Rewolucyjna nienawiść do patriarchalnego i kapitalistyczno-feudalnego świata poszła w niepamięć. Dorota Masłowska, bo o niej mowa, urzekła tym razem prawicę. Czy aby na pewno literaturą?
Za co we współczesnej polskiej literaturze ceni się autorów, nie trzeba długo wykazywać. Wystarczy, aby artysta wpisywał się we właściwy światopogląd i albo otrzymuje słowa pochwały albo gani się go i krytykuje. Dlatego raz dzieło jest wybitne, a za jakiś czas pozbawione głębi i sensu. Żeby było ciekawiej, wcale nie chodzi o samą treść i jakość dzieła, a o to, które słowa jakiegoś wywiadu przypadną do gustu danej grupie wyznającej te same wartości (i polityczne, i moralne).
Wesprzyj nas już teraz!
Doskonałym przykładem na taki stan rzeczy jest Dorota Masłowska – kochana niegdyś przez środowisko „GW”, dziś uwielbiana przez środowiska prawicowe. Z jakiego powodu? Ponieważ w wywiadach mówi o swojej przemianie. I jak niegdyś gniotem w postaci „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” zachwycały się środowiska lewicowe, tak dziś ciut lepszym gniotem „Kochanie, zabiłam nasze koty” środowiska prawicowe. Gdzie w tym wszystkim wartość samej literatury? Niestety, podobnie jak w polityce, nie ważne jest co się mówi, ale kto mówi.
Fenomen Masłowskiej – jak określano twórczość jej parę lat temu, zaraz po publikacji „Wojny polsko-ruskiej…” – opierał się na bardzo prostych zasadach. Zbuntowana nastolatka, budująca swój język literacki na wulgaryzmach i subkulturowym żargonie, opowiada marną historyjkę o ubóstwie oraz miałkości współczesnej kultury, o bezideowości swojej generacji, braku szans, „macdonaldyzacji” życia i tysiącach problemów, poruszonych zresztą dużo wcześniej w zachodniej literaturze. Ten chaotyczny, nastoletni lament rozreklamowany został w polskiej prasie jako coś w polskiej literaturze tak nowego i świeżego, że „warto było żyć 40 lat, aby coś tak interesującego przeczytać” – jak głosił wszem i wobec Marcin Świetlicki.
Pięć lat temu peany na jej cześć artykułował również znany pisarz i felietonista Jerzy Pilch pisząc m.in.: „Pokolenie Masłowskiej to pokolenie stracone, ale to pokolenie wydało właśnie Masłowską i to ona je uratuje”.
Pierwsza książka autorki lotem błyskawicy została wypromowana przez wydawcę, a zarazem wpływowego krytyka: Pawła Dunin-Wąsowicza, zaś na temat wielkości Masłowskiej wypowiedziało się kilku pisarzy z kręgu „Gazety Wyborczej”, w tym Tomasz Jastrun, a sama autorka doskonale wpisywała się w nurt łączący ją z rówieśnikami po piórze: wrogość do Tradycji.
W jednym ze swoich artykułów autorka „Wojny…” stwierdziła, że wychowanie w duchu katolickim bardzo jej dzieciństwo „okaleczyło, zatruło je ponurością, lękiem i nienawiścią do własnej osoby”, kiedy indziej jeszcze podpisała się pod tak zwaną „Manifestą”, czyli zbiorem feministycznych postulatów (prawo do zabijania nienarodzonych, żądanie przywilejów dla kobiet, itd.) stworzonym przez Kingę Dunin, Kazimierę Szczukę i inne bojowniczki o „sprawiedliwszy” świat. Nic dziwnego, że w samej „Gazecie Wyborczej”, której miłe są takie ideały – ukazało się w ramach promocji „Wojny polsko-ruskiej” około 30 artykułów. Nie może również zaskakiwać, że do literackiej nagrody Nike (fundowanej przez środowisko „GW”) w roku 2006 oprócz Masłowskiej nominowany został między innymi Michał Witkowski, autor zawierającej dużo odniesień do homoseksualizmu powieści „Lubiewo”. Trumfy święcił również Sławomir Shuty, uważany za pioniera polskiej literatury „antykonsumpcyjnej” (choć Masłowska też stwierdziła, że wszystkiemu winien jest „ponury kapitalizm”), a coraz większą popularność zdobywała Agnieszka Drotkiewicz, jawnie obnosząca się ze swoim skrajnym feminizmem.
Dlaczego o tym? Dorota Masłowska wydała właśnie nową książkę pod znamiennym tytułem: „Kochanie, zabiłam nasze koty” – równie miałką, choć lepiej napisaną, której jednak do prawdziwej literatury nadal bardzo daleko – ale role się pozmieniały. Ci, którzy promowali Masłowską, nagle się od niej odwrócili. Inni zaś, którzy wcześniej się na nią oburzali – przygarniają ją teraz z otwartymi ramionami. Powód? Kiedyś mówiła, że katolicyzm wypaczył jej życie. Dziś w wywiadzie udzielonym np. tygodnikowi „Rzeczpospolitej” („Plus Minus”) na pytanie o to, co działo się pod pałacem prezydenckim po katastrofie smoleńskiej odpowiada: „To bydło. Widziałam na wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej film „Krzyż” (…) Zrobiła na mnie ogromne wrażenie skala zbydlęcenia społeczeństwa. Było to tym bardziej przygnębiające, że wielu ludzi, sikając na znicze, miało przekonanie, że robi to w imię inteligencji i zdrowego rozsądku”. I podkreśla: „Podoba mi się myśl, którą pamiętam z Kościoła katolickiego, że ciało jest święte, że jest świątynia Boga”.
Tych parę wypowiedzi (powielonych w różnych gazetach) wystarczyło, aby Masłowska stała się dla odmiany może nie pupilką, ale pisarką mile widzianą i chwaloną przez środowiska prawicowe. Okazała się bowiem dla wielu „poprawna politycznie” – z buntowniczki przerodziła się w obrończynię wartości. Literatura zaś nie ma tu żadnego znaczenia i tak naprawdę nie o niej traktują krytycy piszący kolejne teksty o Masłowskiej.
I jak dawniej „GW” promowała bezwartościową, grafomańską papkę w postaci „Wojny polsko-ruskiej…”, tak dziś „prawica” potrafi zachwycić się kolejną szmirą, tylko dlatego, że napisała ją osoba z właściwej strony barykady. Nie o literaturę tu, niestety, chodzi.
Czy obniżenie lotów piszących zredukowało wymagania czytelników, czy też degradacja literatury jest wynikiem dopasowania się jej do wymogów czytelniczej demokracji – nikt nawet nie zapyta. Bo w czasach, gdy ważny jest rozgłos i polityczne przeciąganie na swoją stronę, a nie autentyczny rozwój, sama literatura staje się tylko narzędziem.
Magdalena Żuraw