jan Słomka nie szczędził dziedzicom Dzikowa, była i wielka łyżka dziegciu. Opisując czasy pańszczyźniane, które bardziej znał z opowiadań starszych, niż które sam pamiętał, wyjaśniał:

„W Dzikowie sami hrabstwo uchodzili za dobrych i ludzkich, jednakże nikt nie odważył się iść do zamku ze skargą na służbę dworską, bo ci by się wymówili, a skarżącemu tak potem dokuczyli, żeby mu się na zawsze odechciało szukać sprawiedliwości. Uciekać zaś nie było gdzie, bo gdzie indziej nie było lepiej, ale chyba gorzej.”[6]

Jak widać, to nie sama szlachta, która mogła mieć nawet złote serce dla swych chłopów, lecz służba dworska dawała się włościanom we znaki. I w tym pośredniczącym między właścicielami dóbr, a ich chłopami ogniwie, należy doszukiwać się największego zła[7].

dr Radosław Sikora

Materiał pierwotnie ukazał się na portalu kresy.pl. Publikacja w porozumieniu z Redakcją kresy.pl

 

[1] Jan Duklan Ochocki, Pamiętniki. t. 1. Warszawa 1910. s. 8–9.

[2] Henryk Heine o Polsce. W: Cudzoziemcy o Polsce. Relacje i opinie. Wybrał i opracował Jan Gintel. Kraków 1971. T. II, s. 312.

[3] Jan Słomka, Pamiętniki włościanina od pańszczyzny do dni dzisiejszych. Wyd. II. Kraków 1929. s. 244–246.

[4] Tamże, s. 246–249.

[5] Tamże, s. 71–72.

[6] Tamże, s. 25.

[7] Porównaj zachowanie dzierżawców dóbr szlacheckich: Radosław Sikora, O przyczynach nienawiści ludu ruskiego do Żydów

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij