Prawybory w PO wygra Rafał Trzaskowski, ale ich prawdziwym zwycięzcą będzie oczywiście Donald Tusk. To on bowiem wymyślił cały ten spektakl. I nie zrobił tego z jakiś szlachetnych pobudek.
Niekwestionowany lider Koalicji Obywatelskiej, wbrew niektórym przewidywaniom, niczym nie zaskoczył. Pojawiały się bowiem spekulacje, że sam stanie do walki o prezydencki fotel. Tusk jednak pozostał wierny swojej doktrynie, którą ukuł jeszcze przed wyborami w 2010 roku: realna władza w Polsce jest w rządzie, a nie w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu.
To zresztą niewątpliwa zasługa Tuska, że urealnił wreszcie rolę teoretycznej głowy państwa w polskim systemie politycznym. Pierwszych trzech prezydentów – Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński – robiło wiele, choć różnymi środkami, by metodą faktów dokonanych stworzyć system prezydencki lub półprezydencki. Po uchwaleniu Konstytucji w 1997 roku stało się to wręcz działaniem antypaństwowym. Przerośnięte ambicje liderów partyjnych, odpowiednio SLD i PiS, doprowadzały do chaosu wywoływanego przez dwugłową egzekutywę. Premier miał bowiem realne narzędzia do trzymania sterów państwa, a teoretycznie mandatem dysponował prezydent.
Wesprzyj nas już teraz!
Wyjście z tego impasu zaproponował dopiero Tusk: przypomniał, że prezydent, choć wybierany w głosowaniu powszechnym, nie ma właściwie żadnej realnej sprawczości. Może posłużyć się jedynie „opcją atomową”, czyli wetem. Trudno jednak wsadzanie parlamentarnej większości kija w szprychy nazwać „sprawowaniem władzy”. Obecny premier, wygłosiwszy zatem słynną formułę o „strażniku żyrandola”, mianował nim ostatecznie – wówczas również urządzono prawyborczą hucpę w PO – Bronisława Komorowskiego, czyli kogoś, kto był idealnie skrojony do tego, by żyrandola pilnować.
Jarosław Kaczyński uznał „doktrynę Tuska”, a że z większą obawą podchodzi do dawania samodzielnych stanowisk swoim partyjnym podwładnym – wszak na prezydenta nie sposób znaleźć lewara – wybrał Andrzeja Dudę, polityka trzeciorzędnego, o którym sądził, że nie ma szans w pojedynku z Komorowskim. A nawet gdyby wygrał, to miał być postacią na tyle pogubioną w korytarzach prezydenckiego Pałacu, że siłą rzeczy zostałby zmuszony oprzeć się na PiS-owskim zapleczu.
Różnie z tą bezradnością Dudy bywało, ale faktem jest, że Kaczyński zbytnio nie przestrzelił: jego nominat wyszedł na urzędnika niezdolnego do rozpychania się łokciami pośród szczytów władzy i demonstrowania siły prezydenckiego mandatu. Z trudem przychodziło mu nawet wypełnianie obowiązków swej godności – takich, jak stanie na straży Konstytucji czy współpraca z rządem w prowadzeniu polityki międzynarodowej.
Zbliżające się wybory prezydenckie raczej nie zapowiadają wielkiej zmiany: „doktryna Tuska” nadal będzie obowiązywała, zarówno w wyborze kandydata PiS, jak i PO. Widać to doskonale po platformerskich prawyborach, czyli starej metodzie Tuska na zaprowadzenie nowych porządków.
Z głowy Tuska
Zacznijmy od tego, że nie są to żadne prawybory, a co najwyżej wyrób prawyboropodobny. Bo, oczywiście, działacze PO dostali możliwość wykreowania kandydata na prezydenta, ale już dobór pretendentów był dziełem Tuska. Radosław Sikorski i Rafał Trzaskowski wyskoczyli z czaszki premiera niczym Atena z głowy Zeusa. Ten pierwszy ma osłabić pozycję rywala, który do niedawna zdawał się być pewien swojej nominacji.
Tusk zawsze dbał o to, by żaden jego potencjalny konkurent nie zdołał urosnąć zbyt wysoko. I choć prezydent Warszawy jest graczem wyjątkowo nieudolnym – z poważniej polityki dyskwalifikuje go już to, że w żaden sposób nie zdyskontował sukcesu wyborczego z 2020 roku – to jednak premier nie omieszkał odebrać nawet tego, co mu zostało: wizerunku pewniaka w wyborach prezydenckich ‘2025.
Tak zwane prawybory są zatem w rękach Tuska narzędziem do gnębienia swoich podwładnych i obserwowania procesów w partii. Lider PO potrząsnął planszą i patrzy jak układają się na niej pionki. W myśl tej logiki, wynik jest stosunkowo prosty do przewidzenia: ambitny Sikorski o włos przegra z Trzaskowskim, choć ten drugi już na starcie dostał od swojego kontrkandydata kilka razów. Szef MSZ bowiem – znany ze swego rezonerstwa – nie omieszkał nazwać konkurenta sprawnym przewodnikiem po Warszawie, ale kiepskim kandydatem na trudne czasy.
Zapytacie jednak, w jakim celu Tusk osłabia już na starcie swojego kandydata i dlaczego kolejny raz wystawia do raczej rozstrzygniętego już pojedynku Sikorskiego? Po pierwsze, jak już tu wspomniano, nie przywiązuje wielkiej wagi do prezydentury. Jeśli Trzaskowski ją przegra, to premierowi nie stanie się wielka krzywda. Główną racją istnienia PO jest egzystencja PiS i premier zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli jego partia przestanie walczyć z autokratą Kaczyńskim, będzie miała poważny problem by uzasadniać to, dlaczego w ogóle warto na nią głosować.
Tusk jest tego w pełni świadom. Szuka nawet „wielkiej narracji”, mogącej nadać inny sens bytu jego partii niż zapobieganie perspektywie powrotu Kaczyńskiego do władzy. Nie tego jednak oczekują jego wyborcy. Żadne igrzyska olimpijskie, nowe CPK, a nawet elektrownie atomowe jakoś nie rozpalają umysłu zwolennika PO. Nie o wielkie hasła rzecz idzie, ale o pozbycie się obskurantyzmu, tego nieszczęsnego „wąsatego szlachcica”, który ciemięży i paraliżuje wolne i światłe społeczeństwo.
Zatem Tusk może mieć swojego prezydenta, ale wcale nie musi.
Druga kwestia to Sikorski. No cóż, to postać dość specyficzna w polskiej polityce i – co tu kryć – jedyna tak wyrazista w obecnym rządzie. Człowiek chorobliwie ambitny, niezależny, mający swoje zdanie i chętnie wędrujący własnymi ścieżkami. Tak zwane prawybory, w których Sikorski startuje zresztą już drugi raz, mają go pogrążyć ostatecznie i dowieść, że bez lidera PO on sam niewiele by znaczył.
Zarządzając prawybory lider KO urządził sobie laboratorium: obserwuje jak układają się partyjne sympatie, który z kandydatów potrafi budować zaplecze polityczne i gdzie należy szukać przeciwników wewnątrz ugrupowania. Mąż Anne Applebaum, jeśli walczy o nominację na sto procent, będzie musiał wyciągnąć na stół wszystkie karty, czyli pokazać swojemu szefowi, kto realnie go popiera, czy istnieje jakaś „frakcja Sikorskiego” i jak jest silna. Podobnie rzecz ma się z Trzaskowskim, choć to polityk, którego liderowi PO łatwiej prześwietlić, wszak stawał już w prezydenckie szranki i jego partyjne filiacje zdają się bardziej czytelne.
Lewica czy obłudny konserwatyzm?
Dylemat Sikorski – Trzaskowski to także istotny wybór ideowy PO. Jeśli jakimś cudem – w co nie wierzę – wygrałby ten pierwszy, to oznaczałoby, że Tusk wierzy jeszcze, iż udawanie konserwatysty ma sens. Sikorski bowiem nadaje się idealnie na bezobjawowego prawicowca. Z jednej strony chełpi się dworkiem w Chobielinie, lubuje w polskiej historii, raczej stroni od konfrontacji ideologicznych. Z drugiej, przyznaje w stylu brytyjskiego konserwatysty, że aborcja i związki partnerskie to kwestia przyzwoitości.
Trzaskowski, choć co do istoty wiele się od Sikorskiego nie różni, jest politykiem zdecydowanie bardziej rewolucyjnym. Pomysł zdejmowania krzyży ze ścian w warszawskich urzędach był wyraźnym opowiedzeniem się po stronie państwa ateistycznego, odrzucającego jednoznacznie rolę dziedzica Christianitas. O tym, że Trzaskowski popiera tzw. małżeństwa jednopłciowe czy swobodę zabijania nienarodzonych, w ogóle nie trzeba wspominać, bo to jego polityczne ustawienia fabryczne.
Zdaję sobie sprawę, że Trzaskowskiego od Sikorskiego na osi lewica-prawica różnią raczej kwestie wizerunkowe. Odmienności tkwią bardziej w metodzie niż w celach. Ale mimo wszystko ma to znaczenie. Jeśli PO postawi na prezydenta stolicy – a wszystko na to wskazuje – będzie to jasne wytyczenie kierunku, w którą stronę pod rządami Tuska ostatecznie podąży największe ugrupowanie rządzącej koalicji. Niektórzy, widząc kontredanse premiera wokół tematu migracji, mogą jeszcze łudzić się, że hamuje on w jakiś sposób totalne szaleństwa lewicowego umysłu. Opcja na Trzaskowskiego sprawi, że maski opadną i Tuskowi będzie trudniej sięgać po centrowy elektorat.
Mimo wszystko nie sądzę jednak, by był to dla niego ważny argument. Wydaje się, że dawno już przekalkulował rewolucyjny kierunek zmian w edukacji, obronie życia czy instytucji małżeństwa. Kontraktualne podejście do społecznych wartości jest wszak istotą liberalizmu, a ten pozostaje w dalszym ciągu ideowym kośćcem Tuska.
W dodatku Trzaskowski daje mu jeszcze jedno: to ostateczny bat na Trzecią Drogę. Jeden z liderów PSL, Marek Sawicki, zapowiedział, że nie poprze obecnego prezydenta Warszawy w drugiej turze. Tym samym Tusk może rozbić niebezpieczny dla niego sojusz Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, dziesiątkując dość silne ugrupowanie w układance rządowej.
Nie tylko o zwycięstwo toczy się bowiem gra. „Doktryna Tuska” zwalnia premiera z jakiejś szczególnej troski o Pałac Prezydencki. Jeśli ten stołek wpadnie ręce PiS, to on sam zapewne nie będzie rozdzierał szat. Wszak najbardziej owocne dla lidera rządowej koalicji jest gonienie króliczka. A prawybory to pierwszy etap tego pościgu.
Tomasz Figura