31 grudnia 2024

Czy jesteśmy dziś świadkami „dekady przesilenia”? Czy w rok 2030 wkroczymy już niczym w nową epokę przemodelowanego świata? Czas pokaże. Z pewnością rzec można, że mijający rok 2024 – tak jak jego poprzednicy – był okresem burz i wstrząsów.

W polskiej polityce rok 2024 był czasem kończącym miodowy miesiąc Donalda Tuska. Polityk racją trwania swojego rządu uczynił rewanż na poprzednikach, dopełniając dzieła zniszczenia instytucji polskiego państwa.

Do najważniejszych wydarzeń 2024 roku należy też zaliczyć wybory w USA, których skutki dla naszego regionu będą na pewno znaczące.

Wesprzyj nas już teraz!

No i wreszcie – last but not least – przyspieszenie liberalizacji prawa w Polsce, co wiązałbym pośrednio z poważnym zagrożeniem, jakim jest centralizacja Unii Europejskiej.

W świecie euroatlantyckim toczy się dzisiaj walka o to, czy uda się uratować liberalne państwo. Budowany po II wojnie światowej ład zbudował sobie silny układ immunologiczny chroniący go przed politykami negującymi system. Zagrażających liberałom tzw. „populistów” można albo neutralizować przejmując częściowo ich agendę – jak to robi Donald Tusk – albo kooptować ich do systemu, jak częściowo udało się to włoskiemu czy europejskiemu establishmentowi z Georgią Meloni.

Żarty się jednak kończą i – jak słusznie zauważa John Gray w swojej książce „Nowe lewiatany” – współczesny liberalny lewiatan dysponuje tak rozbudowanymi narzędziami, że autor polityzujący to podejście, Thomas Hobbes, byłby zdziwiony. A zatem niewykluczone, że liberałowie zdecydują się w końcu użyć przeciwko antysystemowcom mięśni.

I właśnie starcie „lewiatan kontra reszta świata” było czwartym tematem 2024 roku. Ale po kolei.

Rok technologa władzy

2024 rok to w istocie pierwszy rok rządów premiera Donalda Tuska, nie licząc kilku tygodni, jakie upłynęły nowej ekipie w 2023 roku. Tusk wszedł weń z przytupem, dewastując media publiczne, prokuraturę i ścigając Mariusza Kamińskiego oraz Macieja Wąsika, którym nie pomogła nawet przygotowana przez prezydenta Andrzeja Dudę ochronka w Pałacu Prezydenckim.

Tusk doskonale zameldował się swojemu elektoratowi. Wiedział, że oczekuje on od niego wendety, a jego polityczni przeciwnicy ułatwili mu sprawę, jak to miało miejsce w przypadku wspomnianego już ukrywania na Krakowskim Przedmieściu polityków PiS. Nic tak nie ucieszyło nagrzanego na odegranie się na Polsce spod znaku „800 plus” elektoratu PO, jak wtargnięcie służb do Pałacu Prezydenckiego i aresztowanie tam turbopisowskich – bo któż może być bardziej pisowski niż oni? – Kamińskiego oraz Wąsika.

Lider KO pokazał kolejny raz, że najważniejsza jest dla niego technologia władzy a nie efekty jej sprawowania. Gdyby Tusk był równie brutalny, ale przy tym skuteczny jako zarządzający polską wspólnotą narodową, mielibyśmy z niego znacznie więcej pożytku, podobnie jak Węgrzy mają pożytek z Viktora Orbana. Polityka również mającego sporo grzechów na sumieniu, ale jednak znacznie bardziej świadomego roli, jaką przychodzi mu pełnić i miejsca w historii, jakie może zająć.

Tusk zdaje się być z tej świadomości wypłukany. Pamiętajmy, że jest to polityk, który szybko się uczy, kłopot w tym, że niekoniecznie tego, czego uczyć się trzeba. Dzięki Kazimierzowi Marcinkiewiczowi zrozumiał, że można być premierem teflonowym i rządził wiele lat, skutecznie zarządzając społecznym niezadowoleniem. W latach 2007-2014 udawało mu się kanalizować niskie aspiracje Polaków, obiecując społeczeństwo bez polityki. Główną ideą pozostała ciepła woda w kranie, czyli zaspokojenie podstawowych potrzeb plus odrobina luksusu w postaci mostów, dróg czy stadionów. Z kolei od Kaczyńskiego nauczył się bezwzględności, z tym, że stał się na tyle pojętnym uczniem, iż swojego mistrza przerósł. Chyba najbardziej znaczącym popisem bezwzględności Tuska, a równocześnie wielką katastrofą polskiego państwa po 1989 roku, było uznanie katastrofy smoleńskiej jako osi sporu między PiS a PO. To dlatego Tusk oddał śledztwo Rosjanom, depcząc nasze wspólnotowe poczucie godności.

Wreszcie uciekał do Brukseli na pięć minut przed tym, gdy okazało się, że Polacy chcą czegoś więcej niż spokojnego życia. I powrócił, gdy zmęczenie przyklejonym do instytucji państwa PiS-em stało się tak wielkie, że suweren zdecydował się na zmianę władzy.

Tusk wszedł w buty czyściciela po PiS-ie w iście robespierskim stylu. Śmiało jednak można powiedzieć, że w 2025 roku miodowy miesiąc Tuska dobiegnie końca. Dlaczego? Bo nawet tak znakomity spec od polaryzowania społeczeństwa, jak lider PO, będzie musiał wreszcie zmierzyć się z nadal rozbudzonymi aspiracjami polskiego społeczeństwa. Rządy PiS, choć dzisiaj oceniane jeszcze krytycznie, kojarzą się Polakom ze swoistą gigantomanią narodową i mogą zacząć jawić się jako nieidealne, ale jednak bardziej ambitne. Ludzie mają tendencje do upiększania rzeczywistości minionej, jak to miało – i ma zresztą – miejsce w przypadku PRL.

Tusk, mimo najlepszych chęci, nie potrafi uzyskać pozytywnej legitymizacji dla swojej władzy. CPK w powszechnym mentalu zostało przez premiera zaorane, a pomysł igrzysk olimpijskich w Polsce jakoś nikogo nie porwał, bo też nie wiadomo, co miałoby z tego wynikać dla Polaków, poza rozgłosem na świecie, na którym zależy nam coraz mniej. Być może przełomem byłby jakiś wielki projekt rewolucjonizujący polski rynek energetyczny (np. elektrownia atomowa), ale na tym – nie wiedzieć czemu – łamią sobie zęby wszystkie rządy po kolei. Nie sądzę więc, by miało się to udać rządowi obecnej koalicji, która do specjalnie skutecznych się nie zalicza.

PiS dobrze rozczytał społeczne nastroje, wiedział, że układanie kolejnych wielkich narracji ma sens. Robił to nieporadnie, irytująco okraszając każdy nowy pomysł przymiotnikiem „narodowy”. W dodatku obsesyjnie dbał o to, by wykarmić przy tym cały aparat partyjny. Tusk jak na złość, nie czuje tej „pompy”: woli minimalizować straty, zaogniać konflikty i pozycjonować się w nich jako zwycięzca, główny rozgrywający, który potrafi nazwać problem i suflować jego rozwiązanie. Praca organiczna czy wizjonerstwo nie są jego żywiołem.

2025 rok zapowiada się też dla rządu ciężko z innego powodu: po wyborach prezydenckich mają zostać wdrożone rządowe propozycje cięcia wydatków, związane z objęciem Polski procedurą nadmiernego deficytu. Zapewne cięcia te obejmą też wydatki socjalne, co dla przyzwyczajonych do luksusu kolejnych rządowych podarunków Polaków będzie nie lada problemem.

Być może zatem uda się Tuskowi zdobyć duży Pałac, ale potem zaczną się schody i – co niewykluczone – schyłek tego rządu, choć jego premier z pewnością nie podda się bez walki. Nie zapomni zapewne odświeżyć Polakom pamięci o tym, dlaczego powierzono mu funkcję głównego wału chroniącego Polskę przed wąsatym PiS-em.

Trump w USA, Polska w tarapatach?

Z pewnością ważnym punktem zwrotnym w polskiej polityce jest wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy w końcu „pięćdziesiątym pierwszym stanem USA” z gubernatorem pełniącym funkcję strażnika naszej uległości, czyli ambasadorem Waszyngtonu w Warszawie. Piszę to oczywiście z pewną dozą przesady, ale faktycznie peryferyjność naszej polityki wychodzi nam nierzadko uszami. Z jednej strony Donald Tusk, który niczym łaknący atencji smarkacz, wygadywał i wypisywał pod adresem ubiegającego się o reelekcję Trumpa agresywne treści, wierząc naiwnie, iż przysporzy mu to sympatii w Europie. Z drugiej, PiS, który w prymusowskim stylu ogłaszał zwycięstwo amerykańskiego miliardera niczym swój osobisty sukces. Finał ekscytacji po PiS-owskiej stronie zobaczyliśmy niestety w sejmie, w postaci żenującej sceny skandowania nazwiska nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych przez posłów największej partii opozycyjnej.

Wybór Trumpa niekoniecznie jednak musi nas cieszyć. Zacznijmy jednak od dobrych stron amerykańskiej elekcji. Po pierwsze, warto przyglądać się temu, co nowy prezydent zrobi z amerykańską gender rewolucją i całym ruchem wokistowskim. Pamiętajmy, że pierwsza kadencja Trumpa na tym polu akurat niewiele różniła się od tego, co robili Demokraci. Tzw. miesiąc dumy gejowskiej był także za republikańskiego prezydenta hucznie obchodzony na całym świecie, co uwidaczniały tęczowe flagi, powieszone na amerykańskich ambasadach.

Od tamtego czasu jednak wiele się zmieniło. Wokizm stał się udręką nie tylko dla konserwatystów, ale także dla wielu normalsów. Epatuje się nim w szkołach czy na uczelniach. Być może zatem Trump, który jest wszak koniunkturalistą uzna tym razem, że opłaca mu się rozprawić i z tym ruchem, zmiatając przy tym ogonem całe genderowe szaleństwo. Na pozór wydaje się, że rewolucja homoseksualna wygrała już w USA. Pozory jednak mogą nas mylić.  

Po drugie, korzystny dla Polski może być także Trumpowski plan deglobalizacji a szczególnie uderzenie w tzw. zieloną transformację. Prezydent-elekt już w trakcie kampanii ogłaszał, że zwiększy wydobycie ropy i gazu („drill, baby, drill”) a wybór Chrisa Wrighta na sekretarza do spraw energii zdaje się to potwierdzać. Wright od lat zajmuje się rynkiem energetycznym i jest zdecydowanym przeciwnikiem realizowanej przez administrację Bidena zielonej transformacji. Jak twierdzi, ruch klimatystyczny prędzej czy później załamie się pod własnym ciężarem. Zobaczymy, na ile skutecznie będzie realizował prezentowaną przez siebie wcześniej agendę.

Tym z kolei, co może nie być korzystne dla Polski jest oczywiście dążenie Trumpa do szybkiego porozumienia z Władimirem Putinem w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie. Oczywiście pokój za naszą wschodnią granicą jest ze wszech miar w naszym interesie, natomiast ważne jest również to, na jakich warunkach zostanie on zawarty. W interesie Polski jest utrzymanie niepodległej Ukrainy, by nie wydłużać o kolejne kilometry granicy polsko-rosyjskiej. Putin dąży do odbudowania rosyjskiej strefy wpływów z czasów Związku Radzieckiego, co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że – o ile nie połamie sobie ostatecznie zębów na Ukrainie – Polska i kraje bałtyckie znajdą się pod presją imperialnej polityki Moskwy. Niekoniecznie chodzi o fizyczną agresję, ale o próby ograniczania naszej decyzyjności na przykład w zakresie dysponowania i posiadania na własnym terytorium infrastruktury zbrojeniowej NATO.

Pytanie zatem brzmi: za jaką cenę Trump chce zapewnić pokój w naszym regionie? Jeśli cena ta nie jest wysoka, to powinniśmy się poważnie niepokoić. Ukraina może bowiem stać się krwawiącą raną, z której Rosja będzie stopniowo upuszczała kolejne litry czerwonego osocza. Znacznie bardziej korzystny dla nas byłby wariant koreański, z tym, że powinniśmy robić wszystko, żeby tylko nie stać się jednymi z gwarantów ewentualnego porozumienia, a przecież w taki gorset chce nas wcisnąć Trump, jeśli wierzyć przeciekom.

W 2025 roku Polskę czeka być może najważniejsza rozgrywka całego 35-lecia istnienia III Rzeczpospolitej, która określi rolę naszego kraju na wiele lat naprzód. Oczywiście zasoby, którymi możemy oddziaływać na centrum hegemona, czyli Waszyngton, mamy bardzo ograniczone, co nie oznacza, że nie mamy żadnego pola manewru. Najbliższe miesiące mogą być kluczowe dla realnej oceny umiejętności dyplomatycznych polskiego rządu. Pora zatem przestać udawać, że można w jakiś sposób skłonić kraje szeroko rozumianego Zachodu do wzmocnienia Ukrainy na tyle, by ta przejęła inicjatywę na froncie, a zacząć na poważnie zastanawiać się, jaki wariant porozumienia Waszyngton-Moskwa będzie dla nas najkorzystniejszy. Polityka to bowiem, jak mawiał kardynał Richelieu, czynienie realnym tego, co możliwe.

Europejskie imperium. Co dalej z Polską?

Cytowanie Richelieu ma oczywiście sens o tyle, o ile w ogóle będziemy zdolni do tego, by „czynić realnym możliwe”. Wszak w Brukseli dojrzewa plan reformy Unii Europejskiej, mający uczynić ją bardziej centralistyczną. Zgodnie z założeniem zmian traktowych z kompetencji rządów państw zostaną wyłączone takie obszary, jak sprawy zagraniczne, obronność, przemysł, polityka monetarna i zdrowotna, edukacja czy kwestia zabezpieczenia granic. Oznacza to po prostu radykalne okrojenie państw członkowskich z ich podstawowych i najważniejszych kompetencji.

Entuzjaści takiego rozwiązania, których nie brakuje przecież w rządzie koalicyjnym, przekonują, iż nie ma mowy o utracie suwerenności, bo z Unii Europejskiej każdy może wystąpić. Tyle, że możliwość wystąpienia a realność takiego posunięcia to dwie różne sprawy. Sam fakt, iż traktat lizboński daje prawo opuszczenia UE nie oznacza, że taka możliwość istnieje. Wyobraźmy sobie bowiem, że Polska po kilku latach od delegowania najważniejszych kompetencji rządowych na szczebel unijny, nagle orientuje się, iż w takim układzie zbyt wiele traci. Czy wówczas – jako państwo pozbawione wpływu na projekty infrastrukturalne, politykę monetarną czy obronną – będziemy na tyle odporni, by pozwolić sobie na odczepienie od potężnego superpaństwa-żywiciela i prowadzenie odrębnej polityki? Będziemy wówczas pozbawieni własnej armii, wpływu na bezpieczeństwo granic, polskiej waluty i wielu innych atrybutów umożliwiających realizowanie istotnych politycznych celów.

Reforma Unii Europejskiej w dodatku spetryfikuje podział UE na państwa bogate i ich podwykonawców, na centrum imperium i jego peryferie. Być może to właśnie może być wytłumaczeniem uwiądu jaki panuje w rządzie Donalda Tuska na polu operacjonalizacji celów rozwojowych Polski. Skoro i tak niebawem mamy potwierdzić swój peryferyjny status i utrwalić go na dekady, to po co podejmować jakiekolwiek działania, które wkrótce zostaną storpedowane przez imperialne centrum?

Nie mam wątpliwości, że rząd Tuska nie będzie wybrzydzał na zmiany unijnych traktatów w kierunku centralizacji UE. Szczególnie, że grunt pod taką reformę jest przygotowywany o dawna. Kolejne kryzysy wykorzystywane są do tego, by tłoczyć nam do głów ideę pogłębiania integracji europejskiej, czyli po prostu pozbywania się atrybutów własnej suwerenności. Tak było w czasie pandemii COVID-19 tak jest obecnie, gdy trwa wojna na Ukrainie. Skoro Trump przebąkuje o tym, że każdy kraj musi sam zadbać o swoje bezpieczeństwo, to – przekonują nas światli liberałowie – jedyną szansą na to jest Unia Europejska i stworzenia wspólnej polityki obronnej.

Trzeba pamiętać, że przeniesienie najważniejszych kompetencji rządowych do Brukseli sprawi, że nasze podstawowe wolności będą jeszcze bardziej ograniczane. Spójrzmy na przykład polityki klimatycznej i tzw. zielonego ładu, który krok po kroku, kawałek po kawałku pozbawia nas nie tylko pieniędzy, ale też własności i wolności decydowania o tym, co posiadamy. Komu możemy postawić zarzut? Kogo ukarać przy urnach? Nikogo. Wszak Zielony Ład jest wytworem unijnej biurokracji. To ona produkuje dokumenty, definiuje podatki itd. Polski rząd w zasadzie nie może w tej sprawie nic zrobić a jakiekolwiek próby opowiadania dzisiaj w mediach przez przedstawicieli władzy, że nie zgadzają się na to czy na tamto mają taką samą wartość jak opowiedzenie odbiorcom tych treści jakiejś uroczej bajeczki. Pozwala co najwyżej rozwinąć kreatywność w doborze słów, niewiele więcej.

Co ciekawe, panuje tutaj konsens pomiędzy rządem Morawieckiego a rządem Tuska. Modus operandi jest tutaj bardzo podobne: najpierw powiemy, że na coś się absolutnie nie zgadzamy, by potem po cichu wprowadzić to, jak gdyby nigdy nic, jak to ma miejsce w np. przypadku obowiązkowych tzw. stref czystego transportu.

Przekazanie kluczowych państwowych kompetencji Brukseli sprawi też, że utracimy kontrolę nad jakimkolwiek procesem decyzyjnym. Powiedzmy to sobie wprost: już rozliczanie rządu na poziomie krajowego centrum bywa problemem w dobie zideologizowanych i spolaryzowanych mediów, a cóż dopiero, jeśli przyjdzie nam patrzeć na ręce setce brukselskich urzędników. Możemy być niemal pewni, że nasza codzienność oraz realizacja poszczególnych polityk zostanie zdominowana przez różnej maści lobbystów. Ściganie za korupcję tego czy innego bezimiennego urzędnika stanie się właściwie niemożliwe.

Przed Polską zatem wielkie wyzwanie związane z powstrzymaniem procesu centralizacji Unii Europejskiej. O ile bowiem dzisiaj możemy jeszcze próbować torpedować szkodliwe zmiany w edukacji autorstwa minister Barbary Nowackiej, o tyle w przypadku zmiany traktatów Nowacka stanie się właściwie bezwolnym wykonawcą regulacji płynących do nas z Brukseli. Wyobraźmy sobie zatem, że z tzw. edukacją zdrowotną, promującą permisywne podejście do seksualności, stałoby się to samo co z Zielonym Ładem. Zbuntowani rodzice udają się do minister edukacji, żądając przywrócenia im wpływu na moralne wychowanie swoich dzieci, a pani minister w odpowiedzi rozkłada ręce, że ona niewiele już może, bo program został opracowany w Brukseli.

I nie jest to fantasmagoria, ale realne niebezpieczeństwo. Dlatego, jeśli jakieś wybory są obecnie naprawdę istotne, to z pewnością te do Parlamentu Europejskiego. Wybieranie tam hamulcowych progresywnych zmian jest po prostu w naszym żywotnym interesie. Nie dajmy sobie wmówić, że jedyną możliwością reformy Unii Europejskiej jest delegowanie najważniejszych kompetencji do Brukseli. To kłamstwo. UE mogłaby istnieć i świetnie się rozwijać także wówczas, gdyby państwa członkowskie zachowywały atrybuty swojej suwerenności. Poszczególne stany USA mają ogromny zakres niezależności względem rządu centralnego i bynajmniej nie wpływa to negatywnie na rozwój tego państwa, ani jego siłą polityczną i militarną.

Populiści kontra liberałowie

Sprawa zablokowania centralizacji Unii Europejskiej nakłada się na rosnące napięcie pomiędzy unioentuzjastyczynymi liberałami a uniosceptycznymi antysystemowcami. Rzeczywistość, w której znajdujemy się od pewnego czasu to moment przejściowy. Liberalizm kruszeje na naszych oczach, choć niewątpliwie jest to ideologia (albo nieideologia), która niczym kwas rozpuszcza wszystkie inne idee i koncepty polityczne. Dysponuje zatem czymś, czego nie sposób nie docenić: bardzo silnym układem odpornościowym i imponującymi możliwościami adaptacyjnymi.

Dlatego liberalni politycy usiłują przejmować agendę antyliberalnych sił politycznych. Widzieliśmy to chociażby w Francji, gdzie Emmanuel Macron chcąc nieco zneutralizować popularność Zjednoczenia Narodowego powołał na premiera Gabriela Attala, który jako minister edukacji zasłynął dość radykalnym sprzeciwem wobec noszenia przez muzułmańskie uczennice w szkole abai, czyli długiej szaty, powszechnej wśród wyznawczyń islamu. Jego nominacja miała zatem sygnalizować Francuzom antyimigrancki „zwrotu na prawo” macronistów.

Równocześnie z próbami wchłonięcia anstysytemowców przebiegał też proces tzw. dediabolizacji ugrupowania Marine Le Pen, która – zachowują część antyunijnych, antymigracyjnych i prosocjalnych postulatów – przesuwała swoje ugrupowanie w kierunku centrum.

Zasadniczy spór, jaki toczy się dzisiaj pomiędzy liberałami a „populistami” nie dotyczy zatem kwestii światopoglądowych, ale przede wszystkim bezpieczeństwa wewnętrznego i ekonomicznego. Populiści, nawet jeśli w ich szeregach znajdują się integralni konserwatyści czy tradycjonaliści, raczej nie toczą z liberałami sporu o odnowę moralną zachodu, lecz o to by obok chleba na stołach ubożejącej klasy średniej znów zawitało masło – tak, tak, drogi rarytas – a na ulicach względny spokój.

Nadzieja na to, że ewentualny sukces altrightowych „populistów” przybliży nas do odnowy chrześcijańskiej kultury w Europie i przywróci podstawowe wartości antropologiczne, jest raczej złudna. Ale z pewnością ewentualny sukces tych ugrupowań daje nadzieję na spowolnienie procesów gnilnych i szansę, by kupić nieco więcej czasu dla europejskiej cywilizacji.

Działalności tzw. populistów ma zatem wymiar katechoniczny, choć ich cele zgoła nie różnią się od celów liberałów. Są bowiem materialistyczne, zorientowane na tu i teraz, pozbawione charakteru metafizycznego.

Możliwy jest i trzeci scenariusz – obok przejmowania agendy „populistycznej” oraz dediabolizacji, czyli niwelowania wpływów sił alt-rightowych w świecie Zachodu. To rozwiązanie siłowe. Ostrzega przed tym Jan Rokita. Publicysta przypomina, że lata tryumfu powojennego liberalizmu przyzwyczaiły nas do polityki transakcyjnej, wykluczającej przemoc. A przecież była ona nieodłącznym narzędziem politycznej gry również w XX-wiecznej Europie. Współcześni liberałowie nie przypominają zaś gabinetowych polityków, poszukujących kompromisów przy okrągłych stołach. Ich następcy to polityczni drapieżnicy, znajdujący się na uprzywilejowanej pozycji i raczej nie mający zamiaru z niej rezygnować. Znakomicie rozumieją logikę polaryzacji, świetnie odnajdują się w generowaniu negatywnych emocji. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie – twierdzi Rokita – by wreszcie sięgnęli po sprawdzone i twarde narzędzie rozprawienia się z politycznymi przeciwnikami.

„Populistyczni” liberałowie – bo ten bardzo pojemny przymiotnik warto przypisać również im – są jednak w przeciwieństwie do despotów znacznie bardziej zachowawczy jeśli chodzi o stosowanie narzędzi siłowych. Dlatego poszukując legitymizacji dla takich działań, dehumanizują i obrzydzają w oczach opinii publicznej siły „antysystemowe”. Stąd mówi się o „faszystach”, „kordonach sanitarnych”, czy „sługach Putina”. Myślę, że wbrew pozorom ryzyko, iż tym, którzy są dzisiaj na szczycie łańcucha pokarmowego wreszcie puszczą nerwy i eskalują sytuację tak bardzo, że w imię obrony demokracji wymierzą lufy karabinów w przeciwników politycznych, jest obecnie bardzo duże.

W Polsce ta konfrontacja jest nieco mniej wyrazista, bo też jesteśmy w innym miejscu niż kraje zachodniej Europy czy USA. Dopiero szykujemy się, by usiąść do suto zastawionego stołu, nasze apetyty rosną, podczas gdy zachodnie społeczeństwa żyją już na kacu po utraconej zamożności.

Nie zmienia to faktu, że i Polska jest areną wielkiej polaryzacji, napędzanej dodatkowo ambicjami dwóch polityków – Tuska i Kaczyńskiego. W 2025 roku zdecyduje się czy system „demokracji walczącej” zostanie domknięty czy też pozostanie weń wpięty wentyl bezpieczeństwa w postaci hamulcowego prezydenta z innego obozu politycznego.

Czego więcej nie napisać, pewne jest jedno: 2025 rok z pewnością nie będzie rokiem spokojnym. Wygląda na to, że cała trzecia dekada XXI wieku zapisze się w historii jako okres burz i sztormów. Czego dowiemy się na jej półmetku? Może życzmy sobie po polsku, by nie było gorzej niż w ubiegłych latach.

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij