Objęciu przez Włodzimierza Czarzastego fotela marszałka Sejmu towarzyszyły liczne „znaki na niebie i ziemi”, które powiedziały nam naprawdę wiele o dzisiejszej lewicy w Polsce.
Pierwszym takim znakiem było podświetlenie Pałacu Kultury i Nauki na czerwono. Choć w rzeczywistości wynikało to z trwającej kampanii „Dzieciństwo bez przemocy”, w kontekście politycznym zostało natychmiast zrozumiane jako mimowolny symbol powrotu postkomuny do władzy. Drugim „znakiem” była wypowiedź Anny Marii Żukowskiej na platformie X. Odwołując się do wicepremiera Krzysztofa Gawkowskiego, który na jednym z dawnych kongresów Lewicy wywijał czerwonym krawatem i śpiewał wraz z całą salą „Międzynarodówkę”, napisała: „Duma z @Kgawkowski. Lewica to Lewica. Ma swoje korzenie w rewolucji francuskiej i październikowej. Nie odstąpimy od naszych ideałów: równości, wolności i braterstwa! A prawica @pisorgpl, @KONFEDERACJA_ i @partiarazem – do budy”.
Wesprzyj nas już teraz!
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na spektakularne „zrzucenie maski”: oto z salonowych socjaldemokratów wychynęła ich prawdziwa, rewolucyjna natura, dotąd szczelnie opakowana w slogany o demokracji i Europie. Jednak gdy przyjrzeć się temu bliżej, sprawa nie jest tak prosta. To właśnie formacja Czarzastego od lat bywa przez lewicowe środowiska krytykowana za bezideowość i porzucenie progresywnych wartości w imię jałowego trwania przy władzy. Zarzuty pochodzące od partii Razem i „alternatywnej lewicy” (tzw. alt-leftu) dotyczą czegoś odwrotnego, niż sugeruje Żukowska: ich zdaniem Nowa Lewica sprzedała się liberałom i w obecnej kadencji „nie dowiozła” żadnej sprawy ważnej dla postępowców. Jeśli więc przyjąć tę diagnozę za trafną, nagle wypowiedzi Czarzastego (który nie stronił przecież od pochwał pod adresem Armii Czerwonej) i jego protegowanej stają się bardziej zrozumiałe.
Otrzymujemy więc paradoksalny obraz: z jednej strony ideowi socjaliści z Partii Razem, starający się ukrywać rzeczywiste poglądy i podkreślać patriotyczny rodowód swojej tradycji (nazwiska Piłsudskiego czy Daszyńskiego z ust im nie schodzą), a z drugiej – dawni towarzysze od Czarzastego, farbowani na potrzeby aktualnego kursu, którzy próbują przykryć własną koniunkturalność radykalnymi hasłami i symboliką. Bo to właśnie oni stanowią przykład wypłukania, „libkizacji” lewicy, który to trend stara się (z różnymi skutkami) zastopować partia Razem.
Oprócz mylącej retoryki, wypowiedź Żukowskiej ma też oczywisty wymiar historyczno-ideowy. Z tego punktu widzenia poszukiwanie źródeł lewicowości w rewolucji francuskiej jest trafne tylko w ograniczonym stopniu, a w rewolucji październikowej – zwyczajnie wprowadzające w błąd. Zacznijmy od tego, że choć rewolucja francuska bywa słusznie określana jako „pierwsze nowoczesne ludobójstwo”, to nie stanowi aktu założycielskiego samej tradycji lewicowej. Myślenie lewicowe towarzyszyło ludzkości na długo przed jakobinami. Już Arystoteles w Polityce wspomina Faleasa z Chalcedonu, który postulował ustrój oparty na równości majątkowej obywateli, co z dzisiejszej perspektywy brzmi to jak prototyp myślenia lewicowego. W XV wieku działali proto-socjalistyczni Bracia Czescy, w XVII zaś komunistyczna prawosławna sekta Duchoborców. W tym samym stuleciu pojawili się pierwsi myśliciele, którzy formułowali idee wczesnego socjalizmu: John Bellers proponujący równościowe reformy instytucjonalne; purytanin Gerrard Winstanley nawołujący do wspólnotowej uprawy ziemi; czy wreszcie ksiądz Jean Meslier, który w swoich pismach wzywał do krwawej rewolucji komunistycznej. Nie sposób więc twierdzić, że rewolucja francuska jest „esencją” czy źródłem lewicy. To jedynie jeden z jej wariantów (choć ważny).
Jeszcze inaczej wygląda sprawa z bolszewickim zamachem stanu – wydarzeniem, które propaganda ochrzciła mianem „Wielkiej Rewolucji Październikowej”, choć w istocie było to bandyckie przejęcie władzy w układzie ukształtowanym po prawdziwej Rewolucji Lutowej. Co więcej, już wówczas spora część lewicy odcięła się od działań bolszewików. Wśród najgłośniejszych krytyków ustanowienia ich dyktatury znaleźli się jedni z najważniejszych popularyzatorów marksizmu, jak niechętny Leninowi Karl Kautsky, a także Róża Luksemburg. W tym czasie działała już przecież dobrze uformowana socjaldemokracja, która od takich metod stroniła. Dla lewicowca, który zna historię własnej doktryny, to sprawy oczywiste. Nic więc dziwnego, że wypowiedź Anny Marii Żukowskiej pozwala postawić jej zarzut albo skrajnej ignorancji, albo świadomego wprowadzania opinii publicznej w błąd: zapewne w celach prowokacyjnych i czysto medialnych.
Z całej tej historii wypływa jeszcze jeden wniosek – Żukowska poprzez takie komentarze zdaje się reprezentować wizję lewicy skrajnie antydemokratycznej i autorytarnej, odmawiając innym lewicom „prawa do lewicowości”. Krytyka rewolucji (zwłaszcza „październikowej”) płynąca z kręgów lewicowych wynikała przecież właśnie z z braku udziału szerokich mas w procesach decyzyjnych, z wprowadzenia terroru i rządów twardej ręki, czyli praktyk sprzecznych z ideami egalitaryzmu. Co ciekawe, ta wizja podejrzanie kojarzy się z metodami zarządzania Nową Lewicą przez Włodzimierza Czarzastego. To on, wraz ze swoją żelazną gwardią, m.in. Anną Marią Żukowską, Tomaszem Trelą i Andrzejem Szejną nadaje ton partii. Warto przypomnieć, że spór o autorytarne praktyki Czarzastego doprowadził do rozłamu, po którym partię opuściła choćby Joanna Senyszyn, oświadczając publicznie, że od lidera Nowej Lewicy „wolałaby nawet Kaczyńskiego”. Podobne opinie wyrażali także inni dawni współpracownicy, w tym Leszek Miller, który stwierdził, że Czarzasty „systematycznie łamie wszystkie zasady demokracji” we własnej partii. Wszystko to wskazuje, że w dzisiejszej Nowej Lewicy dominuje postrzeganie lewicowości jako rządów brutalnej siły, a nie zbiorowej partycypacji. Potwierdza to również fakt, że Żukowska szydziła z tezy, jakoby lewica miała być nurtem tolerancyjnym: przeciwnie, publicznie deklarowała, że wrogów się zwalcza, a nie z nimi dyskutuje.
Na pierwszy rzut oka Partia Razem prezentuje się jako lewica z zupełnie innego bieguna: demokratyczna, z ideałem kolektywnego zarządzania wpisanym w jej wewnętrzne zasady. Jednak jest to w dużej mierze iluzja, bo tajemnicą poliszynela pozostaje, że Razem od lat rządzi „zakon” w postaci Adriana Zandberga, Marceliny Zawiszy i Macieja Koniecznego… W praktyce zaś decydujące słowo należy do tego pierwszego; teoretycznie panuje tam otwartość na różne opinie, lecz ci, którzy z Zandbergiem się nie zgadzali, po prostu już w tej partii nie funkcjonują, nawet jeśli stanowią tak istotny kapitał polityczny jak usunięta niedawno Paulina Matysiak. W efekcie obie partyjne lewice (mimo różnic w deklaracjach i PR-ze) funkcjonują de facto jako ugrupowania wodzowskie.
Opisana sytuacja pokazuje, że obecnie funkcjonujące na polskiej lewicy myślenie nie jest w stanie wygenerować partii rzeczywiście demokratycznej. „Równościowe” i egalitarne hasła pozostają w sferze retoryki, nie mając wiele wspólnego z praktyką działania ugrupowań, które w istocie są skrajnie hierarchiczne, wodzowskie i mało tolerancyjne wobec pluralizmu opinii. Potwierdzają to nie tylko współczesne konflikty w Nowej Lewicy czy Razem, ale także doświadczenia z przeszłości. Rządy millerowskiego SLD z lat 2001–2004 zapisały się przecież w pamięci jako okres wyjątkowej centralizacji, zamiłowania do politycznego feudalizmu i starannie ustalonej „kolejności dziobania” – nie tylko w partii, ale i w państwie. Model zarządzania w duchu leninowskim: lider wie najlepiej, aparat wykonuje, a szeregowi członkowie mają nie przeszkadzać, towarzyszył polskiej lewicy od dekad i do dziś nie utracił aktualności. W tym świetle – paradoksalnie drobny i na pierwszy rzut oka nieistotny wpis Anny Marii Żukowskiej odsłania znacznie głębszą treść. Jej komentarz pozwala zobaczyć to, co zazwyczaj skrywa się za zasłoną postępowej retoryki: że równość na polskiej lewicy często jest „dla picu”, a liczą się twarde interesy, raczej w rozumieniu quasi-mafijnym, aniżeli propaństwowym.
Ludwik Pęzioł