12 października 2018

Różne drogi do kryzysu. Kolegialnie ku nowemu aggiornamento?

(fot. REUTERS/Tony Gentile/FORUM)

„Kolegialność” podobnie jak „troska duszpasterska” to słowa, które od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku służą rozmaitym protagonistom „nowego paradygmatu” Kościoła do prób całkowitego wywrócenia tego, co od początku swojego istnienia, nieprzerwanie nauczało Magisterium.

 

Spoglądając na dzieje buntu przeciw encyklice „Humanae vitae”, który rozpoczął się pół wieku temu i trwa nadal (z tą różnicą, że dzisiaj do buntowników zdaje się dołączać spora grupa duchownych z Watykanu), widać wyraźnie, że argument „braku kolegialności” w powstawaniu inkryminowanej encykliki był dla zwolenników Currana, Rahnera et consortes jednym z koronnych uzasadnień dla swojej kontestacji tego dokumentu.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W kolejnych dekadach – już za pontyfikatu św. Jana Pawła II – wznoszenie sztandaru walki z „rzymskim centralizmem” na rzecz „prawdziwej kolegialności” charakteryzowało wszelkie odmiany heterodoksyjnych ruchów, czy to na fakultetach teologicznych zachodniej Europy (por. deklarację kolońską z 1989 roku), czy w kręgach „zatroskanych” ludzi świeckich (por. popularny w krajach niemieckojęzycznych w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku ruch „Wir sind die Kirche”).

 

Pontyfikat papieża Franciszka, który w zamysłach zwolenników promocji „nowego paradygmatu” Kościoła ma być taranem wiodącym do „nowej fazy recepcji Soboru”, z której „już nie będzie odwrotu” (kardynał W. Kasper), sprawę tzw. decentralizacji vulgo: większej kolegialności, uczynił jednym ze swoich priorytetów. Dodajmy, priorytetów realizowanych z żelazną konsekwencją. Jeszcze przed ogłoszeniem ostatniej konstytucji apostolskiej w tej sprawie („Episcopalis communio” z września 2018), tzw. logika działań, a właściwie logika zaniechania działań prezentowana przez obecnego papieża, szła w kierunku daleko posuniętej „decentralizacji” Kościoła w imię „autentycznej kolegialności”. Efekt był i jest taki, że po zakończeniu synodu biskupów na temat rodziny, a zwłaszcza po opublikowaniu adhortacji „Amoris laetitia”, na wschód od linii Odry i Nysy Łużyckiej obowiązuje szóste przykazanie Dekalogu (Nie cudzołóż), a na zachód od niej już tylko „pod pewnymi ściśle określonymi warunkami” i „po starannym rozeznaniu i duszpasterskim towarzyszeniu”. Całkiem niedawno w imię decentralizacji i kolegialności papież Franciszek de facto oddał niemieckim biskupom kwestię decyzji, czy udzielać, czy też nie Komunii świętej osobom niewierzącym (tj. protestantom) w realną obecność Chrystusa eucharystycznego. Absolutna, totalna decentralizacja, czyli rozwodnienie katolickiej nauki w mętnych wodach interkomunii.

 

Należy przypominać te fakty z ostatnich lat, by lepiej dostrzec specyfikę kryzysu, w którym obecnie znajduje się Kościół święty. Niekiedy można usłyszeć opinie głoszące, że aktualna promocja „autentycznej kolegialności” jest nową wersją, starego – znanego od przełomu czternastego i piętnastego wieku – koncyliaryzmu. Jest sporo racji w tak sformułowanej tezie, choć trzeba zaznaczyć, że koncyliaryzm w swojej początkowej fazie dotyczył przede wszystkim kwestii władzy jurysdykcyjnej w Kościele. Nurt ten narodził się jako reakcja na zgorszenie wywołane rozbiciem papiestwa na Rzym i Awinion po 1378 roku. Jak dokonać Kościoła „in capita et in membra”? Na to pytanie, które pojawiło się wówczas w zachodniej christianitas odpowiadano dwojako. „Papaliści” odpowiadali, że impuls do odnowy i kierowanie nią musi wejść od „capita”, czyli z papiestwa. Prymat Następców św. Piotra powinien być niewzruszoną skałą, na której powinien oprzeć się ruch odnowy Kościoła.

 

„Koncyliaryści” z kolei wskazywali, że impuls do odnowy i kierowanie odnową powinno wyjść od soboru powszechnego (łac. concilium), który na równi z Następcą św. Piotra powinien sprawować suwerenną, pełną i bezpośrednią władzę nad całym Kościołem. „To, co dotyczy wszystkich, powinno być decydowane przez wszystkich dla wszystkich” – mówili koncyliaryści, szczególnie silnie reprezentowani na wydziałach teologii katolickich uniwersytetów (innych wtedy nie było w Europie). Takie postacie, jak Jan Gerson oraz Piotr d’Ailly z paryskiej Sorbony, czy nasz Paweł Włodkowic z Uniwersytetu Krakowskiego należały do czołowych reprezentantów ruchu koncyliarystycznego na początku piętnastego wieku.

 

Co jednak w sytuacji, gdy nie ma papieża (w sytuacji istnienia dwóch stolic pretendujących do bycia siedzibą prawowitego Następcy św. Piotra), który – jako jedyny uprawniony do tego – mógł by zwołać sobór? Wtedy – odpowiadali koncyliaryści – inicjatywa powinna należeć do kardynałów, którzy w tej sytuacji mogli by i powinni ogłosić zwołanie soboru. Drugim rozwiązaniem proponowanym przez koncyliarystów, było zwrócenie się do władzy świeckiej, tj. cesarza rzymskiego (godność złączona z królestwem niemieckim), który powinien zwołać sobór powszechny.

 

Apogeum wpływów koncyliarystycznych przypadło na początek piętnastego wieku, podczas soborów w Pizie (1409) i w Konstancji (1414 – 1418). Pierwszy z nich okazał się katastrofą, bo zamiast usunąć skandal rozbicia papiestwa, tylko je pogłębił doprowadzając do wyboru trzeciego „papieża”, nieuznawanego zarówno przez dwóch wcześniejszych (w sensie formalnym zgromadzenie to, jako nie zwołane przez papieża nie jest uznawane jako prawowity sobór). Dopiero wybór Marcina V na soborze w Konstancji zażegnał ten kryzys. Trudno zresztą mówić, że była to wyłączna zasługa koncyliarystów. Podnosząca się z kataklizmu „czarnej śmierci”, nękana ciągle trwającą wojną stuletnią między Francją a Anglią oraz otwarciem „szlaku bałkańskiego” przez Turków osmańskich, łacińska christianitas miała po prostu dość „wielkiej schizmy”.

 

Nie po to w Konstancji zgodzono się na opcję „resetu” i wybór nowego papieża, aby teraz – czego wciąż domagali się koncyliaryści – pozbawiać Następcę św. Piotra jego prymatu. Taki zresztą był sens starań o likwidację rozbicia papiestwa, bo powszechny sensus fidelium był taki, że bez Piotrowego prymatu skupionego w jednym ręku Kościół po prostu rozpadnie się. Sobór był traktowany jako narzędzie, a nie cel sam w sobie. Wybór Marcina V kończył sprawę. Dla koncyliarystów to był dopiero początek. W Konstancji, na mocy dekretów uchwalonych w 1415 i 1417 roku przeforsowali zdefiniowanie soboru jako równego papiestwu – i to z ustanowienia Chrystusa ! – ośrodka władzy nad Kościołem oraz zobowiązali Marcina V i jego następców do regularnego zwoływania soborów w ściśle określonych terminach. Kłopot dla koncyliarystów polegał jednak na tym, że w momencie uchwalania wspomnianych dekretów jeszcze nie było wybranego papieża (Marcina V), albo już wybrany nie chciał dokumentów tych zatwierdzić. Z punktu widzenia prawa kanonicznego nie ma zaś czegoś takiego jak dekret soborowy bez papieskiego zatwierdzenia.

 

Tak więc w momencie największego – jak się wydawało – zwycięstwa idei koncyliarystycznych, rozpoczęła się ich powolna degrengolada. Ostateczne ich pogrzebanie nastąpiło w okresie pontyfikatu Eugeniusza IV, który w 1431 roku zwoławszy sobór do Bazylei, w obliczu ujawnienia się pośród jego uczestników wrogich wobec Piotrowego Prymatu wpływów koncyliarystycznych, przeniósł sobór za Alpy (Ferrara, Florencja), gdzie pod papieskim patronatem doszło do ostatniej przez zdobyciem Konstantynopola przez Turków, próby zażegnania dramatu „schizmy wschodniej” (unia florencka z 1439 roku). Te kwestie zupełnie nie interesowały zwolenników prymatu soboru nad papieżem. Ostatecznie koncyliaryzm skompromitował się próbą rozniecenia kryzysu, którego zażegnywanie było w poprzednich dekadach jego raison d’etre. Chodzi o wybór w Bazylei jako antypapieża (Feliksa V) księcia sabaudzkiego, w chwili elekcji ojca kilkanaściorga dzieci. To, co narodziło się jako reakcja na skandal „wielkiej schizmy” kończyło się jako próba jej reaktywacji.

 

Zwróćmy uwagę na kolejność. Wtedy – w czternastym i piętnastym wieku – najpierw była kwestia jurysdykcyjna, a potem błąd doktrynalny. W naszych czasach za pomocą „autentycznej kolegialności” próbuje się decentralizować herezje już obecne pod postacią modernizmu i jego regionalnych odmian. Koncyliaryści, z których część pozostawała pod wpływem Ockhama lub Marsyliusza z Padwy, również mieli przed oczyma własną wizję Kościoła, daleką od tej, którą miał jego Boski Założyciel („na Skale buduję mój Kościół”). Prądy te ujawniły się jednak pod koniec historii koncyliaryzmu. Na początku dwudziestego pierwszego wieku najpierw jest wizja „nowego paradygmatu” Kościoła, precyzyjnie rozpisana (nie może być inaczej, zważywszy duży udział hierarchów niemieckich w tym przedsięwzięciu), a potem jej „transmisyjna taśma” w postaci „autentycznego koncyliaryzmu”.

 

Z drugiej strony, tak naprawdę nie ma większego znaczenia w którym momencie i w jaki sposób rozszerza się herezję, która wiedzie do kryzysu całego Kościoła. Tak, jak dobiegający swoich dni w pierwszej połowie piętnastego wieku przygotowywał grunt pod nadchodzące wydarzenia z początku szesnastego wieku (protestancka reformacja), tak i obecna promocja „autentycznej kolegialności” otwiera drogę do „nowego aggiornamento”.

 

Grzegorz Kucharczyk

 

 

P.S. Małe pendent do wyczerpującej recenzji filmu „Kler”, którą zaprezentowali w PChTV redaktorzy Karpiel i Kratiuk oraz a propos zagrożenia „wojnami hybrydowymi”. Przypomniały mi się słowa A. Dugina – specjalisty od „geografii sakralnej” na usługach Kremla – który równo dwadzieścia lat temu czytelnikom „Frondy” wyjaśniał, że w interesie Rosji jest wspieranie nad Wisłą wszelkich form antykatolicyzmu – od masonerii i okultyzmu poczynając. Mówił: „Trzeba rozkładać katolicyzm od środka, wzmacniać polską masonerię, popierać rozkładowe ruchy świeckie, promować chrześcijaństwo heterodoksyjne i antypapieskie”. Parę lat temu pisałem o tym na tym portalu. I mamy – film o polskim Kościele wyreżyserowany przez ateistę, według scenariusza napisanego przez protestanta i kręcony w zlaicyzowanych Czechach.

 

„Wreszcie powiem ci szczerze, żem przekonany, że wśród onych demagogów gęsty deszcz, jak na Danae, sypany z rubli działa i że kiedyś wyświeci się, że tam istniała zbiorowa zdrada. Judasz z kilkunastu złożon, apostazja, o jakiej dotąd świat nie słyszał”. To słowa z listu Zygmunta Krasińskiego do Konstantego Gaszyńskiego o tzw. lewym skrzydle Wielkiej Emigracji. Ale słowa wieszcza (wieszcz to wieszcz!) są przecież uniwersalne i sięgają daleko w przyszłość….

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij