4 lipca 2024

Radek czy Zdradek? O tym, co Sikorski zrobi z polską dyplomacją

(Fot: Adam Chelstowski / Forum)

Czy kierowana przez tandem Donald Tusk i Radosław Sikorski polska dyplomacja ma szansę stać się bardziej pragmatyczna od tej, jaką prowadzili liderzy obozu Zjednoczonej Prawicy? Czy wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Chinach to sygnał, że stajemy się bardziej pragmatyczni i niezależni? Sięgnęliśmy do tego, co Sikorski pisał o swoich pomysłach na polską dyplomację kilka lat temu. I to wyjaśnia, czym w istocie kieruje się obecna władza w tkaniu sieci międzynarodowych sojuszy.

Radosław Sikorski jest obecnie jednym z najbardziej wyrazistych polskich polityków. Decyzja Donalda Tuska, by ponownie objął on resort spraw zagranicznych wydaje się tyleż kontrowersyjna, co oczywista. Kontrowersyjna, wszak jest to polityk o trudnym charakterze, mający skłonność do emfazy i wybuchów. Oczywista, bo MSZ wreszcie otrzymał lidera, który może wdrażać pewną spójną wizję prowadzenia polityki zagranicznej. W rządzie Zjednoczonej Prawicy sprawami zagranicznymi dzielili się premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda, a MSZ – pomimo posiadania całego zaplecza logistycznego – został zmarginalizowany.

Sikorski zatem kolejny raz dostał to, co zresztą – jak sam twierdzi – najbardziej go satysfakcjonuje: kolejną szansę, by prowadzić sprawy polskiej dyplomacji. Czego możemy się po nim spodziewać? I czy aby na pewno jest tak złym ministrem, jak lubią o nim pisać i mówić liczni prawicowi politycy i dziennikarze?

Wesprzyj nas już teraz!

Tusk&Sikorski Company

Jedną z ważniejszych książek wspomnieniowych, ale też w jakimś sensie programowych, Sikorski wydał w 2018 roku. To książka o dość nudnym, ale charakterystycznym dla tego typu wynurzeń tytule „Polska może być lepsza. Kulisy polskiej dyplomacji”. Pocieszę jednak, że jej treść jest już znacznie ciekawsza niż tytuł.

Obecny minister zdradza tam sporo z kulis swojej pracy jako ministra spraw zagranicznych. I oczywiście z marszu epatuje gargantuicznym rozmiarem własnego ego, które doprawdy nie wiadomo jakim cudem mieści się w budynkach rządowych przy Alei Szucha. Nie jest to może najistotniejsza kwestia, ale warto odnotować dla potomnych, że zdaniem Radosława Sikorskiego ministrem nie opłaca się być z powodów ekonomicznych, a jedynie dlatego, że kiedy wchodzisz do jakiegoś pomieszczenia, ludzie milkną i szeptają spoglądając na ciebie ukradkiem. Podobnych wynurzeń jest niestety w książce kilka i domyślam się, że redaktor musiał się nieźle nagimnastykować, by jakoś uratować te teksty przed śmiesznością, mając nad sobą zapewne dość natrętnego autora.

I tak o to – wspomina autor – młodzi ludzie często pytają jego, czyli Sikorskiego, jak w ogóle zostać ministrem, a niemal cały rozdział autor poświęcił opisom swoich licznych przemówień, które – jakżeby inaczej – były znakomite i zawsze trafiały w punkt. Nawet wtedy (a może szczególnie wtedy!), kiedy – wbrew swoim współpracownikom – Sikorski własnoręcznie nanosił poprawki w ostatniej chwili.

Zostawmy jednak polityczną kuchnię i skupmy się na tym, co najistotniejsze: z jakim programem w istocie Sikorski wszedł do MSZ po 13 grudnia 2023 roku? I czego możemy się po nim spodziewać?

W pierwszych tygodniach urzędowania ze strony Donalda Tuska i ministra Radosława Sikorskiego płynęły sygnały świadczące o obraniu bardziej asertywnego kursu w polityce międzynarodowej od tego, na jaki postawili poprzednicy. Bańka szybko jednak pękła, gdy okazało się, że z pohukiwań tej dwójki niewiele w istocie wynika. Owszem, Tusk dość zdecydowanie artykułował nasze interesy w relacjach Kijowem, słusznie nie dając się wciągnąć Wołodymirowi Zełenskiemu w grę „rób wszystko po mojemu a będzie dobrze”, ale też – jak się wydaje – nasza pozycje względem Ukrainy niespecjalnie się zmieniła, a rząd Tuska pozostaje kontynuatorem linii ekipy Morawieckiego, może z drobną korektą w postacie nieco twardszej retoryki.

Podobnie rzecz miała się w przypadku stosunku do Brukseli. Tusk na początku wydawał się być rezonerem, wkraczającym „na pewniaka” na unijne salony. Faktycznie, nie sposób odmówić mu dobrych relacji z Berlinem czy Paryżem. Jednak na końcu i tak trzeba postawić zasadne pytanie: i co z tego? Test skuteczności przyszedł dość szybko w postaci paktu migracyjnego. Nie mam większych wątpliwości, że Tusk naprawdę jest jego przeciwnikiem – jako szef Rady Europejskiej prowadził ostry spór z Angelą Merkel, jawnie krytykując jej politykę promigracyjną – ale ostatecznie pistolet, którym groził przywódcom unijnym okazał się być nabity kapiszonami. Nie potrafił zbudować żadnej koalicji przeciwników wspominanemu paktowi i jedyne co mu pozostało, to zapewnienia, że my i tak się nie damy.

Dlaczego poświęciłem dwa akapity „polityce zagranicznej Tuska”? Bo, w gruncie rzeczy, jest ona albo projektem Radosława Sikorskiego albo zgodnym pomysłem obydwu tych polityków. Dzisiaj liderom KO nie wypada mówić głośno tego, co naprawdę myślą, ale traf chciał, że co napiszesz piórem nie wrąbiesz toporem. A Sikorski opisał swój program polityki zagranicznej i – jak się wydaje – opisał go szczerze, bo przecież gdy siadał do klawiatury by napisać wspominaną książkę, był raczej politykiem bez szybkiej perspektywy powrotu do wielkiej gry.

Koniec narodu, początek Europy?

Nie jest ani przypadkiem, ani też ogniwem teorii spiskowej twierdzenie, że niedawna przynależność Sikorskiego do grupy Spinellego w Parlamencie Europejskim to jakiś niewiele znaczący epizod. Wydaje się, jeśli dokładnie czytać jego poglądy, że to naturalna konsekwencja tego, w co Sikorski uwierzył dołączając do liberalnej Platformy Obywatelskiej. Z jakiś powodów uznał zasadne stworzenie superorganizmu państwowego, którego częścią nie są suwerenne państwa, lecz który jest jakimś fantastycznym zlepkiem wymierających rzekomo tożsamości narodowych. To ciekawe, bo snując takie teorie, Sikorski nie zastanawia się, co ma być lepiszczem tej wspólnoty. Wspólnota ma powstać i już, ale o tym za chwilę.

We wspomnianej książce „Polska może być lepsza” podówczas jeszcze były minister spraw zagranicznych dość szeroko wykładał swoją koncepcję Unii Europejskiej i relacji Polski ze Stanami Zjednoczonymi. Po pierwsze zatem w jego opinii taka organizacja jak państwo narodowe rozmyje się w unijnej wspólnocie, a warunkiem tego jest oczywiście de facto rezygnacja z tego, co euroentuzjaści nazwą egoizmem narodowym a – powiedzmy – realiści interesem wspólnoty narodowej. „Czy polski interes narodowy można realizować tylko w ramach tradycyjnego państwa narodowego, czy trzeba go też zawarować na poziomie ponadnarodowym w Unii Europejskiej” – pytał filozoficznie ówczesny polityk opozycji. I dodawał: „część naszych polityków jest temperamentalnie niezdolna do funkcjonowania w kontekście, w którym mamy wpływ na przyjmowane zasady, a nie kontrolę”.

To ciekawe stwierdzenie i warto od razu postawić pytanie, jaki wpływ na „przyjmowane zasady” ma dzisiaj Polska, gdy w MSZ rządzi pouczający o roli Polski w Europie Sikorski. Trudno wskazać jakieś wielkie przełomy w ostatnich sześciu/siedmiu miesiącach. Po drugie, obecny minister, jak wynika z jego refleksyjnych memuarów, właściwie nie dostrzega (albo nie chce dostrzegać) tego, że Unia Europejska jest miejscem konfrontacji interesów poszczególnych państw. Wygląda to tak, jakby gdyby Sikorski przeniósł się w czasie o jakieś 100 lat do przodu i funkcjonował już w uniwersum Altiero Spinellego, czyli autora koncepcji rozmycia się państw i ich interesów w wielkim unijnym organizmie. I tak sprzeciw wobec pakietu klimatycznego – już wtedy! – Sikorski nazywa wymachiwaniem „patriotyczną maczugą”, dowodząc, że jego przeciwnicy nie rozumieją o co w tym chodzi, a przecież Polska ma na tym zyskać. Wypada jedynie zapytać, co poszło nie tak, że według obecnych szacunków dalsze implementowanie pakietu klimatycznego doprowadzi Polaków do znacznego zubożenia?

W opinii Sikorskiego „narodowe struktury (…) nie wystarczają do realizacji narodowego interesu” (ale czy jego reprezentantem w naszym przypadku stanie się Berlin lub Paryż?), dlatego powinniśmy wypracować wraz z Unią Europejską wspólną politykę w zakresie wolności przemieszczania się (migracji), jak również – uwaga! – przyjąć walutę euro. „(…) wcześniej można się było spierać, czy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty powinien przeważyć argument gospodarczy czy prymat powinna wziąć polityka, tak teraz będzie to test, który powinniśmy zdać” – pisze w swojej książce Sikorski.

Opinia ta trąci – niestety – skrajną naiwnością, by nie powiedzieć dyletanctwem. Pomijanie w tych rozważaniach głównego grzechu założycielskiej wspólnej waluty unijnej, jakim była jej implementacja do różnych biosfer gospodarczych, wskazuje raczej na doktrynerstwo integracyjne Sikorskiego niż wizjonerskie zacięcie czy choćby próbę chłodnej analizy. Opłakane skutki tego pomysłu widzieliśmy chociażby w czasie tzw. kryzysu greckiego. Nie ma tutaj miejsca, by dokładnie odtwarzać tamte wydarzenia. Dość powiedzieć, że przyjęcie Grecji do strefy euro odbywało się przy pełnej świadomości, że Ateny ukrywają prawdę o danych gospodarczych, a kiedy całe szambo wybiło w postaci tzw. kryzysu greckiego, tamtejszy rząd – wbrew woli samych Greków – został zmuszony do prywatyzacji, czyli po prostu wyprzedaży części majątku. To tylko jeden z przykładów, dla których europejska waluta jest właściwie fiaskiem i jakiekolwiek jej hołubienie raczej nie świadczy o polityczne przenikliwości.

Kościół „Unia Europejska”

Sikorski wzdraga się przed postrzeganiem Unii Europejskiej jako porozumienia państw, w ramach którego realizują one pewne wspólne interesy (np. gospodarcze). Jak na współczesnego liberała przystało, postrzega UE niemal jako jakiś kościół, który ma swoją postać widzialną (struktury unijne) i niewidzialną (jakiś typ mistycznej wspólnoty, do której przynależność definiuje dane państwo cywilizacyjnie). Każdy kto – jak chociażby Viktor Orban, który niezmiennie, bo jeszcze w latach 90., podkreślał, że przystąpienie do Unii do kwestia pragmatyzmu, związania z koniecznością uzyskania pieniędzy dla programów rozwojowych – jest dla Sikorskiego jakimś barbarzyńcą, kimś, kto nie został jeszcze ucywilizowany.

A jaką to wspólnotę wartości dostrzega Sikorski w tej „niewidzialnej” postaci Unii Europejskiej? Czyżby proponował nawiązanie do jej chrześcijańskich fundamentów i całej spuścizny kulturowej Christianitas, która zachwyca dzisiaj wielu dziełami sztuki, architekturą, kulturą życia codziennego? Skądże znowu! By pokazać, jakie wartości niesie Unia Europejska tak bardzo afirmowana przez szefa polskiej dyplomacji, wystarczy przytoczyć opowiedzianą przez niego w książce anegdotę, kiedy w czasach minionych rządów PO udał się Sikorski wraz z ministrem spraw zagranicznych Niemiec i zdeklarowanym gejem, Guido Westerwellem, do Mińska na rozmowy z prezydentem Aleksandrem Łukaszenką. Obydwaj dyplomaci podzielili się postulatami w następujący sposób: Westerwelle miał się upominać o prawa mniejszości narodowych na Białorusi (w tym Polaków), zaś Sikorski o… przywileje dla homoseksualistów. Naiwność reprezentacji Unii Europejskiej (bo chyba tak to należało postrzegać tę wyprawę), została szybko zdetonowana przez Łukaszenkę, który bez mrugnięcia okiem stwierdził, że u niego w kraju… nie ma żadnych homoseksualistów.

Historia, owszem, może budzić wesołość, ale pokazuje jak się zdaje, jaki zestaw wartości reprezentował i reprezentuje zapewne do dziś Radosław Sikorski, który ponad polski interes narodowy przedkładał kwestię tzw. równouprawnienia homoseksualistów na Białorusi. Walczył wówczas przecież – by na chwilę opisać rzecz jego językiem – nie o jakiś wąsko rozumiany interes Polski, lecz o europejskiej wartości.

Amerykański realista

Trzecią sprawą, którą warto poruszyć analizując koncepcje Sikorskiego jest realizm – a może nawet sceptycyzm – wobec naszych relacji z Waszyngtonem. Znamy już jego słynną wypowiedź z taśm u „Sowy&Przyjaciół” na temat spolegliwości Warszawy wobec atlantyckiego imperium. I wygląda na to, że jest to od lat dość konsekwentna postawa Sikorskiego.

We wspomnianej już tutaj kilkukrotnie książce, szef polskiej dyplomacji wskazuje jednoznacznie, że o ile do Unii Europejskiej musi wstąpić każdy, kto chce być częścią cywilizowanego świata, bez względu na koszty społeczne i ekonomiczne, o tyle z Amerykanami powinniśmy się bezwzględnie targować. Jeśli tarcza antyrakietowa, to na naszych warunkach, jeśli udział we wspólnym konflikcie zbrojnym, to absolutnie nie za bezdurno. Coś za coś.

W dodatku Sikorski ewidentnie wskazuje na USA, jako cennego sojusznika mogącego odstraszać Rosję, jednak – posiłkując się kategoriami Stanisława Mackiewicza – sojusznika egzotycznego, to znaczy takiego, którego interesy, choćby z uwagi na geograficzne położenie, niekoniecznie są zbieżne z naszymi. W opinii Sikorskiego sojusz ze „Stanami Zjednoczonymi jest dla nas bardzo ważny, ale nie powinien być sojuszem jedynym i nie powinien być sojuszem bezmyślnym, zwłaszcza w czasach prezydentury izolacjonistycznej (wówczas prezydentem USA był Donald Trump – przyp. red.). Losy Polski rozstrzygną się w Europie i przede wszystkim tu powinniśmy utrwalać swoją pozycję”.

Sikorski jest zatem piewcą autonomii strategicznej, przy pełnej świadomości, że orientacja na Unię Europejską to de facto orientacja na Niemcy. „Ale skoro nasza wojna na dwa fronty kończy się porozumieniem obu mocarstw naszym kosztem – nawet gdy są one zawziętymi wrogami ideologicznymi, jak w 1939 roku – to wypływa stąd oczywistym wniosek, że bezpieczniej dla Polski nie jest znowu polegać wyłącznie na miłych, ale odległych i niepewnych sojusznikach, lecz wybrać jedną ze stron. Jest to tym łatwiejsze w czasach, gdy z jednej strony mamy kleptokratyczną, autorytarną Rosję (…), a z drugiej strony pełnoprawne europejskie Niemcy (…)”.

Tylko zdecydowaną orientacją na Europę można tłumaczyć zatem troskę premiera Donalda Tuska o to, by z duetu Waszyngton – Bruksela, zawsze dowartościowywać ten drugi ośrodek. To dlatego po niedawnej wizycie w USA, gdzie udał się wraz z prezydentem Andrzejem Dudą, Tusk prędko spotkał się w formacie Trójkąta Weimarskiego z przywódcami Francji i Niemiec. I dlatego zapewne minister Sikorski uzgodnił z chińską dyplomacją wizytę Andrzeja Dudy w Pekinie. Trzeba bowiem pamiętać, że o ile Amerykanie dążą do całkowitego odcięcia Chin od zachodniej gospodarki, o tyle Europa – i to jeden z fundamentów koncepcji autonomii strategicznej – chce jedynie ograniczyć chińskie wpływy, zachowując z Pekinem poprawne relacje.

Heretyk Orban

Reorientacja polskiej dyplomacji na Unię Europejską raczej nie sprawi, że nasza polityka zagraniczna stanie się bardziej pragmatyczna od tej, jaką prowadzili poprzednicy. Zmieniają się jedynie punkty ciężkości. Jeśli dobrze czytać koncepcje Sikorskiego, to obecnie stajemy się bardziej brukselscy niż waszyngtońscy. Wcześniej to Waszyngton był dla nas głównym punktem odniesienia.

Oczekiwanie, że obecna polityka stanie się bardzie pragmatyczna – a takie żywili niektórzy publicyści obserwując pierwsze posunięcia tandemu Tusk-Sikorski, w tym niżej podpisany – mogło wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze, obydwaj znakomicie rozumieją podziały w Polsce i potrafią grać polaryzacją, świetnie zarządzając wizerunkiem w mediach (to klasyczne: robienie wrażenia). Po drugie zaś, stopniowe ukierunkowanie się na Brukselę dało wrażenie bardziej autonomicznej polityki wobec USA, od tej jaką prowadził duet Morawiecki-Duda. Nie ma to jednak wiele wspólnego z próbą poszukiwania realnej alternatywy, na wzór chociażby Viktora Orbana, który uznał swego czasu, że bazowanie wyłącznie na inwestycjach unijnych czy amerykańskich to poważne zawężanie pola manewru. Dzisiaj większość inwestycji na Węgrzech pochodzi z Pekinu i Moskwy. Można się z tym zgadzać lub nie, ale jest w tym pewna koncepcja na poszerzenie pola gry. Jednak, jak przypuszczam, dla religijnych fanatyków wspólnoty europejskiej, do których zaliczają się Tusk z Sikorskim, musi to brzmieć jak herezja. AntyUnijna herezja, oczywiście.

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(27)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie