14 lutego 2023

Powstanie AK złączyło organizacje podziemia w jedną silną pięść

(GS/PCh24.pl)

Już w roku 1940 z kolegami zorganizowaliśmy grupę konspiracyjną. Byliśmy nastolatkami, a już zbieraliśmy broń, porzuconą przez polskich żołnierzy września. Konserwowaliśmy ją i ukrywali w domach, o czym nasi rodzice oczywiście nie wiedzieli. Takich, oddolnie zawiązywanych organizacji, było wówczas w Warszawie mnóstwo. Czasami tworzyło to pewien chaos, gdyż działania tych organizacji nie były skoordynowane i bywały sytuacje, kiedy członkowie grupo niepodległościowych, myśląc że walczą z Niemcami, ostrzeliwali się wzajemnie. Nareszcie 14 lutego 1942 roku rozkazem Naczelnego Wodza generała broni Władysława Sikorskiego wszystkie te organizacje niepodległościowe połączono w jedną Armię Krajową. Wtedy nastało jedno dowództwo i nasze akcje stały się bardzo skuteczne – wspomina plutonowy Zbigniew Snarski ps. „Zbyszek”, żołnierz AK, powstaniec warszawski w rozmowie z Adamem Białousem.

AK była pana pierwszą organizacją niepodległościową, w której pan walczył o wolność Polski?

Moja działalność konspiracyjna zaczęła się wcześniej. Mieszkałem wówczas z mamą i ciotką w
Warszawie. Moje nazwisko, po ojcu jest Snarski, dopiero na emigracji wywiad amerykański zmienił je w dokumentach na Narski, bo ścigało mnie UB. Teraz u kresu życia, kiedy już zostałem oczyszczony z komunistycznych wyroków, nie widzę przeszkód, abym mógł się posługiwać moim prawdziwym nazwiskiem. Wracając do tematu,  już w roku 1940 z kolegami zorganizowaliśmy grupę konspiracyjną. Byliśmy nastolatkami, a już zbieraliśmy broń, porzuconą przez polskich żołnierzy września. Konserwowaliśmy ją i ukrywali w domach, o czym nasi rodzice oczywiście nie wiedzieli. Takich, oddolnie zawiązywanych organizacji, było wówczas w Warszawie mnóstwo. Czasami tworzyło to pewien chaos, gdyż działania tych organizacji nie były skoordynowane i bywały sytuacje, kiedy członkowie grupo niepodległościowych, myśląc że walczą z Niemcami, ostrzeliwali się wzajemnie. Nareszcie 14 lutego 1942 roku rozkazem Naczelnego Wodza generała broni Władysława Sikorskiego wszystkie te organizacje niepodległościowe połączono w jedną Armię Krajową. Wtedy nastało jedno dowództwo i nasze akcje stały się bardzo skuteczne.

Wesprzyj nas już teraz!

W jakiej formacji AK pan służył?

Niedługo po powstaniu AK, trafiłem do tej organizacji. Wcześniej działałem w batalionach harcerskich. Moim pierwszym zadaniem w AK było szkolenie drużyny, do której należało około 10 osób. Postarałem się o podręczniki wojskowe i o odpowiednie miejsce. Te podręczniki mam do dziś, one przetrwały Powstanie Warszawskie, bo były schowane u mojej mamy na Pradze, która nie została przez Niemców spalona. Później, w drugiej połowie roku 1943, skierowano mnie do Kedyw-u (Kierownictwo Dywersji AK). Po przeszkoleniu zostałem przydzielony do grupy „Andrzeja”. Była to specjalna grupa przeznaczona do większych operacji dywersyjnych. Było nas tam w sumie około 40. młodych mężczyzn. Byliśmy uzbrojeni w lekkie karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, pistolety zwykłe, granaty obronne i dymne – bo nigdy nie wiadomo było co się wydarzy.

Poza tym zawsze dwóch lub trzech chłopaków przebranych było w mundury niemieckie, po to, by w razie pojawienia się kolumny samochodów z niemieckimi żołnierzami skierować ją w inną ulicę – żeby nam nie przeszkadzali i żeby nie było konieczności strzelania do zwykłych żołnierzy Wermachtu. Myśmy zawsze starali się unikać z nimi walk, bo naszym zadaniem nie była walka z całą armią niemiecką, a tylko z jej aparatem represyjnym – on nam głównie szkodził. Zwykły niemiecki żołnierz, nie był celem naszych ataków. Była taka akcja, podczas której zlikwidowaliśmy sporo Niemców, należących do tego aparatu represji. Dostaliśmy rozkaz, żeby zlikwidować wszystkich Niemców – z Gestapo i SS, którzy mieli spotkanie w restauracji położonej niedaleko Fortu Legionów. Najpierw obstawiliśmy ulice, którymi okupanci mogliby dojechać do tej restauracji, a wybrana grupa w tym czasie rozprawiła się z ucztującymi w tym lokalu niemieckimi bandytami.

Czy wykonywał pan wyroki śmierci wydane przez podziemne sądy na szczególnie okrutnych  Niemców i konfidentów?

Tak. Z moralnego punktu widzenia nie było to dla mnie łatwe, ale wiedziałem, że jest to konieczne. Organizacyjnie Armia Krajowa była, jeśli chodzi o tego typu zadania, bardzo sprawna. Osoba, na którą zapadł wyrok, prawie zawsze ginęła. Dość powiedzieć, że wyroki wykonywano nawet w samym Berlinie.

Zanim doszło do wykonania wyroku śmierci najpierw śledziliśmy wroga, aby poznać jakimi drogami chodzi, co robi, jakie są jego zwyczaje. Wszystko po to, aby go potem można było zaskoczyć. Czasem trwało to kilka tygodni. Kiedy zapadł już wyrok sądu wojskowego, ktoś go musiał wykonać. Do tego zadania wybierano dwie osoby. Kilka razy wybór ten padł również na mnie. Wyglądało to tak, że mój kolega odczytywał wyrok, a ja strzelałem – lub odwrotnie. Te trudne zadania, były dla naszych młodych osobowości i psychik bardzo obciążające. Dlatego przed wykonaniem wyroku i po jego wykonaniu nasi dowódcy z AK organizowali nam spotkania z psychologami. Zawsze ostrzegano nas, że pomimo tego, iż do wykonywania wyroków wybierano osoby najmocniejsze psychicznie, to istnieje niebezpieczeństwo, że te zadania mogą zamienić żołnierza w bandytę, więc trzeba było mieć to na uwadze i mocno się pilnować.

Na pewno zdarzało się podczas akcji, że któryś z AK-owców został ranny. Jak sobie w takim wypadku radziliście?

Wtedy rannym zajmowała AK-owska zakonspirowana służba zdrowia. A była ona bardzo sprawna. Przytoczę tu przykład. Kiedy mój dobry kolega Zbyszek Wojniak otrzymał od Niemca postrzał nad płucem, zatelefonowałem do naszego punktu kontaktowego. Zaraz przyjechał samochód, zabrano go, a po pięciu dniach leczenia był już znowu z nami, tak sprawny jakby mu się nigdy nic złego nie przytrafiło. W warunkach konspiracji było to nadzwyczajne dokonanie. Muszę zresztą powiedzieć, że AK podczas wojny funkcjonowała doskonale, głównie dla tego, że wspierał ją praktycznie cały naród. Przytoczę tu inny jeszcze przykład. Któregoś razu jechaliśmy z kolegą na akcję samochodem i przy Placu Zbawiciela mieliśmy wypadek. Dość mocno się potłukliśmy, a samochód był już do niczego. Weszliśmy do najbliższej apteki. Od razu udzielono nam pomocy. Do tego jeszcze aptekarce oddałem na przechowanie swojego ViS-a. Po kilku dniach zgłosiła się po niego nasza łączniczka. Aptekarka, jak gdyby nigdy nic, oddała go jej. Większość mieszkańców Warszawy miała taką postawę wobec AK, po prostu ją wspierała.

Jaka postawa była najistotniejsza podczas wykonywania działań w AK?

Najważniejsze, moim zdaniem, było zachowanie zimnej krwi i nie okazywaniu po sobie strachu, a raczej luz. Była taka sytuacja, że jechałem na akcję tramwajem, który nagle został zatrzymany przez Niemców i zaczęła się łapanka. Widzę, że na końcu wagonu stoi niemiecki żandarm, który blokuje drzwi. Przepycham się do niego. Najbliżej stojącą obok żandarma osobę popchnąłem na niego, a sam wychodzę z tramwaju, mówiłem po niemiecku, że trzeba łapać kogo się da, niemiecki znam perfekt. Żołnierze niemieccy stojący na zewnątrz, przytaknęli mi. Im się wydawało, że ja tego osobnika którego popchnąłem, jako osobę niebezpieczną, oddałem w ten sposób w ręce żandarma, więc uznali mnie za swego tajniaka. Zacząłem się kręcić po ulicy, jakby szukając osób, które się chowają przed łapanką. Później czmychnąłem w bramę, wskoczyłem do kamienicy, szybko na ostatnie piętro i klapą na dach. Tam przeczekałem łapankę i dalej piechotą ruszyłem na akcję. Gdym stracił głowę w tym tramwaju, to bym zapewne wkrótce ją rzeczywiście stracił, bo miałem oczywiście przy sobie broń. Takich przygód miałem więcej. Podczas działalności w konspiracji nauczyłem się więc, że kluczem do przeżycia i skutecznego działania jest zimna krew.        

Czy podczas Powstania Warszawskiego brał pan w nim udział jako żołnierz AK?

Tak. Miałem wówczas 20 lat i stopień w AK, podchorąży – plutonowy. Podczas Powstania służyłem w 8 kompanii batalionu „Kiliński”. Broniliśmy przyczółku – róg Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej.  Dzięki Bogu powstanie przeżyłem. W roku 1947 uciekłem za granicę, do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. W Polsce Ludowej ciążył na mnie wyrok komunistycznego sądu, ścigało mnie też UB.

Na emigracji w Holandii, gdzie żył pan aż do roku 2022, pracował pan, w sposób tajny, dla Rządu Polskiego na Uchodźctwie w Londynie. Jednym z pana zadań było opracowanie planu reaktywacji Armii Krajowej w Polsce, w razie wybuchu III wojny światowej. Jak pan to przedstawił w swoim opracowaniu?   

Ta moja pisemna praca dla rządu w Londynie była uzasadnieniem potrzeby zorganizowania AK w razie wybuchu kolejnej wojny, co gdzieś do lat 60’ było bardzo prawdopodobne. Doświadczenie II wojny światowej wykazało, że działalność AK wpłynęła w dużym stopniu na przebieg działań wojennych. I przysporzyła niemieckiemu dowództwu bardzo wiele strat i trudności. W tym opracowaniu, które jest w zasobach archiwalnych byłego londyńskiego rządu, starałem się pokazać jak strukturalnie można by odtworzyć AK podczas III wojny światowej. Zawarłem tam m.in. refleksję, że podczas kolejnej wojny światowej AK mogłoby mieć znaczenie o wiele większe, niż w wojnie minionej. Na szczęście  do III wojny na razie nie doszło i niech tak zostanie.

Dziękuję za rozmowę

Porucznik Zbigniew Narski: Byliśmy gotowi walczyć o wolną Polskę w III wojnie światowej

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij