Pontyfikat Franciszka to spełnienie marzeń niemieckich reformistów. Przez wiele dekad marzyli o autonomii Kościoła germańskiego, kierowani rządzącym ich wyobraźnią mitem o wyższości teutońskiego barbarzyństwa nad łacińskim Zachodem. Bergoglio, ten prawdziwie niemiecki papież, dał im to, czego tak bardzo pragnęli.
Jeżeli będą kiedyś Państwo w zachodnich Niemczech, na przykład w drodze gdzieś między Hanowerem a Düsseldorfem, warto zboczyć nieco na południe, do niewielkiego miasta Detmold. Na południowym zachodzie od Detmold rozciąga się las teutoburski, ten sam, w którym dziewięć lat po narodzeniu Chrystusa germańscy barbarzyńcy odnieśli słynne zwycięstwo nad legionami rzymskimi pod dowództwem Publiusza Warusa. Na wzgórzu u progu lasu stoi monumentalny pomnik wodza Germanów, Arminiusza. Blisko 27-metrowy cokół wieńczy równie wysoka figura dowódcy. Barbarzyńca w skrzydlatym hełmie nie tylko triumfuje, ale wyraźnie się odgraża: wznosząc ku niebu długi miecz zdaje się milcząco mówić, że każdego najeźdźcę z zachodu spotka ten sam krwawy los, co nieszczęsne oddziały Warusa.
Monument zaczęto budować w 1838 roku, za panowania Fryderyka Wilhelma III. Był elementem całej serii podobnych postumentów – klasycystycznych, romantycznych, buńczucznych i groźnych. Pałając nienawiścią do Francuzów od upokorzenia w 1807 pokojem w Tylży przez Napoleona, Niemcy – a przede wszystkim Prusacy – próbowali zdobyć się na nową wielkość, której podstawę miały stanowić wojska gotowe na każdy wysiłek dla ojczyzny. Ogólne nacjonalistyczne wzmożenie napędzała często lektura klasyków starożytności, zwłaszcza niewielkiego dziełka Tacyta, „Germanii”. Tacyt napisał ten utwór jako sui generis speculum principis – Rzymianie jego czasów mieli przejrzeć się w germańskim lustrze, żeby zaczerpnąć zapału do wewnętrznych reform. Historyk przedstawił germańskie obyczaje w samych superlatywach; XIX-wieczni niemieccy nacjonaliści chętnie wykorzystywali ten obraz, by przedstawiać swój etnos jako od genetycznie lepszy – twardy, surowy, silny, całkowicie odmienny niż zepsuta i przegniła nacja francuska.
Wesprzyj nas już teraz!
Antyfrancuskie nastroje były tylko kolejną aplikacją wpisanego w niemiecką kulturę antyzachodniego resentymentu, który znakomicie opisał Herfried Münkler w głośnej książce „Mity Niemócw” (niem. „Die Deutschen und ihre Mythen”). Gigantyczny Arminiusz wygrażający ludziom z zachodu mieczem, miał do przekazania tylko jedno: my, Germanie, tworzymy swój własny świat; nasza cywilizacja jest swoista, lepsza i doskonalsza, stąd zasługujemy na pełną suwerenność i tę suwerenność sobie wywalczymy. Suwerenność, dodajmy, nie tylko polityczną, ale także – a może nade wszystko – duchową. Długi niemiecki XIX wiek to przecież także czas ponownego odkrycia Marcina Lutra jako ojca-założyciela chrześcijaństwa germańskiego.
W 1945 roku polityczny i kulturowy pruski program autonomizacji nowożytnej niemczyzny poniósł druzgocącą klęskę. Od końca wojny, pod amerykańską okupacją, Niemcy nie mogą rozwijać się tak, jakby tego chcieli. Z wychwalania liberalnych wartości najeźdźcy uczynili nawet swoje nowe polityczne credo. Nie oznacza to jednak, by parcie do autonomii zostało z ich narodu całkowicie wykorzenione. Przejawia się tam, gdzie może. Widać to choćby w teologii.
W 2015 roku kardynał Reinhard Marx, ówczesny szef Konferencji Episkopatu Niemiec, wygłosił szeroko komentowane na świecie słowa: „Nie jesteśmy filią Rzymu”. W sensie formalnym miał oczywiście rację – każda diecezja ma swoją własną odpowiedzialność, a rolą biskupa nie jest tylko wykonywanie poleceń przychodzących z centrali. Arcybiskup Monachium i Fryzyngi mówiąc o braku filialnej relacji między Niemcami a Rzymem nie chciał, oczywiście, tylko powtarzać tej oczywistości. Jego celem było podkreślenie tak dużej autonomii Kościoła katolickiego w Niemczech, że uprawnia to do podejmowania decyzji wprost sprzecznych z tymi, które zapadają w Watykanie. W 2015 roku chodziło bezpośrednio o Komunię świętą dla rozwodników. Niemieckie środowiska kościelne naciskały na papieża na to, by wprowadził w tym zakresie dowolność. Tak się rzeczywiście stało – w adhortacji „Amoris laetitia” papież ogłosił, że każdy może robić jak sam uważa.
Głównymi doradcami teologicznymi pontyfikatu Jorge Mario Bergoglia byli w tamtym czasie dwaj niemieckojęzyczni kardynałowie – Walter Kasper i Christoph Schönborn. Kluczowy jest wpływ zwłaszcza pierwszego z nich; wpływ, który wykracza daleko poza kwestię dopuszczania rozwodników do Komunii świętej. Kasperowi chodziło przede wszystkim o przewartościowanie zakresu kompetencji Kościołów lokalnych. Pisał o tym w tekstach polemicznych wobec kardynała Józefa Ratzingera, który jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary w 1992 roku ogłosił list „Communionis notio”. Stolica Apostolska odrzuciła wtedy wizję autonomizującą, zgodnie z którą Kościół powszechny jest złożeniem Kościołów lokalnych, ale to te drugie tworzą jego faktyczny rdzeń. Według „Communionis notio” Kościół powszechny jest ontologicznie pierwszy – przejawia się w Kościołach lokalnych, ale nie jest przez nie tworzony. Kasper uważał, że to nieprawda: nie ma Kościoła powszechnego bez Kościołów lokalnych. Niezależnie od filozoficznych i ściśle teologicznych podstaw oraz implikacji tych obu postaw, stawka w grze była w pewnym sensie po prostu kościelno-polityczna: na ile może pozwolić sobie Kościół lokalny definiując doktrynę, moralność, liturgię i duszpasterstwo? Z ujęcia Ratzingeriańskiego łatwo można wyprowadzić sąd, że na relatywnie niewiele; z ujęcia Kasperiańskiego – że właśnie na całkiem dużo. Kasperiańska eklezjologia była w tym sensie tylko funkcją niemieckiego autonomizmu politycznego.
Franciszek przyjął pogląd Niemca w całej rozciągłości – i to już w adhortacji „Evangelii gaudium” z 2013 roku, gdzie ogłosił decentralizację Kościoła, również w obszarze doktryny i moralności. Nie był to przypadek. Dobrze znane kulisy wyboru Jorge Mario Bergoglia pokazują, że wpływowa sieć kardynałów o reformistycznym nastawieniu świadomie wybrała właśnie Argentyńczyka, wiedząc z góry, że będzie realizować jej agendę. Kasper odgrywał w tej grupie wiodącą rolę – działał od samego początku w sławnej Grupie z Sankt Gallen, w 1996 roku był gospodarzem jej pierwszego spotkania (wtedy jeszcze w klasztorze w Heiligenkreuz w Niemczech).
Bergogliańskie upodobanie do autonomizmu zawarte w „Evangelii gaudium” znalazło swoje liczne powtórzenia i rozwinięcia, kulminując w tekstach Synodu o Synodalności, a zwłaszcza w ogłoszonym 26 października „Dokumencie finalnym”. Czytamy w nim o „różnym tempie” Kościołów lokalnych, nadawaniu nowych kompetencji narodowym episkopatom, możliwości implementacji doktryny i zasad moralnych zależnie od lokalnego kontekstu i tak dalej.
Franciszek, idąc za niemieckojęzyczną teologią XX-wieczną, wprowadził w Kościele katolickim zupełnie nieznaną wcześniej zasadę różnorodności. Łączność wiernych naszej religii ma w nowym stuleciu wyrażać się przede wszystkim w przyjęciu administracyjnej zwierzchności biskupa Rzymu; w wielu „szczegółach” dotyczących samej wiary i jej praktykowania ma z kolei panować duża swoboda. Większość katolików nie będzie z tego najpewniej w ogóle korzystać, szukając wciąż tego, co powszechne i żyjąc tradycyjnym ujęciem katolicyzmu. Członkowie Kościoła w krajach germańskich zamierzają postąpić inaczej, chcąc wykorzystać w całej pełni możliwości, jakie – dzięki ich podpowiedziom – dał Kościołowi papież Franciszek.
W ten sposób miecz Arminiusza, groźnie wzniesiony ku niebu przeciwko najeźdźcom z Zachodu i stabilizujący suwerenność duchową świata germańskiego, jeszcze raz uderzył, raniąc jedność Kościoła katolickiego. Gdyby Jorge Mario Bergoglio miał to „szczęście” i urodził się z germańskich rodziców, w przyszłej niemieckiej historiografii mógłby może obok Filipa Melanchtona zasłużyć na tytuł „praeceptor Germaniae”; albo chociaż na jakiś pomnik, może na dziedzińcu zamkowym Wartburga.
Będąc jednak etnicznym Włochem nie może na to liczyć. Niemcy traktują go jako użyteczne narzędzie: wciągnął rzymskie wojska w germańskie bagna, pozwalając barbarzyńcom na łatwe zwycięstwo.
Paweł Chmielewski