W związku z przypadającą w tych dniach 84. rocznicą pierwszej sowieckiej wywózki na Wschód, z Sybirakiem Zenonem Puchalskim rozmawia Adam Białous.
Skąd wywodziła się Pańska rodzina, wywieziona przez NKWD w lutym 1940 roku na Wschód?
Wesprzyj nas już teraz!
Mój ojciec prowadził gospodarstwo rolne w Zaciszu niedaleko Białegostoku. Tam urodziłem się 22 kwietnia 1932 roku. Ojciec pochodził z Łodzi. Podczas wojny z Sowietami w roku 1920 brał udział jako legionista, m.in. w bitwie pod Radzyminem, gdzie został ranny. Za żołnierskie zasługi dostał nagrodę pieniężną i kupił ziemię. To była wówczas wieś, w której żyli sami osadnicy, byli wojskowi z tamtej kampanii – w sumie siedemnaście rodzin. Dlatego też, kiedy Sowieci zajęli nasze tereny, co stało się około 20 września 1939 roku, najpierw „zajęli się” nami. To była ich zemsta za przegraną wcześniej wojnę z Polską.
Jakie były okoliczności wywózki Pańskiej rodziny?
NKWD urządziło sobie bazę na terenie pobliskiego folwarku, majątku ziemskiego w miejscowości Kamionka. Tam właściciele hodowali trzodę chlewną oraz bydło, więc Ruscy mieli co jeść. Aresztowania w naszej wsi rozpoczęli już pod koniec września 1939 roku. Pierwszego aresztowano Dominka Łosia, który przed wojną był posłem na Sejm RP z ramienia PSL. Z naszej rodziny w styczniu 1940 roku, NKWD zatrzymało najpierw mojego starszego brata, który był uczniem białostockiego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Wywieziono go wówczas osobno na Sybir. Do naszej osady Zacisze najpierw, 2 lutego 1940, przyszli sowieccy sołdaci i spisywali imiona i nazwiska wszystkich mieszkańców wsi oraz robili spisy inwentarza, który był w posiadaniu poszczególnych rodzin. Po nas i po wszystkie inne rodziny w Zaciszu, przyszli tego dnia o godzinie 4:00 rano. Miałem wtedy niespełna osiem lat. Kazali nam, sześcioosobowej rodzinie pakować się, ale cennych rzeczy zabronili brać. Mama była w siódmym miesiącu ciąży. Wygnano nas z domu na podwórze. Było bardzo zimno, mróz na pewno grubo ponad minus 30 stopni. Na podwórzu naszego gospodarstwa Sowieci zgromadzili wszystkie siedemnaście rodzin, które mieszkały w Zaciszu, a więc i kobiety w ciąży i małe dzieci. W sumie było nas osiemdziesiąt dwie osoby. Tak, płacząc na mrozie, czekaliśmy na transport.
W jakich warunkach odbywała się podróż?
Najpierw zapakowano nas na sanie, którymi zawieziono wszystkie rodziny do Żedni, miejscowości położonej głęboko w Puszczy Knyszyńskiej. Tam czekały już na nas bydlęce wagony. Do tego wagonu, w którym jechała nasza rodzina, enkawudziści wepchnęli czterdzieści osiem osób. Za ubikację służyła dziura, wyrąbana siekierą w podłodze. Ogólnie na torach w Żedni stało siedem wagonów. Cały dzień i noc z okolicznych miejscowości NKWD zwoziło ludzi. Kiedy już wypełnili siedem wagonów, 11 lutego rano lokomotywa zaciągnęła je na stację Dworzec Fabryczny w Białymstoku, w pobliżu którego otwarto niedawno Muzeum Pamięci Sybiru, upamiętniające wywózki.
Na dworcu stało już wiele wagonów pełnych ludzi. Nasze doczepiono do składu i w nocy, gdzieś około godziny 23:00 wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy m.in. przez Sokółkę, Kuźnicę Białostocką, Grodno, Wołkowysk aż do Mołodeczna, gdzie staliśmy dość długo, bo tam zmieniano osie wagonów na szerszy – ruski wymiar.
Później transport znów ruszył. Kobiety i dzieci leżały na pryczach, na których mieściło się dwadzieścia kilka osób. Mężczyźni stali. Jeśli chodzi o wyżywienie to czasem dawali nam wodnistą zupę, czasem wrzątek. Bywało tak, że przez trzy doby nie mieliśmy wody do picia. A to dlatego, iż lokomotywa mocno szarpała wagonami i wtedy woda z przewróconych wiader, w których nam ją przynosili, po prostu się wylewała. A oni nam wodę przynosili raz na kilka dni. Do tego było przeraźliwie zimno. Ludzie mieli odmrożone kończyny, chorowali. Tych co zmarli, na postojach wynoszono z wagonów i ich ciała kładziono wzdłuż torów.
Kiedy transport dotarł do miejsca docelowego i jakie to było miejsce?
4 marca dotarliśmy do Tajszetu na Syberii, czyli nasza podróż w tych strasznych warunkach trwała prawie miesiąc. Z Tajszetu przewieziono naszą rodzinę do łagru Toporek. Ulokowano nas w jednym z dwudziestu baraków, które się tam znajdowały. Każdego dnia dorosłe osoby i młodzież od lat 16, żołnierze NKWD prowadzili do miejsca wyrębu lasu, gdzie łagiernicy musieli „wyrąbać” dzienną normę. Tam, niedługo po tym jak przyjechaliśmy, wybuchła straszna epidemia. Ludzie umierali codziennie. Jednego dnia zmarło aż siedem osób. 7 października 1940 roku z Toporka przewieźli nas do obozu Niżna Udaczna. Tam były trochę lepsze baraki, bo wykonane z grubszych desek, ale stały one na palach, gdyż w tym miejscu było bagno. Pod barakami zimą wiał okropnie mroźny wiatr i dlatego od podłogi szedł straszny ziąb.
Jak wyglądało życie w łagrze Niżna Udaczna?
W nocy NKWD brało z baraków na przesłuchania mężczyzn, którzy w Polsce służyli w armii. Bili ich, żeby wyjawili jakieś wojskowe tajemnice. Wracali do baraków strasznie poobijani. Te przesłuchania powtarzały się regularnie prawie każdej nocy. A w dzień trwała katorżnicza praca. Z tego powodu wielu ludzi tam zmarło. Upokarzano nas, bito, do tego panował straszny głód. My dzieci, cały dzień szukaliśmy jakiegoś pokarmu. Największy głód panował w czerwcu 1941 roku, kiedy Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki. Ci którzy nie pracowali, dorośli, dostawali zaledwie 20 dekagramy chleba dziennie, dzieci 15 dkg, pracujący przy wyrębie – pół kilograma. Wówczas nie dawali nic więcej. Latem jedliśmy pokrzywę, szczaw czy lebiodę. Miejscowi nauczyli nas wyciągać z rzeki długie korzenie jakiejś rośliny, które też były jadalne. Żeby tylko jakoś przeżyć. Dokuczały strasznie wszy i pluskwy. Po wodę i opał trzeba było chodzić spory kawał drogi. Jedynym naszym pragnieniem – to znaczy dzieci – było to, aby dostać kiedyś miskę zupy, chleb i najeść się tym do syta. Po tej wywózce, do dziś mam taką przypadłość, że u mnie zawsze lodówka musi być pełna zapasów. Ciągle jest we mnie ten lęk, że znowu to się może powtórzyć, a wtedy dobrze jest mieć co wziąć ze sobą do jedzenia, żeby znów nie głodować.
Czy przebywaliście do końca wywózki w tym samym obozie?
Kiedy podpisana została umowa Sikorski – Majski, zwolniono nas z obozu Niżna Udaczna i wówczas pojechaliśmy do sowchozu Krasny Majak. Tamtejszy dyrektor powiedział do mojego ojca: – Macie wy szczęście Polacy, że ten Sikorski podpisał umowę z Majskim; jedynie to was ocaliło, bo wszyscy byliście przeznaczeni na śmierć.
W sowchozie warunki życia były już lepsze. Można było coś po cichu podebrać w nocy ze spichlerza z owsem. Kiedy zdechła krowa czy koń i dyrekcja kazała to padło zagrzebać, wtedy w nocy ludzie przychodzili, odkopywali padlinę i jedli. W tym sowchozie był sklep, ale nie było w nim żadnego innego towaru jak tylko wódka. Mój ojciec raz jej popróbował i mówił nam, że mało co się tym alkoholem nie otruł. Smakował on jak denaturat. Na kawałek chleba trzeba było ciężko pracować. Ja rozpocząłem pracę jako dziesięcioletni chłopak. W sezonie letnim wozem zaprzężonym w konia woziłem wodę do sowchozowego ogrodu, w którym rosły warzywa. Każdego dnia musiałem przywieźć z jeziora dziesięć beczek wody, czyli jakieś trzy tysiące litrów. Później dołączyłem do mojej rodziny, która pracowała przy sianokosach. Wywozili nas tam gdzie były łąki. Żyliśmy tam od maja aż do października. Moim zadaniem było transportowanie wozem zaprzężonym w woły mokrego siana na sianokiszonkę, do silosów. Pewnego razu jechałem przesmykiem między jeziorami i spragnione woły wciągnęły wóz do jeziora, żeby się napić. Zobaczył to sowiecki kierownik sowchozu i zawył do mnie, że zrobiłem to celowo, a potem tak mocno uderzył mnie w twarz, że złamał mi kość nosową.
Czy podczas wywózki dzieci brały udział w zajęciach szkolnych?
W porze letniej pracowaliśmy, a od końca października, my dzieci, szliśmy do szkoły. U nas w domu, przed wojną, mówiło się że Stalin to bardzo zły człowiek. Ja miałem już świadomość, że nasza niedola na wywózce to jego „sprawka”. Więc pewnego razu podczas zajęć szkolnych z zemsty wykłułem oczy Stalinowi, na jego portrecie w podręczniku. Miałem szczęście, że nauczycielka, która to zobaczyła, była dobrą kobietą i nie doniosła na mnie władzom. Za to przyniosła ten podręcznik moim rodzicom i ostrzegła ich, żeby zabronili mi robić podobne rzeczy. Mój ojciec bardzo jej dziękował, a na mnie mocno się zagniewał, co skończyło się kilkoma pasami na pupę. Ja sobie wówczas nie zdawałem sprawy, że za to, co zrobiłem z portretem Stalina, groziło nam wszystkim co najmniej ciężkie więzienie.
Jak w tych ekstremalnie trudnych warunkach wyglądała wasza modlitwa?
Towarzyszyła nam od samego początku wywózki. Modliliśmy się jadąc w bydlęcych wagonach oraz w miejscach naszej katorgi. Szczególnie nasza mama bardzo o to dbała. Modliliśmy się, pomimo tego, że na wywózce był zakaz modlitwy. Gdy podczas pierwszych Świąt Wielkanocnych śpiewaliśmy pobożne pieśni, przyszedł bojec z NKWD i nas „uciszył”. Czasem modliliśmy się z więźniami innych narodowości. W tak trudnych warunkach między wywiezionymi tworzyły się więzy przyjaźni i solidarności. W tym sowchozie oprócz nas Polaków, byli też więzieni Rosjanie i inne ludy ZSRS. Pomagaliśmy sobie wzajemnie. Kiedy wracaliśmy do Polski, oni za nami płakali i my płakaliśmy.
W którym roku wróciliście do Polski?
Byliśmy na wywózce sześć lat i trzy miesiące. Od Sowietów wyjechaliśmy pociągiem w maju 1946 roku. Wróciliśmy na nasze gospodarstwo. Za Sowieta był tam kołchoz, ale po wojnie gospodarstwo nam zwrócono. Dzięki Bogu większość z rodzin wywiezionych z naszej miejscowości, choć często niepełnych, wróciło. Z osiemdziesięciu dwóch wywiezionych, na Sybirze zostało czternaście osób. Zmarłych chowało się tam gdzie było można, cmentarze nie istniały. Jak te groby teraz znaleźć? Nie wiem, czy to możliwe. Ja im kilka lat temu, w naszym Zaciszu postawiłem pomnik z tablicą pamiątkową i krzyżem, więc tam się można za ich dusze pomodlić.
Dziękuję za rozmowę.