Największe niebezpieczeństwo wybuchu III wojny było w latach 1955 – 1960. Wtedy bowiem mieliśmy najwięcej zadań, prac ćwiczeń. Wówczas na zlecenie kapitana Wernera opracowałem projekt organizacji wojska podziemia, jakby nowego AK, w razie działań wojennych na terenie Polski – mówi porucznik AK Zbigniew Narski w rozmowie z Adamem Białousem.
W jaki sposób znalazł się Pan w roku 1947 na terenie Holandii?
Wesprzyj nas już teraz!
Tę opowieść trzeba zacząć od czasu II wojny światowej, kiedy byłem oficerem Kedywu AK i brałem udział w powstaniu warszawskim. Po jego upadku udało mi się opuścić Warszawę. Mieszkałem w jej okolicach, a później, gdy się trochę uspokoiło, wróciłem do stolicy. W związku z odbudową potrzebni byli budowlańcy, rozpocząłem więc naukę w szkole o tym profilu. Nie ukończyłem jej jednak, uczęszczałem tam jedynie 9 miesięcy, gdyż dostałem wezwanie do odbycia służby wojskowej. W tamtym czasie nie dało się od tego wymigać. Wstąpiłem więc na ochotnika do oficerskiej szkoły piechoty ludowego wojska. Trzeba tu wyjaśnić, że istniały takie niepisane odgórne dyrektywy, żeby żołnierze AK masowo wstępowali w szeregi wojska ludowego, a nawet w szeregi UB, po to aby przejąć kontrolę nad tymi organizacjami. To się nie udało, ale próbowaliśmy. Podam tu taki przykład. Zaraz po wojnie cały personel PUBP w Pułtusku stanowili akowcy. Gdy komuniści dowiedzieli się o tym, wysłali z Warszawy specjalną ekspedycje karną. Jednak wcześniej chłopcy dostali cynk i uciekli do lasu. Również mnie w roku 1947 namierzyli. Z dwoma kolegami z wojska, którymi również zainteresowała się Informacja Wojskowa, postanowiliśmy uciec na Zachód.
Czy to się udało?
Wybraliśmy granicę południową, wsiedliśmy do pociągu i bez żadnych przeszkód, gdyż mieliśmy przepustki wojskowe, dotarliśmy do Karpacza. Z tego miejsca szliśmy już pieszo, przeważnie łożyskami strumieni, żeby nas nie mogli wytropić. Kiedy przekroczyliśmy czeską granicę, niedaleko za nią stał niewielki turystyczny ośrodek. Tam postanowiliśmy szukać schronienia i odpoczynku. W budynku był tylko jeden człowiek, Czech który go dozorował. Chłop był widać inteligentny, bo od razu poznał cośmy za jedni i nie trzeba mu było wiele tłumaczyć. Powiedziałem tylko, że chcemy przedostać się do Niemiec. Obiecał nam pomóc, wyjaśnił że za kilka dni przyjedzie do ośrodka samochód i tym pojazdem zabiorą nas do Pragi, a stamtąd wyślą pociągiem do Tahova, miasteczka położonego przy samej granicy z Niemcami. Dotrzymał słowa. W drodze mieliśmy pewne kłopoty, bo zainteresowali się nami jacyś czescy, komunistyczni tajniacy. Postanowiliśmy więc, iż na najbliższej stacji wysiądziemy tuż przed odjazdem pociągu. Jeżeli oni wysiądą za nami i będą chcieli nas zatrzymać – użyjemy broni. Cały czas mieliśmy automaty ukryte pod połami płaszczy. Szczęśliwie nie wysiedli. Do granicy było niedaleko, więc skokami, jak na patrolu, wkrótce dotarliśmy do niej. Opatrzność miała nas w opiece – na strażnicach nie było nikogo. Ostrożnie przekroczyliśmy linię graniczną. W końcu dotarliśmy do niemieckiego miasteczka, gdzie zameldowaliśmy się w amerykańskiej komendzie.
Jak przyjęli was Amerykanie?
Amerykańscy żołnierze, których ujrzeliśmy, wyglądali na prawdziwych kowboi. Buty na obcasach, nogi na stole. Kiedy nas zobaczyli, powiedzieli że bardzo się cieszą z naszej wizyty. Potem z dużym zainteresowaniem zaczęli oglądać nasze, radzieckiej konstrukcji, karabiny maszynowe. Prezentowali też swoje. Rozkładali je przed nami i wyjaśniali, co jak działa. Dopiero po tej prezentacji przyszło im do głowy, żeby spytać nas, po co właściwie do nich przyszliśmy. Wyglądało to wszystko trochę zabawnie, jednak w końcu zawołali oficera, a ten od razu kazał nas zamknąć w areszcie. Okazało się, że w owym czasie granicę przekraczało około 50 osób dziennie. Byli to ludzie, którzy nie chcieli żyć pod sowiecką okupacją. Jednak za nielegalne przejście trafiali oni, tak jak my, do aresztu. Tam sprawdzano, kto kim jest i pozytywnie zweryfikowanych puszczano wolno.
Czy długo przebywaliście w tym areszcie?
Na szczęście nie. Pewnego dnia przyjechał adwokat polskiego rządu na uchodźstwie i wyciągnął nas z tego aresztu. Ja miałem przy sobie oryginał wyroku i akt oskarżenia, jakie wydali na mnie komuniści. To mi bardzo pomogło. Potem zawieziono mnie do ośrodka, w którym przebywało wielu Polaków, którym udało się uciec z kraju pod rządami komunistów. Składano nam różne propozycje. Można było wyjechać do Kanady, tam pracować dwa lata w lesie, po czym dostawało się za tę pracę jednorazowe wynagrodzenie, które pozwalało kupić sobie jakieś gospodarstwo czy założyć firmę. Wielu wybrało tę opcję. Inni, a wśród nich i ja, woleliśmy znaleźć przystań gdzieś bliżej Polski. Wybrałem Holandię.
Jak szybko zainteresowały się Panem służby amerykańskie, które już wówczas tworzyły tajny zalążek przyszłego polskiego wojska, na wypadek wybuchu III wojny światowej?
Kontrwywiad amerykański posiadał ewidencję akowców. Jeszcze w roku 1947, kiedy byłem w ośrodku w Niemczech, sprawdzili mnie i pozytywnie zweryfikowali. Również tu nawiązałem kontakt z oficerem łącznościowym reprezentującym emigracyjny rząd polski. Tak się złożyło, że właśnie w roku 1947 rozformowano Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, ale oficerowie tej armii byli jeszcze aktywni. Z oficerem łącznościowym w Niemczech rozmawialiśmy chyba z pół dnia. Najpierw podałem swój stopień i funkcję w AK. Rozmowa trwała. On był bardzo zainteresowany moją wiedzą na temat organizacji Ludowego Wojska Polskiego i radzieckiej broni, w którą berlingowcy byli wyposażeni. Ja, jak wyżej wspomniałem, byłem jakiś czas w tej armii. Przed ucieczką na Zachód ostatnią jednostką, w której służyłem, był dział mundurowy sztabu 3. Pułku Piechoty LWP. Sztab ten był ulokowany w Ciechanowie. Szczerze mówiąc, skierowano mnie tam, bo jako jeden z nielicznych oficerów potrafiłem pisać. Wiele tam widziałem i wszystko to starałem się zapamiętać. Poza tym mam naturalne zainteresowanie, można powiedzieć zamiłowanie, do spraw wojskowych. Dlatego zwracałem uwagę na opisy radzieckiej broni, różne wojskowe instrukcje i konstrukcje. Oficer łącznikowy rządu polskiego w Londynie wypytywał mnie o te sprawy. A ja mu wszystko, co pamiętałem, mówiłem, bo przecież po to te informacje gromadziłem. Pamiętam, że szczególnie zainteresował się celownikiem radzieckiej armaty przeciwpancernej, który mu narysowałem. Ten celownik był bardzo nowatorski, jak na tamte czasy, gdyż do wycelowania armaty służyło tylko jedno pokrętło, które automatycznie ustawiało wiele parametrów. W zwykłej ówczesnej armacie służyły do tego celu aż trzy pokrętła, a więc wycelowanie zajmowało o wiele więcej czasu. Ta rozmowa z oficerem łącznikowym okazała się głównym powodem, dla którego zaproponowano mi później pracę w tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, która tworzona była przy armii amerykańskiej. Dostałem nawet galowy mundur amerykański, który mam do dziś. Mnie nie informowano, kto to wszystko organizuje, jednak widać wyraźnie było, że najpewniej kontrwywiad amerykański.
Jak Pana sprawa potoczyła się po rozmowie z polskim oficerem?
Jeszcze kiedy byłem w ośrodku w Niemczech, któregoś razu spacerowałem sobie polną ścieżką niedaleko obozu. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się obok mnie mężczyzna, którego wygląd niczym specjalnie się nie wyróżniał. Zapytał mnie, czy chciałbym otrzymać dokumenty, dzięki którym będę mógł normalnie żyć i legalnie pracować w Holandii. Powiedziałem, że tak. On mnie poinformował, żebym zjawił się w tym miejscu następnego dnia o tej samej porze. Tak zrobiłem. Ten amerykański agent, bo domyśliłem się kto to jest, znów się pojawił. Nic nie mówiąc, przekazał mi kopertę i odszedł. W kopercie był mój dokument tożsamości wystawiony przez kontrwywiad wojsk amerykańskich w Europie. Po raz pierwszy zmieniono tam moje nazwisko. W oryginale brzmi ono Snarski, a tam było zapisane jako Narski. Od tej pory używałem tego zmienionego nazwiska. Był też dokument, również sygnowany przez kontrwywiad amerykański, zaświadczający, że jestem pod jego ochroną, co znaczyło konkretnie: „To jest nasz człowiek”. Później się dowiedziałem, że Amerykanie zaoferowali mi współpracę, gdyż wskazał na mnie polski oficer łącznikowy, o którym wyżej wspominałem.
Kiedy przetransportowano Pana do Holandii ?
Niedługo po otrzymaniu dokumentów w Niemczech, przewieziono mnie do obozu demobilizacyjnego w Eindhoven. To było we wrześniu 1947 roku. Byłem tam zaledwie 3 tygodnie. Mówię zaledwie bo niektórzy spędzili tam nawet rok. Do mnie przyszedł pewien mężczyzna i powiedział, abym za dwa dni zgłosił się do pracy w Urzędzie Miasta Eindhoven. Zatrudniono mnie w wydziale budownictwa, bo trochę się na tym znałem. Zostałem więc urzędnikiem samorządu dużego miasta, z dobrą pensją. Dostałem służbowe mieszkanie i nikomu nie przeszkadzało, że jestem obcokrajowcem, nie znającym języka holenderskiego. Jakim sposobem? Po prostu wszystko to zorganizował kontrwywiad amerykański. W tym urzędzie miejskim oni zresztą mieli od dawna swojego człowieka. Był to dyrektor jednego z wydziałów. Rozmawiałem z nim. On sprawdzał, jakie znam języki, bo byłem potrzebny m.in. do tłumaczenia dokumentów wojskowych. Znałem trochę francuski, całkiem nieźle angielski i bardzo dobrze niemiecki. To wystarczyło. Najpierw zacząłem pisać wojskowy słownik amerykańsko-polski, bo nasi żołnierze mieli być wyposażeni w broń zza Oceanu.
Czy miał Pan wówczas kontakt z rządem polskim w Londynie?
Pod koniec roku 1947, kiedy byłem już w Holandii, skontaktował się ze mną kapitan Stanisław Werner. On był oficerem łącznikowym polskiego rządu na uchodźstwie. Uświadomił mnie, że Amerykanie tworzą, oczywiście w sposób tajny, zawiązek sztabu głównego Wojska Polskiego. Było im to potrzebne w razie wybuchu III wojny światowej. Chodziło o utworzenie podstawowego dowództwa, które mogłoby szybko sformować polską armię. Więc dopiero wówczas, od Wernera, dowiedziałem się w jakiej sprawie biorę udział. Tacy Polacy jak ja, nie byliśmy częścią dowództwa tego tajnego sztabu, które stacjonowało gdzieś w Anglii, myślę, że blisko rządu na uchodźstwie. My byliśmy jakby zakonspirowanymi podwykonawcami, bardziej pracownikami administracji tego sztabu. Dostawaliśmy co jakiś czas zadania do wykonania. Było to głównie tłumaczenie amerykańskich pism wojskowych, tworzenie słowników, tłumaczenia na polski obsługi amerykańskiej broni, również tworzenie pewnych analiz wywiadowczych. Dla przykładu, pierwszym moim zadaniem analitycznym było napisanie raportu, który pokazywał, jakie błędy popełniono podczas kampanii wrześniowej 1939. Ten opracowanie pisałem prawie rok.
Czy znał Pan więcej byłych polskich oficerów, którzy brali udział w tworzeniu zawiązku sztabu polskiego wojska, po roku 1947?
Celowo używam słowa „my”, gdyż dla tego tajnego zawiązku sztabu armii polskiej, tworzonej przy armii amerykańskiej, pracowało sporo osób. Sam nie wiem, ile. Wiem tylko, że byli to dawni polscy żołnierze armii na Zachodzie oraz podziemia niepodległościowego, którzy po wojnie mieszkali w różnych miejscach świata. Na pewno sporo osób pracowało w USA, Kanadzie i Europie Zachodniej. Niektórzy pracowali nawet w Australii. Byli to ludzie dobrze wykształceni. Każdy z nas pracował indywidualnie, tam gdzie żył. Myślę, że w samej Holandii było nas kilku. Naszym oficerem łącznikowym był kapitan Stanisław Werner. Od niego dostawałem zlecenia. Przynosił mi dokumenty, w takiej specjalnej teczce, nazwać ją można „pancerną teczką”, bo miała solidne zamki i była w środku wzmocniona stalową siatką. Ja oprócz tłumaczenia dokumentów i tworzenia pewnych analiz, opisywałem, co widziałem w Polsce zajętej przez komunistów, do czasu mojej ucieczki z kraju w roku 1947. Ich to bardzo interesowało, szczególnie sprawy związane z wojskowością. A ja o tym sporo wiedziałem, bo wojskowość była moją pasją co najmniej od 15. roku życia. Zawsze więc zwracałem uwagę na sprawy związane z tą dziedziną. Pisemne wyniki moich prac, w „pancernej teczce”, co jakiś czas odbierał ode mnie kapitan Werner. Potem woził to do Londynu.
Czy miał Pan jakieś ćwiczenia wojskowe w terenie, na poligonie?
Co pewien czas, mniej więcej raz na rok, wysyłano nas na takie ćwiczenia. Jedynie wówczas mogłem spotkać się z Polakami, którzy tak jak ja pracowali dla tego tajnego sztabu. W sumie to do dziś mam problem z nazwaniem tej organizacji, gdyż nie istniała jakaś jej oficjalna nazwa. To wszystko było tajne. Ja nazwałem ją dla swoich potrzeb „tajną polską organizacją wojskową”. Mnie kierowano na ćwiczenia do jednostek francuskich. Język ten znam, więc się mogłem porozumieć. Oficjalnie nazywano to ćwiczeniami dla oficerów rezerwy. Były to ćwiczenia sprawnościowe, strzelanie, dowodzenie małymi jednostkami. Dostawaliśmy francuskie mundury i odpowiednie stopnie wojskowe. Francuski oficer łącznościowy, który miał rozkaz się nami zajmować, sam nie wiedział, jakie wojsko my reprezentujemy i skąd jesteśmy. Nas, Polaków uczestniczących w tych ćwiczeniach zawsze było trzech. Ćwiczenia w jednostce francuskiej trwały około 2 tygodni. Najpierw przyglądaliśmy się, jak ćwiczą Francuzi, a potem dołączaliśmy do tych ćwiczeń. Pozwalano nam nawet zajmować stanowiska dowódcze. Jedynym dowodem na to, że brałem w tym udział jest pisemne skierowanie mnie do hotelu oficerskiego, podpisane przez dowódcę garnizonu miasta Paryż. Posiadam je do dziś. Uczestnicząc w tych manewrach, oficjalnie przebywałem na płatnym zwolnieniu, które wystawiał mi magistrat w Eindhoven.
Które ćwiczenia zapamiętał Pan najbardziej?
Były raz takie wyjątkowe manewry. Nie pamiętam, który to był rok, ale na pewno wiosną. Zebrano pewną ilość Polaków zaangażowanych w działalność organizacji. Po mnie w nocy przyjechała wojskowa ciężarówka, z budą krytą plandeką. Wcześniej dostałem sygnał żebym czekał w mundurze polowym. Zawieziono nas na lotnisko do Niemiec Zachodnich. Stamtąd samolotem przetransportowano nas do Turcji, około 20 kilometrów od granicy z ZSRR. Wylądowaliśmy nad jakimś jeziorem. Dostaliśmy tam zadanie – przygotować trasę przerzutową do ZSRR dla agentów. W tej okolicy były wapienne góry, a w nich wiele jaskiń. W najwyżej położonej jaskini zainstalowaliśmy radiostację. W innych kuchnie, sypialnie, łazienkę, w jeszcze innej magazyn broni. Najtrudniejszym zadaniem było wytyczenie drogi do granicy i jej takie oznaczenie, aby tylko osoby wtajemniczone mogły te oznaczenia odczytać.
Czy o Pana działalności dla tego tajnego sztabu polskiego wojska wiedziała rodzina?
Wówczas miałem jedynie żonę – Rozalię. Była ona Holenderką, zmarła w roku 2004. Oczywiście nie byłoby możliwości, żeby o tym nie wiedziała, więc ją również zaangażowano w prace organizacji. Moja żona znała biegle kilka języków europejskich, pracowała w biurze patentowym firmy Philips. W razie wojny miała być tłumaczką w sztabie. W domu oboje mieliśmy przyszykowane mundury, amerykańskie, na przyszłą wojnę. Dlatego też zwlekaliśmy z poczęciem dziecka, bo kto by się nim zajął, gdybyśmy razem poszli na wojnę? Syn Olaf urodził się nam dopiero po rozwiązaniu organizacji.
W jaki sposób zalążek sztabu przyszłej armii polskiej na Zachodzie przestał istnieć?
Działalność tej tajnej organizacji trwała jakieś 15 lat. Nikt mnie oficjalnie nie powiadomił, że zalążek sztabu polskiej armii, tworzony przy armii amerykańskiej, rozwiązano. Po prostu przestał przychodzić do mnie oficer łącznikowy i tyle. Dowiedziałem się jedynie, że Amerykanie w pierwszej połowie lat 60. uznali, że III wojny światowej nie będzie, więc nie ma potrzeby utrzymywać naszej tajnej organizacji wojskowej. Największe niebezpieczeństwo wybuchu III wojny było w latach 1955 – 1960. Wtedy bowiem mieliśmy najwięcej zadań, prac ćwiczeń. Wówczas na zlecenie kapitana Wernera opracowałem projekt organizacji wojska podziemia, jakby nowego AK, w razie działań wojennych na terenie Polski. Myślę, że wybuch III wojny był wtedy bardzo bliski.
Dziękuję za rozmowę.