Rezygnacja z domagania się reparacji jest doskonale zrozumiała, jeżeli wpisać ją w podporządkowanie się Polski imperialnemu europejskiemu projektowi, którym kierować chcą Niemcy. Berlin uważa, że podrzędna rola Warszawy jest naturalna i będzie dla wszystkich z korzyścią. Rząd najwyraźniej uznaje, że to nam wystarczy, albo że to szczyt naszych możliwości.
Wizyta kanclerza Olafa Scholza wywołała w Polsce dużo krytycznych komentarzy ze względu na zapowiedź podjęcia „próby” wsparcia osób poszkodowanych przez ludobójczy reżim niemiecki podczas II wojny światowej; zapowiedź, co trzeba podkreślić, zaakceptowaną przez premiera Donalda Tuska, który wyraźnie dał do zrozumienia, że taka forma „odszkodowania” w pełni zadowala polską stronę. Odniosę się najpierw do samej kwestii reparacji, by wpisać ją następnie w szerszy kontekst polityki europejskiej Niemiec.
Stanowisko Niemiec w sprawie reparacji nie jest niczym nowym. Republika Federalna uważa, że zrzeczenie się reparacji od NRD przez Bolesława Bieruta w 1953 roku jest wiążące. Taki pogląd Berlin prezentuje konsekwentnie od dziesięcioleci, w czym Polacy zresztą często go utwierdzali. W 1970 roku Józef Cyrankiewicz potwierdził rzekomą ważność zrzeczenia się reparacji, a to samo zrobili w 1989 minister Krzysztof Skubiszewski oraz w 2004 roku premier Marek Belka. Nawet Anna Fotyga w 2006 roku złożyła swój podpis pod dokumentem, w którym stwierdza się, że Polska zrzekła się reparacji (choć dziś Fotyga twierdzi, że ktoś „podłożył jej” ten dokument do podpisu).
Wesprzyj nas już teraz!
W niemieckiej narracji prezentowanej zarówno przez polityków jak i media (tak lewicowe jak i prawicowe) nie ma w ogóle o czym mówić: Polska otrzymywała reparacje w ramach umowy z ZSRR, a w 1953 roku ostatecznie się ich zrzekła. Dodatkowo za formę reparacji należy według Niemców uznać przesunięcie granic Polski na zachód (niem. Westverschiebung) i jeżeli dzisiaj Polska stawia jakieś roszczenia, to nieroztropnie otwiera temat przydziału terytoriów po wojnie. Niemcy uznają za dopuszczalne wyłącznie ścieżkę indywidualną, to znaczy wypłacania jakichś środków finansowych poszczególnym osobom; właśnie dlatego Scholz sformułował na spotkaniu z Tuskiem taką a nie inną propozycję.
Niemiecka narracja jest pod wieloma względami bardzo słaba, na co zwrócił uwagę polski Sejm w uchwale przyjętej w 2004 roku. Posłowie stwierdzili wówczas, że uznają zrzeczenie się z roku 1953 za nieskutecznie, jako że zostało dokonane pod naciskiem Moskwy oraz wobec NRD, a nie RFN. Wskazali również, że nie można uznawać odszkodowań od Niemiec dla ZSRR za moralnie zadowalające. Kwestia granic jest z perspektywy prawnej pozbawiona znaczenia, bo na konferencji w Poczdamie przydzielenie Polsce wschodnich terenów Niemiec nie zostało potraktowane jako odszkodowanie za zadane nam zniszczenia i zbrodnie wojenne, ale jako odszkodowanie za utracone przez Polskę ziemie na wschodzie; miało to ponadto oczywisty wymiar polityczny w związku z próbą rozwiązania „problemu niemieckiego”. To w sumie mocne argumenty i gdyby chcieć traktować rzecz w perspektywie prawa i moralności – racja byłaby po polskiej stronie.
Problem w tym, że prawo i moralność odgrywają w relacjach między państwami wyłącznie rolę pomocniczą; są kartą przetargową tylko wtedy, kiedy dla silniejszej strony jest to wygodne. Republika Federalna Niemiec w sporze o reparacje jest oczywiście stroną silniejszą; dlatego żadne argumenty prawne i moralne nie mają i nie mogą mieć tu decydującego znaczenia. Wymusić na Niemcach prawdziwe reparacje mogłaby tylko siła; a tej Polska obecnie nie ma.
Nie znaczy to jednak, że należy rezygnować z domagania się wypłacenia reparacji tak, jak zrobił to Donald Tusk. Praca podjęta przez Zjednoczoną Prawicę była w tym zakresie bardzo potrzebna. Raport opracowany pod kierunkiem Arkadiusza Mularczyka dobrze pokazuje rzeczywistą skalę zniszczeń zadanych Polsce przez Niemcy, co jest bardzo użyteczne w debatach o genezie i przebiegu II wojny światowej. W dobie, w której Federacja Rosyjska prowadzi agresywną politykę wobec sąsiadów i w propagandzie państwowej obarcza II Rzeczpospolitą współodpowiedzialnością za wybuch wojny nigdy dość przypominać opinii światowej, jak rzeczy miały się naprawdę.
Dodatkowo roszczenia reparacyjne są formą obrony Polski przed roszczeniami, jakie od lat 90. wysuwają wobec naszego państwa środowiska niemieckich wypędzonych. Berlin umiejętnie gra tym tematem, wyciągając sprawę kiedy tylko jest mu to wygodne. Gotowość Polski do błyskawicznej odpowiedzi naszymi żądaniami reparacyjnymi jest bardzo ważna, by zneutralizować ewentualną niemiecką propagandę i możliwy związany z tym nacisk, również prawny. Nie wolno tej sprawy nie doceniać.
Wymiar polityczny, czyli Imperium Europa
Z perspektywy Niemiec sprawa reparacji ma oczywiście pierwszorzędny wymiar finansowy; nie jest to jednak wymiar jedyny. Republika Federalna od 1952 roku, kiedy zawiązano Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, dąży do budowy europejskiej federacji państw funkcjonującej pod przewodnictwem Niemiec, czego najnowszym aktem jest stworzona głównie przez polityków z Niemiec propozycja zmian w traktatach o Unii Europejskiej. Nie jest to tylko cyniczny projekt wykorzystania struktur międzynarodowych do skoncentrowania władzy politycznej w Berlinie; to coś o wiele więcej. Niemieckie elity polityczne nie myślą tak, jak elity polskie czy francuskie, to znaczy w kategoriach państw narodowych. Niemcy od wieków funkcjonują w paradygmacie cesarstwa. Państwa narodowe są dla nich bytem z natury rzeczy drugorzędnym, czymś, co może istnieć i mieć swoje miejsce, ale powinno być wpisane w szerszą hierarchię, to znaczy – w większą strukturę polityczną. Czy będzie to Święte Cesarstwo, czy Unia Europejska – to drugorzędne i zależne od dominującej ideologii politycznej; najważniejsze jest, aby zachować funkcjonalny model działania, który czyni z państw narodowych tylko element pośredni dłuższego łańcucha władzy.
Największym problemem jest to, że w niemieckim modelu takie państwa jak Polska mają przewidzianą konkretną, podrzędną rolę. Ponownie nie wynika to tylko z pychy czy szowinizmu (co też ma swoje znaczenie), ale również z niemieckiej oceny sytuacji: Niemcy są największym i najludniejszym krajem europejskim; mają największą gospodarkę; dysponują rozbudowaną siecią handlową umożliwiającą eksport towarów na cały świat; mają centralne położenie na kontynencie. Uważają, że najważniejsze miejsce w projekcie europejskim nie tyle im się należy, co jest po prostu oczywistością, której nikt nie powinien nawet kwestionować: bo jak w ogóle mogłoby być inaczej? Polacy będą produkować części i produkty rolne, które Niemcy przetworzą i wyślą w świat – i już. A skoro tak, to sądzą Niemcy, jest konieczne i logiczne, by to właśnie Niemcy odgrywali decyzyjną rolę polityczną w Europie, a nie Polska czy inne kraje spełniające niższą rolę w całym tym projekcie. „Polacy, podporządkujcie się naszemu prowadzeniu – Führung – a wszyscy wyjdziemy na tym dobrze”, mówi Berlin.
Dla Niemiec nie ma innej drogi politycznej nie tylko ze względu na dominujący historycznie model myślenia imperialnego, ale również z powodu realiów polityki międzynarodowej. Od 1945 roku RFN jest zdominowana przez Stany Zjednoczone. Ta dominacja jest oficjalnie uznawana za dobrą i oczywistą; mówi się w pięknych hasłach o współpracy transatlantyckiej i tak dalej; amerykańska dominacja pozwala przecież dobrze zarabiać. Mimo wszystko zarazem dominacja ta silnie doskwiera: cóż, każdy byt polityczny dąży, jeżeli może, do samodzielności. Możliwość przełamania wpływów Waszyngtonu Niemcy widzą właśnie w budowie europejskiej federacji pod swoim przywództwem. Republika Federalna nie może grać z USA, Rosją czy Chinami na równi; ale gdyby Europa miała wspólnotą politykę gospodarczą, finansową, militarną i zagraniczną – byłoby zupełnie inaczej. Wtedy Europa stałaby się prawdziwym graczem globalnym, myślą.
Wydaje się, że rząd Donalda Tuska uważa ten model za zasadniczo słuszny. Owszem, można walczyć o polską pozycję i część europejskiego tortu, która przypadnie nam w udziale; ale nie należy kwestionować samej zasady – niemieckiego przywództwa w zjednoczonej Europie. O tym przecież tak naprawdę mówił szef MSZ Radosław Sikorski, kiedy prosił w 2011 roku Niemcy o przejęcie większej odpowiedzialności za Europę; do tego sprowadza się wyartykułowana przez tego samego Sikorskiego zgoda na reformę traktatów o Unii Europejskiej. Jakie są intencje, uwikłania i zależności rządu Tuska, nie chcę wyrokować. Jest jednak oczywiste, że europejska federacja dążyłaby do budowy silnych więzi gospodarczych i względnie silnych więzi politycznych z Rosją, tak, jak to odbywało się do lutego 2022 roku. Kto chce, może w tym pokładać nadzieję na zabezpieczenie Polski przed rosyjską agresją, na zasadzie niemiecko-rosyjskiego dealu trwale wpisującego Polskę w gospodarczą i polityczną strefę wpływów Niemiec. Może jest w tym rzeczywiście jakaś gwarancja bezpieczeństwa; ale zarazem oznacza to zacementowanie podrzędnego statusu Polski na dziesięciolecia. W federalnej Europie to głównie niemieckie elity, w porozumieniu z Rosją, będą wyznaczać kierunki rozwoju Polski; my będziemy co najwyżej negocjować jakieś szczegóły.
Z tej perspektywy, jak sądzę, dobrze zrozumiała jest rezygnacja Tuska z domagania się reparacji. Tego po prostu nie potrzeba projektowi federalnej Europy; to zbyt nacjonalistyczne i partykularne. Niemcom, wydaje się mówić premier, rzeczywiście trzeba oddać rolę przywódczą, zaakceptować swoje podrzędne miejsce i grać tak, jak ono pozwala.
W roku 2025 roku będziemy wspominać 1000 lecie polskiej niezależnej państwowości – w roku 1025 na króla Polski koronował się Bolesław Chrobry. Kto chce może tego wydarzenia jednak nie świętować, ale uznawać za bezczelny akt polskiej buty, rozbijający średniowieczny niemiecki projekt imperialny. Jeżeli taka Polska komuś odpowiada – podporządkowana euroimperium – cóż, wolna droga, niech popiera rząd Tuska. Jeżeli od Polski chcemy jednak czegoś więcej, myśląc o autentycznej podmiotowości – to nie przez Berlin wiedzie droga.
Paweł Chmielewski