28 lutego 2024

Prorocy i judasze. Czy dziś ludzie Kościoła powinni „wtrącać się do polityki”?

(Fot. GSz/PCh24)

28 lutego 1982 roku, w ciemną noc stanu wojennego, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawił na Żoliborzu swą pierwszą Mszę za Ojczyznę. Potem były następne, przyciągające coraz większe tłumy. Młody kapłan przypominał o sprawach najważniejszych, wlewał w serca nadzieję.

Rządząca komunistyczna lewica dostrzegła zagrożenie. Przeciw księdzu Jerzemu rozpętano wściekłą nagonkę, oskarżając go o „szerzenie nienawiści”, „ekstremizm” i „wtrącanie się do polityki”. Były donosy, zniesławienia, próby wytoczenia procesu, a na końcu porwanie, okrutna kaźń i ciemna toń zalewu pod Włocławkiem.

Czy dziś ludzie Kościoła powinni „wtrącać się do polityki”? To trochę tak, jak z odwiecznym naszym dylematem insurekcyjnym: „Bić się czy nie bić?”. W obu przypadkach prawidłowa odpowiedź brzmi bowiem: to zależy.

Wesprzyj nas już teraz!

Polityczny Jezus

Wypada zacząć od kwestii, że w politykę „wtrącił się” skutecznie sam Zbawiciel. Historyczną wagę narodzin Króla Żydowskiego docenił już Herod, wysyłając do Betlejem zgraję dzieciobójców.

Późniejsze nauczanie Mesjasza obserwowały uważnie przeróżne siły. Wśród uczniów znalazł się zdrajca, i to niepośledniej rangi. Tajny Współpracownik Sanhedrynu Judasz zaliczał się do Dwunastu – czyli, rzec można, do najważniejszych hierarchów wspólnoty. Czy był zwyczajnym konfidentem, pożądającym jedynie przyobiecanej mu kiesy? Wielu uważa, że motywacje Judasza były o wiele głębsze. Zaliczają go do żydowskich rewolucjonistów spiskujących przeciw Rzymowi; do burzycieli starego świata, marzących o ziemskim raju zbudowanym za cenę jeszcze jednej niezbędnej masakry gojów, za którą będą żarliwie dziękować w blasku chanukowych świec. Tymczasem Mistrz zawiódł judaszowe oczekiwania, żądał bowiem miłowania nieprzyjaciół i oddawania cesarzowi, co cesarskie. W ówczesnej sytuacji Narodu Wybranego takie postulaty miały swą wagę, niebezpieczną dla rewolucjonistów.

Proces Jezusa także posiadał polityczny kontekst. Oto kapłani Sanhedrynu – wystraszeni, że jakiś wichrzyciel odbierze im kontrolę nad społecznością. Oto namiestnik rzymski Piłat – człek wykształcony, esteta, pogardzający cuchnącymi czosnkiem, żądnymi krwi petentami. Piłat uznał brak winy Jezusa, ale troszczył się też o własne stanowisko, o polityczną karierę. Dlatego oddał Nazarejczyka w ręce jerozolimskiego ludu, sam demonstracyjnie umywając ręce, niczym dzisiejszy marszałek Szymon Hołownia postulujący, by o mordowaniu nienarodzonych dzieci rozstrzygnęło demokratyczne referendum.

I Jezus to swoje referendum przegrywa. Triumfuje demokracja w pełnym wydaniu – gęby wykrzywione nienawiścią, zaciśnięte pięści wyciągnięte w stronę „Wroga” wskazanego przez przebiegłych władców marionetek. Głos ludu orzeka zgodnym chórem:

– Uwolnij mordercę! Ukrzyżuj Niewinnego!

A gdzież wtedy podziewa się Kościół? Milczy i wypiera się. Owszem, jest Matka i wierny uczeń Jan. Potem pojawi się Weronika. Dojrzewa do wiary setnik Longinus, obserwujący krwawy dramat z obiektywizmem zawodowego rębajły. Ale to ledwie garść dzielnych. Zaś apostołowie i uczniowie, przecież wcale liczni, w godzinie próby rozproszyli się, pochowali w mysich dziurach „z obawy przed Żydami”. Gdzieś zniknęły te tłumy, które pięć dni wcześniej witały Zbawiciela wjeżdżającego do Jerozolimy, krzycząc „Hosanna!”.

Apostoł Piotr – przed paroma godzinami samotnie stający z mieczem w ręku naprzeciw zgrai sługusów arcykapłana – teraz po trzykroć zapiera się znajomości z Człowiekiem wydanym na żer tłumu. Ale Piotr dostrzeże swą winę i szczerze zapłacze. Jego łzy przeważą ogrom upadku wspólnoty, uczynią zeń Skałę, na której oprze się Kościół.

Akty miłości

Wygodnie jest mówić, że Jezus przyszedł, aby głosić miłość. Tylko, że miłość Zbawiciela potrafiła przybrać postać bicza, którym wypędził profanatorów ze świątyni.

Mistrz często używał ostrych, nawet brutalnych słów. On nie przyszedł krzewić „słitaśnego”, polanego lukrem pokoju bez zobowiązań. On przyniósł światu miecz (Mt 10, 34).

Tak też rozumiał miłość papież Urban II, wzywając wiernych na krucjatę (1095). Rzecz miała aspekt duchowy (obronę Grobu Chrystusa i miejsc świętych), miłosierny (ratunek dla chrześcijan cierpiących pod mahometańskim jarzmem), ale i polityczny. Toż w momencie, gdy Ojciec Święty rozpalał serca w Clermont, trwała już wielka ofensywa islamu na Europę, prowadzona z trzech kierunków: od zachodu (Półwysep Iberyjski), południa (Sycylia, Półwysep Apeniński) oraz wschodu (wyspy Morza Śródziemnego, próby szturmów Konstantynopola). Krucjaty przeniosły środek ciężkości tych zmagań na Bliski Wschód, dały Europie czas na przygotowanie obrony.

Gdyby wtedy Kościół nie „wtrącił się do polityki”, to dzisiaj panie posłanki z Lewicy paradowałyby w burkach i pasłyby kozy. To ostatnie w ich przypadku nie byłoby rzeczą złą, albowiem każdy powinien wykonywać pracę, do której został stworzony.

Dzisiejszy Kościół, niestety, dał sobie spokój z krucjatami, będącymi bezkompromisowym aktem wyznania wiary. Na polu społecznym podtrzymuje za to zaangażowanie w walce z ubóstwem. W tej chwalebnej działalności niekiedy pojawiają się zgrzyty. Wynikają one ze ślepego naśladownictwa państwowego „socjalu”, jak i oderwania od korzeni chrześcijańskiej dobroci, opartej na miłości do Boga.

Bywa, że troska o ludzi ubogich obejmuje coraz częściej także tych „biednych” z wyboru, którzy ze swej „biedy” uczynili popłatny zawód, mając przy tym w głębokiej pogardzie „frajerstwo” harujących na nich podatników i ofiarodawców. Ktoś zdemoralizował tych biedaków darmową pomocą, utwierdził w przekonaniu, że „im się należy”, że obowiązkiem pracujących jest utrzymywanie darmozjadów.

Żal patrzeć, jak nasz wspólny majątek, tak państwowy jak kościelny, wypracowany ciężkim wysiłkiem pokoleń i ofiarnością darczyńców, jest lekką ręką rozdawany tubylczym i importowanym wyłudzaczom. Gdzieś zaginęło starotestamentalne wezwanie: „Nie patrz na osobę ubogiego, ani czcij twarzy możnego, sprawiedliwie sądź bliźniemu twemu” oraz świętopawłowe: „Kto nie chce pracować, niech też nie je”.

Milczenie baranów

Przed laty spore poruszenie w mediach wywołała informacja, że pewien ksiądz proboszcz (przez litość nie przypomnę jego parafii) udostępnił salkę katechetyczną do agitacji panu… Robertowi Biedroniowi, wcale nie tającemu swoich poglądów i inklinacji.

Nie podejrzewam, by księdza proboszcza łączyły z panem Biedroniem przekonania polityczne, ani też skłonności innego rodzaju. Nie, myślę, że wielebny chciał pokazać się jako dobry, uprzejmy człowiek. Imć Robert B. nie znalazł w owej zacnej mieścinie miejsca do uprawiania propagandy, zatem dobrodziej mu takowe udostępnił, tak z obfitości serca. A że mogło to posłużyć – patrząc z chrześcijańskiej perspektywy – do szerzenia zła, to już mniej istotne, wszak liczy się wzajemna życzliwość i „dobroludzizm”

Pamiętam, westchnąłem wtedy ciężko, ze świadomością, że w Bożej owczarni jest miejsce dla mądrych pasterzy, dla wiernych, a nawet trochę mniej wiernych czy wątpiących owieczek, wreszcie dla psów pasterskich z oddaniem broniących stada. Niestety, rzetelnych baranów także wśród nas nie brakuje.

Środowiska LGBT (za „twarz” których uchodzi pan Biedroń) stały się problemem także politycznym. W demokracji liczy się każdy głos, a partyjni aktywiści pilnie śledzą słupki sondażowe i starają się zagospodarować każdą niszę. Lewica znalazła sobie w sodomitach „nowy uciskany proletariat”. Każdy rozsądny człek widzi, że „odmieńcy” traktowani są tutaj instrumentalnie, jako poręczne narzędzie w czyimś ręku. Przecie jeszcze w latach 80. partyjni towarzysze pana Włodzimierza Czarzastego brutalnie szykanowali homoseksualistów w trakcie akcji „Hiacynt” (prawda, panie Czarzasty?); teraz zaś pogrobowcy komuny ostentacyjnie zioną tolerancją.

LGBT obwołano u nas dyżurną świecką świętością, niepodlegającą żadnej krytyce, zupełnie niczym Orkiestra Owsiaka albo tak zwani „niezłomni obrońcy Ukrainy”. Swąd owej mody z czasem wdarł się do Świątyni, a jeszcze częściej do biskupich pałaców. Taki nowoczesny, „politycznie poprawny” hierarcha nie powie otwarcie zboczeńcowi, że ten żyje w grzechu, że swymi czynami skazuje się na wieczne potępienie. No bo (rozumuje dobrotliwy hierarcha) jeszcze taką szczerością sprawiłby odbiorcy przykrość. Zupełnie jak „litościwy” lekarz, który utajnia przed pacjentem jego groźną chorobę, aby nie zepsuć mu dobrego samopoczucia. Tak ma wyglądać dzisiejsza miłość bliźniego i „poszanowanie godności osoby ludzkiej”?

Ponarzekałem sobie na milczenie naszych baranów, a przecież właśnie wydały z siebie głos. Stosunkowo niedawno pojawił się pomysł błogosławienia przez Kościół związków pederastów. W tym miejscu sięgnę pamięcią do mego dzieciństwa, kiedy to księża katecheci w pocie czoła próbowali przelać kapkę teologicznej wiedzy do mej opornej łepetyny (fakt, były to naprawdę inne czasy, bo papieże witali się wtedy z ludem sławiąc Imię Pana, a nie banalnym „Dzień dobry”). Tedy dziecięciem jeszcze będąc, dowiedziałem się na katechezie między innymi, że taki grzech sodomski to jedna z przewin wołających o pomstę do nieba. Taki, w świetle nauczania Kościoła, jest kaliber owego uczynku.

Dlatego dzisiejszy pomysł błogosławienia przez duchowieństwo konkubinatów sodomitów to nie tylko pokraczne naśladownictwo polityków szukających taniego poklasku. Ani nie sama odrażająca karykatura sakramentu małżeństwa. Jeżeli jakiś hierarcha zapragnął błogosławić związki generujące grzech wołający o pomstę do nieba, to w najlepszym razie mamy tu do czynienia ze schizofrenią; w najgorszym zaś – ze słabo zakamuflowanym, nudnym do bólu satanizmem, próbującym przemycić zło w kostiumie dobroci.

Nasi i wasi

Oto historia, która wstrząsnęła sumieniami wielu. Pewien Polityk bierze kolejny ślub kościelny (!), porzucając poprzednią małżonkę z trójką dzieci.

Uprzednio zawarty sakrament małżeństwa okazał się ponoć „nieważny”, z uwagi na „niedojrzałość” Polityka (która to umysłowa ułomność jakoś nie przeszkodziła mu w karierze). Dopiero teraz Polityk „dojrzał” do „ważnego” ślubu katolickiego, wprawdzie nie z dotychczasową żoną, ale z następną – tak, z następną wybranką to już „dojrzał”…

No cóż, zauważy ktoś roztropnie, nie osądzajmy, bo nie znamy szczegółów sprawy. Jednakże ów Polityk nie bierze nowego ślubu w cichym zakątku, tak by nie siać wątpliwości i zgorszenia. Nie, on będzie składał kolejną przysięgę wierności, kolejnej połowicy, w obliczu Boga – z pełną pompą, w blasku fleszy, w sanktuarium noszącym imię Papieża Polaka! A co, niechaj „ciemny lud” (co wszystko kupi), niechże ten „ciemny lud” widzi, że u nas Politykom wolno wszystko, także w Kościele! Tak bawi się dzisiejsza szlachta, dzisiejsi magnaci. Gorzej, bo niekiedy czynią to z błogosławieństwem radośnie uśmiechniętych duchownych.

Owóż jest to ten rodzaj polityki, od której Kościół winien trzymać się z daleka. Tymczasem rzeczywistość raz po raz dostarcza żałosnych przykładów. Jakże często bywa okazywane poparcie „naszym”, którzy łajdactwem wcale nie różnią się od „tamtych”. Jak w słynnym skeczu, ilustrującym spór zwolenników największych polskich partyj:

– Wasi kradną!

– A wasi też kradną!

– Ale nasi przynajmniej chodzą do kościoła!

Podkreślmy istotny niuans: „chodzą do kościoła”, ale już niekoniecznie modlą się w kościele, niekoniecznie wierzą. Kiedy pan Donald Tusk z PO ogłosił swe iście herodowe plany, że przyjmie na listy wyborcze wyłącznie zwolenników mordowania dzieci nienarodzonych, oburzenia po prawej stronie było co niemiara. Gdy jednak jako zwolennik „kompromisu aborcyjnego” zadeklarował się pan Mateusz Morawiecki z PiS – niektórzy z tych, co jeszcze przed chwilą jak najsłuszniej obsobaczali „wnuka swojego dziadka”, teraz nagle nabrali wody w usta.

Kiedy pan prezydent Bronisław Komorowski podpisał się pod ustawą o in vitro, nasi biskupi nie zostawili na nim suchej nitki. I bardzo dobrze, bo choćby z dziennikarskich śledztw wiemy, że mimo oficjalnych zaprzeczeń zainteresowanych medyków, mimo obowiązującego w naszym kraju zakazu niszczenia „nadliczbowych” zarodków, w wielu ośrodkach medycznych miały miejsce upiorne selekcje, jak nie przymierzając na rampie w Auschwitz – ty przeżyjesz, ty pójdziesz w otchłań…

Dla odmiany, gdy po latach pod ustawą o in vitro prezydencki podpis złożył pan Andrzej Duda, w kościelnych kręgach zaległa cisza, niczym nad grobem zamordowanego dziecka. To jest, chwileczkę, nie wszyscy milczeli – na portalu PCh24 był w tej sprawie ważny (i odważny!) głos ks. prof. Pawła Bortkiewicza TChr, jasno stwierdzający, że poparcie in vitro oznacza zerwanie więzi z Kościołem. Ale hierarchowie tym razem zachowali powściągliwość. Różnica w ich reakcji była znacząca. Ktoś gotów pomyśleć, że Komorowskiego zgromiono nie za grzeszny czyn, tylko za to, że nie należał do partii zaprzyjaźnionej z pałacami biskupimi.

Trupy ważniejsze i mniej ważne

Na świecie jest wiele podłości i trzeba stawiać jej czoła, nie oglądając się na to, czy ktoś uzna to za „mieszanie się do polityki”. Wszak „dla triumfu zła wystarczy, żeby dobrzy ludzie nic nie robili” (Burke).

Tymczasem w Kościele raz po raz zwycięża chęć podpięcia się pod jakiś modny, medialny, choć niekoniecznie sensowny temat. Bo to potem dobrze wygląda w telewizji! Stąd pseudoekologiczne kocopały, wielokrotnie już ośmieszone. Bywają także sprawy poważne, wszakże podejmowane bez zbadania ich prawdziwej istoty, co musi prowadzić do opłakanych rezultatów. Przecież nie ze złej woli, tylko z głupiego ulegania modom i braku rozeznania pewien duchowny uczył parafian śpiewać „Czerwoną kalinę”.

– Jaka ładna piosenka! – zachwycał się głośno.

Faktycznie, ładna. Rezuni z UPA też ją docenili.

A pamiętacie prowadzone przed kościołami zbiórki pieniędzy „na armię ukraińską”? Pół biedy, jeśli zebrane środki zostały potem zwyczajnie rozkradzione, bowiem armia ukraińska ma z tym nielichy problem, proszę szanownych darczyńców. Czy jednak ktoś może zagwarantować, że pozyskane fundusze posłużyły do sfinansowania ataków na cele wyłącznie wojskowe? Skąd pewność, że pomoc polskich dobrych duszyczek nie przyczyniła się do kolejnej masakry cywilów – na targowisku w Doniecku, lub na boisku szkolnym w Biełgorodzie, bądź w innym, równie „strategicznym celu”? Czy organizatorzy owych zbiórek mieli pojęcie, jak naprawdę wygląda ta wojna?

Onegdaj ma nastoletnia córka pokłóciła się z pewnym księdzem, którego zresztą lubi i szanuje, bo to akurat kapłan prawdziwy, z powołania.

– A czemu u nas w kościele słyszę tylko modlitwy „o pokój na Ukrainie”? – wypaliła. – A gdzie byliście, jak przez osiem lat Ukraińcy bombardowali Donbas? Jak stawiali pomniki zbrodniarzom wojennym?

– Ależ, dziecko… – próbował dojść do głosu dobrodziej, szczerze stropiony.

– A czemu nigdy nie ma modlitw za mordowanych katolików z Nigerii? Bo w telewizji o nich nie gadają? – rąbała ma latorośl bez pardonu.

– Tatusiowa córeczka! – wypsnęło mi się z dumą, gdy mi zdawała relację o sprawie. Jakoś w tym wypadku nie miałem serca ochrzanić pociechy za brak poszanowania dla księżowskiego autorytetu.

Dziś pewnie zapytałaby o bombardowania Gazy. Niektórzy szukają tutaj porównań z wojną na Ukrainie i wyliczają, że przez pierwsze półtora roku „Specjalnej Operacji Wojskowej”, toczącej się przecie z dużą intensywnością, od pocisków rosyjskich i ukraińskich zginęło pięćset dzieci. To straszna liczba, ale dla porównania odwet Izraela w Gazie już w pierwszy tydzień (!) zebrał wśród dzieciarni siedem setek ofiar, zaś przez kolejne cztery miesiące – jakieś osiem tysięcy. I gdzież ci zachodni mężowie stanu – głęboko wstrząśnięci, uroczyście wykluczający państwo żydowskie z grona cywilizowanej wspólnoty? Polska telewizja jakoś nie grzmi o „bandyckiej armii Izraela”, ani nie ubliża przywódcom tego państwa od „zbrodniarzy”

Mniejsza o polityków i mediotów, ich hipokryzja dla nikogo nie jest tajemnicą. Ale nie słychać także naszych biskupów, jeszcze niedawno tak skwapliwie prezentujących swe oburzenie w sprawie Ukrainy. Niektórzy, zamiast upomnieć się o ofiary w Ziemi Świętej, woleli bronić… palenia świec chanukowych w Sejmie i reklamować Dni Judaizmu, co wobec rzezi trwającej w Lewancie nabrało szczególnego znaczenia.

Kiedy wreszcie pojmą, że śmierć ukraińskiego dziecka to dramat taki sam, jak śmierć dziecka rosyjskiego, palestyńskiego czy nigeryjskiego? Kiedy przestaną dzielić krew na cenniejszą i mniej cenną?

W godzinie próby

Na jesieni 2020 roku, podczas ekscesów obwołanych szumnie Strajkiem Kobiet, polityka wtargnęła do Kościoła w sensie dosłownym.

W całym kraju nielegalne spędy opozycyjnej gawiedzi, ubezpieczane przez zastępy rządowej policji (!!!) maszerowały na świątynie, by miotać tam bluzgi, a tu i ówdzie kamienie i butelki. Znane i uznane „humanistki” podjudzały do zajść, publicznie używając słownictwa właściwego dla środowisk patologicznych (czyżby odezwały się geny?). Wdzierano się do obiektów kościelnych, dewastowano je, a posłanka Joanna Scheuring-Wielgus dopuściła się czynu przestępczego, zakłócając Mszę świętą (uniewinniona przez usłużnego sędziego, dziś owa dama plugawi swą osobą fotel wiceministra… kultury).

Politycy rozgrywali swoje gierki i geszefty, a tymczasem wielu wiernych organizowało się oddolnie. Gdy dowiedziałem się, że w moim mieście nawiedzona horda, z udziałem lokalnego kacyka, zamierza ruszyć w okolice kościoła parafialnego, niezwłocznie zawlokłem tam me grzeszne cielsko w nadziei, że „w razie czego” może na coś się przydam. Posiłkowali mnie małżonka tudzież potomstwo. W świątyni i wokół niej zastaliśmy całkiem niezwyczajne (jak na czas kowidowych restrykcji) mnóstwo ludzi. Stawili się duchowni i świeccy, staruszkowie i młodzi, wszyscy gotowi do czynu. W innych częściach Polski bywało podobnie. Oto pod Jasną Górą „czerwono-czarna” zgraja została zatrzymana przez garść narodowców.

– Chcecie się bić z tysiącem ludzi? – zajazgotały do nich aktywistki.

– Chcemy! – odkrzyknęli twardo.

Znalazło się w onym czasie wielu kapłanów, co nie bali się nazywać zła po imieniu, co nie szli ze złem na kompromisy i na „dialogowanie” – i chwała im za to. Ale bywało także inaczej. Nie przypominam sobie, by jakiś błyszczący stale w mediach hierarcha zwrócił się wtedy do ludu:

– Stańmy murem, brońmy naszych świątyń, brońmy Krzyża! Powstrzymajmy tych barbarzyńców!

Niejeden jutubowy czy gazetowy kaznodzieja, mocny w gębie i goniący za popularnością, uwielbiający gwiazdorzyć w świetle kamer pouczając maluczkich, w tamtym trudnym czasie próbował łasić się do lewackiej tłuszczy – że niby brzydzi go „formowanie bojówek dla obrony obiektów kościelnych”, że „protestujące kobiety zostały sprowokowane”, albo i wprost, że on „też nienawidzi TEGO Kościoła”. Ci mistrzowie pustego słowotoku sami oczywiście nie stanęli na progu atakowanych świątyń, aby chronić je przed profanatorami, skądże znowu. Nie wytykali hołocie antykatolickich bluzgów, ani zakłócania nabożeństw, ani dewastacji miejsc kultu. No bo przecie jeszcze by im przez to spadła ilość „lajków”! Ot, polityka…

Tedy coś Wam powiem na koniec, właśnie Wam, cwani i wygadani Panowie Celebryci w habitach i koloratkach. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był inny niż Wy, podobnie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski i jeszcze cały zastęp zacnych i odważnych kapłanów. Oni w godzinie próby także byli oskarżani przez różnych „otwartych” judaszów o „szerzenie nienawiści” i o niecne „politykierstwo”. Ci wspaniali księża byli od Was inni – może dlatego, że reprezentowali prawdziwy Kościół?

 

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij