Opinie rozczarowania poziomem duszpasterstwa narzeczonych w Kościele katolickim słyszałem już wielokrotnie. Ilekroć rozmawiałem ze znajomymi o ich doświadczeniach z przedślubnych katechez czy spotkań w poradni, wspominali je ze zmęczeniem i… wyraźnym zawodem. Nie mam na myśli osób słabo wierzących, pobierających się wyłącznie dla zasady. Myślę o dziesiątkach rozmów, które odbyłem z małżeństwami gorliwych i świadomych swojej wiary katolików. Po osobistym zetknięciu się z problemem podczas przygotowań do własnego ślubu, oficjalnie zasilam grono malkontentów. Powodów dostarczono mi aż nadto.
Kilka wspomnień z kursu
Pierwsze ze spotkań, na jakie trafiłem nie zapowiadało jeszcze nadchodzącej tragedii – w zasadzie przyjemnie mnie zaskoczyło. Jego tematem był NPR. Wykład cechowała spójność i jasny przekaz. Jednak kolejne katechezy można by śmiało uznać za jego dokładne przeciwieństwo. Wszystkie porażały dezorganizacją, chaosem prezentowanych zagadnień… A co najgorsze, katecheci pomijali treści najistotniejsze z punktu widzenia przygotowania młodych do małżeństwa, zastępując je pięknie brzmiącym pustosłowiem.
Wesprzyj nas już teraz!
Spośród wszystkich środowych wieczorów, jakie w lutym spędziłem w jednej z sal lekcyjnych szkoły mieszczącej nieopodal pewnej znanej krakowskiej parafii, najbardziej w pamięć zapadło mi drugie spotkanie. Prowadząca miała pouczyć nas o budowaniu wspólnoty małżeńskiej. Pamiętam, jak wsłuchiwałem się w jej słowa, ciekawy wątków, które podejmie. Mimo dobrych intencji, gdyby ktoś poprosił mnie o powtórzenie treści jej wywodu, nie usłyszałby nawet dwóch zdań odpowiedzi. Katecheza o zagadnieniu zdawałoby się tak konkretnym, przypominała w gruncie rzeczy interpretację zawiłego wiersza. Żeby ją pojąć trzeba by kilku godzin rozważań na temat tego „co autor miał na myśli”.
Prowadząca przeskakiwała od jednego wątku do drugiego, przy braku związków między nimi. Ni stąd ni zowąd dobrnęła do antykoncepcji, przeszła przez temat aborcji i odbiwszy się o słowotwórcze dzielenie słowa „miłość” dotarła do… filozofii ks. Tischnera.
Miałem wrażenie, że prelegentka potyka się o kolejne tematy i podejmuje jedynie te, które akurat nawiedziły jej świadomość. Z całej tej mieszaniny myśli ciężko było wyłonić to, co odnosiło się do sedna spotkania.
Chaosu dopełniała tendencja do odbiegania od zapowiedzianych tematów kolejnych katechez. W zasadzie na każdej z nich prędzej czy później popadano w daleko idące dygresje, by wreszcie przejść do mówienia nie tyle o małżeństwie, ile do przekonywania młodych, że warto żyć po chrześcijańsku.
Wykładowcy kierowali się na pewno dobrymi intencjami, przegapili jednak ważny fakt. Uczestnicy słyszeli praktycznie to samo na poprzednim spotkaniu. A wcześniej na katechezie w szkole. A jeśli prowadzą regularne życie sakramentalne, słyszą to na bieżąco. Być może wałkowanie tego tematu wynikało z chęci przekonania nieprzekonanych… Problem w tym, że czas spotkań był ograniczony i trzeba było z pewnych wątków rezygnować. Tak ilość czasu poświęcona na ogólne rozważania o życiu wiarą przyćmiewała zupełnie treści, dla przekazania których powstały przecież katechezy dla narzeczonych.
W tej atmosferze wyciągnięcie z prelekcji nauk pożytecznych dla wspólnego życia przyszłych małżeństw było, mówiąc delikatnie, dalece utrudnione. Gdyby jednak tu zamykała się lista powodujących to przeszkód, katolik mógłby odetchnąć z ulgą. Niestety, z katechetów aż uderzał typowy problem dzisiejszego Kościoła: skupienie na wzniośle brzmiących, ale niekonkretnych i wieloznacznych hasłach. – Małżeństwo, to jest relacja. Ale co to jest relacja? Żeby była relacja to musi być dialog. Nie można mieć relacji z rzeczą, tylko z drugim człowiekiem – mówiła nam wspomniana już prowadząca drugą katechezę. Pojęcia dialogu i relacji sypały się na słuchaczy bez końca, właściwie na każdym ze spotkań. Za to na żadnym z nich nikt nie znalazł ani chwili (sic!) na wyjaśnienie sensu przysięgi małżeńskiej. Czy aby komuś nie pomyliła się kolejność?
Równie bolesne było odniesienie katechetów do sakramentalnego wymiaru małżeństwa. Najczęściej rzucano formułę, według której „małżeństwo to zaproszenie Boga do wspólnego życia”. Tymczasem stary dobry Katechizm kard. Gasparriego uczy: „Sakramentem małżeństwa jest sam związek małżeński, ważnie zawarty między osobami ochrzczonymi, do godności sakramentu wyniesiony przez Jezusa Chrystusa dla udzielania małżonkom łaski, żeby obowiązki, które biorą na siebie względem siebie samych i względem potomstwa, mogli spełniać należycie”.
Krótki eksperyment myślowy. Która z tych definicji daje większą wiedzę o zawieranym sakramencie i jaśniejsze wskazania małżonkom? Gdyby pierwszą traktować dosłownie, to czeka nas jedynie zachodzenie w głowę, czy Bóg przed małżeństwem był w naszym życiu nieobecny… Druga nie zostawia żadnego miejsca na wątpliwości. Problem w tym, że katechizmowe wyjaśnienie istoty małżeństwa wybrzmiało w czasie wszystkich spotkań może jedno-, może dwukrotnie, całkowicie tonąc wśród pięknie brzmiących „wariacjach” na jego temat. Smętne zdanie podsumowania: miejsce nauki o cnotach i powinnościach małżonków względem siebie nawzajem zajęło para-gnostyckie medytowanie o relacjach i dialogu. Wszystko to stwarzało wrażenie, jakby świadomie porzucono próby wyjaśnienia narzeczonym do czego będą zobowiązani i czym jest święty związek małżeński, na rzecz dotarcia do ich emocji. Jak gdyby przemówienie do rozumu zebranych było niewystarczające, a wywołanie w nich zaintrygowania obiecywało lepsze efekty. Gdy jednak brak właściwych fundamentów, uczucia na nic się zdadzą.
Wszystkiemu towarzyszyła dziwna, zakrawająca o śmieszność „metoda pedagogiczna”. Niech za jej najlepszą ilustrację posłuży taka oto scena: prowadząca nakazała nam wytężyć uwagę podkreślając, że ma do przekazania coś szczególnie istotnego. Zapowiedziała przy tym, że do tego co nam zaraz zaprezentuje będziemy „po latach wielokrotnie wracali myślami”. Następnie podniosła filiżankę z wystającym z niej sztućcem. Co tutaj mam? – zapytała. Oczywiście nikt się do odpowiedzi nie palił. Po kilku minutach ciszy któryś ze znudzonych uczestników powiedział, że z naczynia wystaje łyżeczka. I na tym polegał cały trik. Kobieta wyjęła z niej widelec… I zaczęła nam na tej podstawie tłumaczyć jakąś zależność, której niestety – nie zapamiętałem. Zastanawiałem się za to intensywnie nad tym, dlaczego osoby doświadczone w wykładaniu podobnych treści, do tego chwalące się przed uczestnikami wykształceniem pedagogicznym, próbują katechizować dorosłych ludzi tak jak uczy się w szkole 10-latków. I tym bardziej zachodziłem w głowę, im więcej pojawiało się słowotwórczego dzielenia na tablicy słów „małżeństwo” i „miłość”. Na szczęście muszę przyznać, że taki styl wykładu pojawiał się tylko na części spotkań.
Na koniec porażająca scena z ostatniej już katechezy, prowadzonej tym razem przez księdza. Kapłan zszokował mnie do głębi, gdy wobec zebranych młodych palnął, że stan kapłański jest niższy godnością od małżeńskiego. Duchowny publicznie poniżający dar swoich święceń był czymś, czego mimo wszystko nie spodziewałem się zobaczyć. Gdy jednak wskazał na źródło takich poglądów, wiele się wyjaśniło. Odwoływał się do „nauczania” o. Adama Szustaka. I jak się zdaje, właśnie je przypomina współczesny charakter duszpasterstwa narzeczonych.
Filip Adamus