31 grudnia 2022

Kto ma rację w sporze Kaczyński-Tusk?
Prof. Polit: a który z nich jest weganinem?

(fot. Adam Chelstowski / Forum)

Centroprawica nie rzuca wyzwania obowiązującemu status quo, tylko co najwyżej chce go utrzymać i zakonserwować. W tym samym czasie lewica zamierza przesuwać granice osiągniętych zdobyczy rewolucji zdecydowanie coraz dalej – mówi, podsumowując polityczne wydarzenia roku 2022 prof. Jakub Polit, historyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego.

  

Wojna na Ukrainie zdominowała rok 2022. Czy Pana zdaniem, jako historyka, wydarzyło się w mijającym roku coś o porównywalnej skali, coś co warto zapamiętać?

Wesprzyj nas już teraz!

Zdecydowanie nie. Jako miara wydarzeń ciągle liczy się położenie geopolityczne. Dlatego liczy się zaangażowanie państwa, które z racji swojego potencjału nuklearnego i surowcowego – mowa oczywiście o Rosji – uważane jest za supermocarstwo.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Na pewno istnieją na naszym globie konflikty, podczas których polała się większa rzeka krwi niż na Ukrainie. Na pewno są dyktatorzy, którzy mają na swoim koncie więcej ofiar niż Władimir Putin. Na pewno, co podkreślał m. in. papież Franciszek, zapominamy, że krew chrześcijan leje się obficie w licznych zakątkach naszego globu. Biorąc to wszystko pod uwagę, konflikt na Ukrainie – gdyby zestawić go z innymi działaniami, jakie miały miejsce w roku 2022, działaniami o charakterze zbrojnym, terrorystycznym, ludobójczym etc. – nie wydaje się najbardziej krwawy.

Jednak z uwagi na potencjalne skutki, na to, gdzie się rozgrywa wojna wywołana przez Rosję; na to, kto jest w bezpośrednio w tę wojnę zaangażowany; na to, kto stoi za uczestnikami konfliktu – USA, UE i szeroko rozumiany świat Zachodu za Ukrainą, zaś Chiny i pewne inne państwa za Rosją – rzeczywiście wojna na Ukrainie może i powinna być traktowana jako najważniejsza. I oby wojna na Ukrainie nie stała się tym, czym mogła być wojna koreańska, którą w swoim czasie nazywano „Hiszpanią III wojny światowej”.

Reasumując: to niekoniecznie musi być konflikt najkrwawszy, ale bez wątpienia swą wagą przebił on wszystko, co wydarzyło się w roku 2022.

 

Rok 2022 rozpoczął się od krwawych zamieszek w Kazachstanie, stłumionych m. in. przez wojska rosyjskie. Czy była to zapowiedź, że Kreml szykuje coś „grubszego”? Jak patrzy Pan na to z perspektywy ostatnich 12 miesięcy?

Wszystko wskazuje na to, że zamieszki w Kazachstanie były wydarzeniem istotnym jedynie w skali lokalnej. Tym bardziej, że jak pokazały kolejne miesiące, miejscowe władze bynajmniej nie okazały się wdzięczne Rosji za jej interwencję.

Wobec konfliktu na Ukrainie Kazachstan zachowywał się niejednokrotnie w sposób, który na pewno nie leżał w planach i rachubach Rosji. Wygląda na to, że przeprowadzona tam akcja miała sugerować – być może także Ukraińcom – że jest ona zdolna do szybkiego, policyjnego działania. Być może była to demonstracja w stronę Chin, oczywiście podjęta za swoistą zgodą Pekinu, ale mająca przypominać, że na terenie republik środkowoazjatyckich to Rosja sprawuje protektorat polityczno-wojskowy, podczas gdy Państwo Środka „tylko” ekonomiczny.

Jeżeli tak miało być, to – mówiąc paradoksalnie – najważniejsze, że nie było istotnych konsekwencji. Tym bardziej, że – jak się wydaje – obecnie na terenie Azji Środkowej Rosja, prowadząc wojnę na Ukrainie, byłaby już niezdolna do takich interwencji. Niezdolna nie tylko dlatego, że jej wojska zaangażowane są gdzie indziej. Po prostu kraje Azji Środkowej, widząc skuteczny opór stawiany armii Putina mogą uznać, że powiedzenie „nie” opłaca się bardziej niż pasywność.

 

Co wojna na Ukrainie mówi nam o takich organizacjach jak ONZ, UE i NATO?

Mówi to, co wiemy od dawna. ONZ jest organizacją martwą, której śmierć kliniczna nastąpiła wiele lat temu. Tych zwłok chyba nie da się ożywić. Skład Rady Bezpieczeństwa ONZ nie odpowiada istniejącemu zestawieniu mocarstw liczących się w świecie. Nie mówiąc już o tym, że orzeczeń Organizacji nikt – niestety – nie traktuje poważnie. No chyba, że chodzi o wydawane ex-post certyfikaty legalności działania.

Odnośnie Unii Europejskiej, okazuje się, że ma ona znaczenie gospodarcze i pewnego rodzaju znaczenie polityczne. Niemniej nie jest w stanie działać jednolicie jako swego rodzaju supermocarstwo. Odwołując się do starych porównań: militarnie UE to robak. Nie posiada żadnych własnych sił zbrojnych, wyjąwszy symboliczne i wyglądające dzisiaj nieco groteskowo jednostki jak mieszana brygada francusko-niemiecka czy pluton zwiadu z Luksemburga. UE sama nie jest w stanie wysłać gdziekolwiek żadnych wojsk. 30 lat po rozpadzie ZSRR nadal stanowi swego rodzaju protektorat wojskowy USA.

Jedyną realną siłą pozostaje NATO. Uściślijmy: NATO jest istotne jako organizacja działająca pod przewodem Stanów Zjednoczonych. Chciałbym być dobrze zrozumiany. W przeciwieństwie do Układu Warszawskiego, gdzie pozostałe państwa były tylko orszakiem idącym za Moskwą, w NATO ogromnie ważny jest wkład pozostałych uczestników. Z tym jednak, że bez USA ta organizacja nie istnieje. Wystąpienie USA z NATO oznaczałoby koniec Paktu. Nie dlatego, żeby pozostałe państwa sojuszu nie były w stanie stworzyć poważniejszej siły, tylko dlatego, że ich interesy są zbyt rozbieżne, ażeby takie wspólne działanie zostało zrealizowane.

 

5 lipca podpisano protokoły akcesyjne Szwecji i Finlandii do NATO. Jak Pan to ocenia?

Bez wątpienia jest to wydarzenie pierwszorzędnej wagi w skali mijającego roku, ale ono jest w zupełności skutkiem ataku Rosji na Ukrainę.

Można by się nawet zastanawiać, czy gdyby wojna na Ukrainie zakończyła się na przykład jesienią, to przystąpienie Szwecji i Finlandii do NATO – w sensie traktatowego ratyfikowania – nastąpiłoby realnie. Być może zdołałyby przeważyć rozmaite, obecne tam głosy, że można by wrócić do dawnego statusu neutralności, bo Rosja nie jest już tak niebezpieczna.

Wydarzenie z 5 lipca zmienia całkowicie sytuację polityczną. Przekreśla fakt, że od czasów Stalina te kraje nie uczestniczyły w zbiorowej obronie Zachodu. Przekreśla fakt, że północne wybrzeże Morza Bałtyckiego nie było włączone do sojuszu. Fakt, iż nie mogły tam stacjonować siły szybkiego reagowania. To wszystko było dla Rosji wielkim atutem.

Najprawdopodobniej albo Rosja rozpoczynając wojnę na Ukrainie nie wzięła pod uwagę takiego obrotu wydarzeń, albo uznała to za rzecz bez znaczenia. Osobiście obstawiam to pierwsze.

 

Szwecja i Finlandia w NATO, a co z Ukrainą? Dlaczego Niemcy mówią „nie”?

Pozwolę sobie powołać się w tym miejscu na twierdzenia pewnego polityka o niemieckich korzeniach. Wygłaszał on często sformułowania zdumiewające i wprawiające w osłupienie, ale jego głosu nie można lekceważyć. Chodzi mi o Henry’ego Kissingera, który w przyszłym roku, jeśli dożyje, skończy 100 lat.

Postawa Kissingera była od samego początku jasna. Był on przeciwnikiem przyjmowania Ukrainy do NATO, za to zwolennikiem swoistego dopieszczania Rosji. Trudno mu się zresztą dziwić, ponieważ innego rodzaju postępowanie, innego rodzaju oceny fatalnie rzutowałyby na jego własną dyplomację z lat 70., której jest niestrudzonym obrońcą.

Tymczasem w jednym z ostatnich wywiadów Kissinger, oczywiście wypowiadając rzeczy do bólu przewidywalne i dla Ukrainy nie do przyjęcia, stwierdził w pewnym momencie, że musi nastąpić jakiś proces akcesyjny, jeśli nie prostego włączenia Ukrainy do NATO, to dania jej jakichś NATO-wskich gwarancji bezpieczeństwa. Należy to traktować nie jako zmianę stanowiska Kissingera, tylko jako przekonanie podobnie myślących sfer w Waszyngtonie, że właściwie agresja rosyjska zaszła już tak daleko, iż tego – przykrego z punktu widzenia tych ludzi – przyjęcia Ukrainy do NATO nie da się uniknąć.

 

W minionym roku miało miejsce, mówiąc kolokwialnie, „trochę wyborów”. Francja, Włochy, Szwecja, USA, Węgry, Łotwa etc. W wielu z nich zwyciężała centroprawica, a jeśli centroprawica nie wygrała, to uzyskiwała naprawdę dobre wyniki. Idzie zmiana?

Chciałbym powiedzieć, że tak, ale muszę stwierdzić coś przeciwnego – zdecydowanie nie.

Po pierwsze: wszystko to co się dzieje, mieści się w głównym nurcie politycznym. Polega on na tym, że owa centroprawica nie rzuca wyzwania obowiązującemu status quo, tylko co najwyżej chce go utrzymać i zakonserwować. W tym samym czasie lewica zamierza przesuwać granice osiągniętych zdobyczy rewolucji zdecydowanie coraz dalej.

Jeżeli popatrzymy na najliczniejsze europejskie partie uznawane za prawicowe, to widzimy, że o kształcie wydarzeń decyduje lewica. One powoli za nią dreptają i z opóźnieniem, ale jednak akceptują jej postulaty.

Nie liczyłbym więc na żaden zdecydowany przełom.

 

8 września zmarła królowa Elżbieta II. Czy Pana zdaniem tego dnia mieliśmy do czynienia z końcem pewnej epoki?

Zdecydowanie nie i to pomimo całej sympatii, jaką musi budzić osoba, która poważnie traktowała swoje obowiązki i nie przystosowywała kolejnych swoich wypowiedzi do istniejących trendów. Bardzo trudno byłoby mi jako historykowi, który urodził się w pierwszej połowie panowania Elżbiety II, określić, jakie właściwie były jej poglądy polityczne.

Być może żyjemy w epoce, w której nie ma miejsca dla wielkich władców. Wielkość nie polega jedynie na długim trwaniu i długim zasiadaniu na tronie. Można powiedzieć przewrotnie, że jeżeli pewna epoka się zamknęła, to tylko w tym sensie, że odeszła jedna z ostatnich monarchiń Europy, o której można było mówić z szacunkiem jako o głowie państwa. Nie z powodu przypadkowych umiejętności, hobbies czy zainteresowań. Ostatecznie to, iż król czy królowa znakomicie gotuje, nie przekłada się na jego czy jej rządy, o czym przekonał nas choćby Ludwik XV – jeden z mniej udanych monarchów francuskich.

Nie wykluczam jednak, że za kilka lat, mogąc już coś powiedzieć o panowaniu jej syna, będziemy wzdychać i mówić o niej jako o rzeczywiście wielkiej władczyni. Ale będzie to spowodowane jedynie kontrastem.

 

Chciałbym przywołać jeszcze dwa wydarzenia z roku 2022. 24 czerwca Sąd Najwyższy USA zniósł wyrok Roe vs. Wade, znacznie ograniczając możliwość przeprowadzenia dzieciobójstwa w łonach matek na terytorium Stanów Zjednoczonych. Z kolei 15 listopada ludność na świecie oficjalnie przekroczyła 8 miliardów.

Są to wydarzenia o nierównej wadze. Wzrost liczby ludności świata jest wydarzeniem zwyczajnym, liniowym. Populacja naszego globu rośnie od czasu rewolucji neolitycznej. Istotne jest coś innego – prognozy na kolejne lata. Po pierwsze: wszystko wskazuje na to, że światowy przyrost nie będzie już postępował tak szybko jak w ostatnich dziesięcioleciach. Po drugie: przy obecnych trendach dożyjemy czasów, że liczba mieszkańców planety znacznie spadać. A to może spowodować inne dodatkowe kłopoty, i to nie tylko w skutek nierównomiernego rozmieszczenia ludności na świecie.

Bardziej interesujące jest wydarzenie z 24 czerwca. W zasadzie jako jedyne może ono rywalizować z wybuchem wojny na Ukrainie. Nie chodzi tutaj bynajmniej o samo tylko zwycięstwo pewnych trendów w Sądzie Najwyższym, ale o zjawisko bardziej istotne. Mianowicie ukazuje ono, że określone trendy w dziejach ludzkości nie są czymś nieuchronnym; że odchodzenie od pewnych wzorców zachowań, traktowanych długo jako nieuchronne, jest całkowicie możliwe.

Jerzy Łojek – jeden z wybitniejszych polskich historyków, chociaż bardzo kontrowersyjny – napisał swego czasu artykuł o rewolucji seksualnej w XVIII wieku, czyli w czasach rokoka, przed rewolucją francuską. Chodziło oczywiście o tzw. wyższe warstwy społeczeństwa, ale tylko one były piśmienne i opiniotwórcze. „Wyzwolenie seksualne” sięgało wówczas co najmniej dzisiejszych granic. Co się stało później? Przyszły „straszne epoki” cofnięcia się, obskurantyzmu i czasów wiktoriańskich. Możemy się oczywiście spierać, co jest rzeczą dobrą, a co złą. Niemniej jest oczywiste, że dzieje ludzkości nie są nieustannym marszem w jednym określonym kierunku. Tak rozumiany postęp dotyczy tylko – a i tego nie można być pewnym – jedynie nauki i techniki. Zamykają się w rozmaitych trendach.

Być może za kilkadziesiąt lat w USA górę weźmie powszechne przekonanie, iż aborcja jest przedsięwzięciem równie odrażającym co ludożerstwo. Możemy sobie jednak, niestety, również wyobrazić, że za lat 50 młody człowiek zapytany, kto miał rację w sporze, dajmy na to, Tusk – Kaczyński, odpowie: „A który z nich był weganinem? Skoro żaden, to różnice między nimi były pozorne”.

 

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij