3 października 2025

Tropiciele „ruskich onuc”, uznali, że wyleją dziecko z kąpielą. Zamiast faktycznie domagać się od rządu zgodnych z prawem działań zwalczających dezinformację, domagają się ograniczenia wolności słowa. Argument? Zagraża nam Rosja. Jeśli takie wyjaśnienie przyjmiemy za pewnik, to czeka nas atmosfera terroru i ograniczenia wolności. Na pierwszy strzał zostaje wystawiona wolność słowa. 

Jednym z istotnych tematów, związanych z rosyjskim naruszaniem stref powietrznych krajów wschodniej flanki NATO – w tym Polski – stała się sprawa tzw. rządowej walki z dezinformacją. Przecieram oczy ze zdumienia widząc, jak wielu publicystów i użytkowników social mediów buduje szubienice, na których być może sami zostaną powieszeni. Tym bowiem jest oczekiwanie, że rząd zajmie się „walką z dezinformacją” nowymi środkami, czyli de facto wprowadzi cenzurę.

Co ciekawe, w tej narracji nikt nawet nie mówi o walce z rosyjskimi trollami, lecz o walce z polskimi użytkownikami internetu, którzy ulegają putinowskiej propagandzie. Premier Donald Tusk i jego polityczni partnerzy mogą zacierać ręce: jeśli dostaną do ręki tak potężną broń, to z pewnością nie zawahają się wymierzyć jej w kierunku licznych przecież krytyków obecnej władzy.

Wesprzyj nas już teraz!

Strzeżmy się fali strachu

Nie chodzi o to, by bagatelizować rosyjskie zagrożenie związane z militarną agresją na Polskę czy próbami destabilizowania sytuacji wewnętrznej w naszym kraju. Kłopot w tym, że zagrożenie zewnętrzne bywa też wygodnym uzasadnieniem dla wprowadzania regulacji, mających na celu ograniczanie wolności przy równoczesnym poszerzaniu kompetencji rządu. To wręcz wrodzona skłonność każdego władcy dążącego do utrzymania dominacji w systemie. Najłatwiej osiągnąć ten cel za sprawą rozbudowanych narzędzi kontroli, pozwalających zdominować politycznych przeciwników. Robił tak PiS, czego chyba najdonioślejszym przykładem była tzw. komisja ds. badań rosyjskich wpływów. Na fali obaw przed agresją ze wschodu, Jarosław Kaczyński chciał stworzyć narzędzie do walki z opozycją.

Wszyscy pamiętamy też czasy pandemii, gdy bezprawnie nakładano na Polaków obostrzenia w imię walki z niegroźną dla ogromnej większości chorobą. Zamykano wszystkich w domach i mieszkaniach, zabraniano modlić się w świątyniach, wyznaczano godziny robienia zakupów w sklepie, zakazywano chodzić parami po chodnikach, tworzono strefy, które władza autorytatywnie uznawała za niebezpieczne takie jak parki, lasy czy cmentarze. Wreszcie władze partii chciały też pójść na całość i rozstrzygnąć kwestie wyborów prezydenckich w wątpliwym procesie tzw. wyborów kopertowych.

Wszystkie te działania uzasadniano ochroną zdrowia i życia Polaków, ale użyte rzekomo w tym celu narzędzie nie tylko nie powstrzymały wirusa, ale umieralność w czasie pandemii nawet wzrosła w związku z problemami z leczeniem osób zmagających się z innymi problemami zdrowotnymi.

Działania te prowadzano bez żadnej podstawy prawnej, stosując rozporządzenia czy posiłkując się ustnymi deklaracjami na konferencjach prasowych. Państwo na długie miesiące stało się wówczas potężnym, ale nieudolnym narzędziem kontroli obywateli.  

Co się stanie, jeśli tym razem znów, na fali strachu, nie tylko wzrośnie akceptacja dla opresyjnych działań państwa, ale też pojawi się grono osób wręcz dopingujących rząd Donalda Tuska, by cenzurował publicystów i twórców internetowych, rzekomo wysługujących się rosyjskiej propagandzie?

Trudna wolność słowa

Z wolnością słowa jest trochę tak, że wymaga ona dobrze rozumianej tolerancji. Nie chodzi o to, by przyjmować każdą głupią wypowiedź z uśmiechem na ustach. Idzie raczej o przyjęcie zasady, że znoszę czyjąś głupotę, po to, by samemu móc bez skrępowania wygłaszać własne opinie. Rzecz jasna także wolność słowa – jak każda wolność – ma pewne granice, ale powinny być one jasno sprecyzowane i bardzo dobrze uzasadnione. Mówimy wszak o jednej z podstawowych wolności obywatelskich i jednej z pierwszych, po której ograniczenie sięga władza autorytarna czy totalitarna, chcąc przejąć kontrolę nad społeczeństwem. Nie ma tu zatem miejsca na negocjacje a już szczególnie wówczas, gdy mówimy o krytyce polityków a tak jest przecież, gdy przychodzi oceniać działania rządu w związku z trwającą na Ukrainie wojną.

Oczywiście od razu nasuwa się pytanie czy w związku z tym rząd jest bezsilny wobec działań tzw. trolli internetowych? Nie jest przecież tajemnicą, iż rozwój technologiczny sprawił, że wojna toczy się coraz rzadziej na polu bitwy a coraz częściej w sieci w ramach albo ataków na systemy informatyczne, albo działań propagandowych.

Odpowiedź na tę wątpliwość jest prosta: jeśli rząd uzna, że wrogie działania w istotny sposób zagrażają bezpieczeństwu lub nawet bytności państwa, może wprowadzić jeden ze stanów nadzwyczajnych, pozwalający zawieszać prawa i wolności obywatelskie. Rzecz jasna, jest to proces wymagający nieco więcej trudu niż zorganizowanie konferencji prasowej. Po pierwsze, wymaga ona zgody prezydenta i parlamentu, a po drugie, nakłada na władzę zobowiązania wobec społeczeństwa. Z tymi zobowiązaniami związane są zaś jasno określone ramy działania, jak chociażby długość trwania takiego stanu, warunki jego prolongaty, czy wypłata odszkodowań za poniesione w związku z tym straty.

Ponadto takie działania władzy warunkowane są jej społeczną legitymizacją: jeśli uznajemy, że zagrożenie jest faktycznie poważne, przyzwalamy na tego typu działania. Jeśli nie, wyrażamy dezaprobatę, co z kolei sprawia, że ewentualne przedłużanie stadu nadzwyczajnego może okazać się dla rządzących nieopłacalne.

Innym sposobem na przeciwdziałanie dezinformacji, jest sprawna i przede wszystkim wiarygodna polityka informacyjna rządu. Kryzysy polityczne bardzo często biorą się z braku zaufania pomiędzy władzą a obywatelami. Jeśli zatem władza podeszłaby rzetelnie do polityki informacyjnej, skłonność Polaków do zaufania rządowi byłoby większa. A co za tym idzie rządzeni w mniejszym stopniu poszukiwaliby alternatywnej odpowiedzi na niepokojące ich pytania, które to – jak rozumiem zarzuty zaniepokojonych inwazją rosyjskich trolli – brzmią nierzadko zbieżnie z moskiewską propagandą.

Tymczasem praktyka rządów i tych obecnych, i poprzednich, zdaje się obliczona włącznie na efekt pozyskania poparcia za pomocą albo jednoznacznego kreowania dramatycznych scenariuszy poszczególnych wydarzeń, albo ukrywania pewnych niewygodnych faktów. Tak było w przypadku tragedii do jakiej doszło w Przewodowie, kiedy ukraińska rakieta zabiła dwóch Polaków. Z początku propagowano wersję zdarzeń o rosyjskiej rakiecie, dopiero później ujawniono, że zabłąkana rakieta należało do naszego wschodniego sojusznika. Co ciekawe, śledztwo w tej sprawie utknęło z winy Kijowa, który do dzisiaj nie jest zainteresowany ujawnieniem przyczyny tragedii.  

Rządowe informacje na temat ostatniego „ataku” rosyjskich dronów, też budzą wątpliwości. Mowa o dość niepokojącej niespójności przekazu, ale też zaskakującym ukrywaniu prawdziwej przyczyny zniszczenia domu w Wyrykach. W pierwszy godzinach przekonywano, że na dach spadł dron, zaś kilka dni później Polskę obiegła informacja, że była to jednak rakieta wystrzelona z F-16. Mimo to rząd nadal nie był w stanie jednoznacznie ustosunkować się do tych zaskakujących wieści.

Jeśli tak wygląda polityka informacyjna polskich władz, to trudno doprawdy dziwić się, że w naprędce przeprowadzonych badaniach (osobną sprawą jest metodologia tak szybko przeprowadzanych sondaży), okazało się, że większość przebadanych winą za przedostanie się rosyjskich dronów w polską przestrzeń powietrzną, obarcza stronę ukraińską.

Przeciwdziałanie dezinformacji czyli czemu?

Komentujący sprawę aktywności „ruskich trolli” użytkownicy internetu zauważali, że rząd musi zabrać się za przeciwdziałanie dezinformacji. Wojciech Kardyś, popularny twórca internetowy zajmujący się nowymi technologiami, cytowany przez „Gazetę Wyborczą” apelował, by rząd stworzył komórkę do walki z dezinformacją.

W sieci można znaleźć głosy oburzenia, uzasadniane zaniepokojeniem działalnością ruskich trolli. Dowiadujemy się zatem, że „państwo musi coś z tym zrobić” oraz „że czasem ludzi należy bronić przed nimi samymi”. Potrzebę ograniczenia wolności słowa wyraził też niedawno publicysta Jacek K. Sokołowski na łamach „Tygodnika Powszechnego”, jako punkt odniesienia stawiając sprawnie radzące sobie z cenzurą państwa autorytarne, jak Rosja czy Chiny. Zdaniem Sokołowskiego, jakaś forma ograniczenia debaty w sieci – trudno powiedzieć w jakim stopniu i w jaki sposób, bo tego typu postulaty zazwyczaj są niejasne, a przecież chodzi o jedno z fundamentalnych praw demokracji – miałaby służyć polskiemu bezpieczeństwu i przysłużyć się odbudowie wiarygodności polskiego państwa, nadszarpniętej przez polaryzację między PiS a PO.

Z takimi radykalnymi postulatami wiąże się przede wszystkim naiwna wiara w polityków. Przecież decyzja o tym, co państwo „z tym” zrobi, to decyzja polityczna, którą arbitralnie muszą rozstrzygnąć rządzący. Skąd przekonanie, że zrobią to przy uwzględnieniu interesu społecznego? Nie tylko ruskie trolle stanowią zagrożenie, mogą nim być równie dobrze nasi rodzimi politycy. Wszak wiemy nie od dzisiaj, że mechanizm myślenia ludzi władzy jest prosty. Ich głównym celem jest utrzymanie się u władzy. Jeśli pozwolimy im bez żadnych ograniczeń bawić się narzędziami cenzorskimi, bardzo szybko zorientujemy się, że walczą oni nie tylko ruskimi trollami, ale też z niesprzyjającymi im mediami czy twórcami internetowymi. Ostatecznie można to uzasadnić logiką działania tzw. pożytecznego idioty, którego definicja jest nieostra. O ile trolla można zlokalizować a nawet dowieść mu, że ze wspierania narracji wrogiej naszym interesom czerpał korzyści, o tyle pożytecznym idiotą może być, wedle uznania, właściwie każdy: dziennikarz zadający niewygodne pytania, internauta poszukujący – słusznie lub nie – luk w oficjalnej narracji rządowej w związku z jakimś wydarzeniem, polityk partii opozycyjnej, który w wystąpieniu sejmowym powie coś, co skojarzy się komuś z tezami rosyjskiej propagandy. Jak wiemy, w chwilach wzmożenia politycy uwielbiają wręcz udowadniać sobie nawzajem wspieranie rosyjską agenturalność. Zarzut taki stawiano nawet niedawno Karolowi Nawrockiemu, który został wpisany na listę osób poszukiwanych przez Federację Rosyjską.  

Co ciekawe, jako główne zagrożenie siania propagandy wymieniany jest internet, czyli przestrzeń, która mimo rozmaitych ograniczeń i algorytmowych pułapek, nadal stanowi ciekawą alternatywę dla scentralizowanego przekazu mediów głównego nurtu, czego dowodem ostatnia prezydencka kampania wyborcza. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak skutecznie politycy poszukiwaliby „ruskiej propagandy” pośród nieprzyjaznych twórców internetowych, zamykając kolejne kanały czy portale. Tu również PiS wyznaczył swego czasu niechlubny standard zamykając portal internetowy „Najwyższego czasu”.

Maccarthyzm wiecznie żywy?

Wśród osób sekundujących władzy we wprowadzeniu cenzury, panuje jakieś dziwne przekonanie, że zostanie ona użyta jedynie w dobrym celu, wszak idzie o interes państwa.

Trudno jednak powiedzieć, co politycy uznają za ów interes. Śmiało mogę sobie wyobrazić polityka uznającego za godzącą w interes państwa krytykę działań rządu w obszarze zbrojenia polskiej armii. Czy wówczas uznamy, że takie opinie powinny zostać zbanowane, wszak służą rosyjskiej propagandzie?

Problemem jest też sam charakter propagandy. Bardzo często bazuje ona na faktycznie istniejących zjawiskach, tyle że obudowuje je narracją służącą radykalizacji nastrojów i destabilizowania sytuacji, czy – pisząc językiem rosyjskiej doktryny wojennej – demoralizacji. Jasne, że część kont na X-ie, które kilka lat temu krytykowały działania władz w czasie pandemii, po wybuchu wojny na Ukrainie zaczęły poruszać temat skandalicznego podejścia Ukraińców do zbrodni wołyńskiej czy problemów z mniejszością ukraińską w Polsce. Czy to jednak oznacza, że tych problemów nie było i nie ma? Czy mamy milczeć wobec bezradności polskiego państwa, które nie jest zdolne do zdefiniowania polityki migracyjnej? A może mamy machnąć ręką na Polaków bestialsko mordowanych przez niektórych Ukraińców w czasie II wojny światowej, bo akurat Kijów uznał, że główni prowodyrzy tych zbrodni powinni zostać wpisani w panteon ukraińskich bohaterów narodowych? To byłoby, rzecz jasna, postępowanie skandaliczne.

I w końcu ostatnia rzecz: cenzura, jak zresztą inne wydawane przez państwa zakazy regulujące życie społeczne, skończyłaby się de facto fiaskiem a być może nawet znaczącą osłabiłaby instytucje państwa. Pod jej presją powstałby zapewne drugi obieg, a ogromnej części odbiorców, którzy w bardziej bądź mniej udany sposób poszukują w sieci informacji i opinii na temat rozmaitych wydarzeń, zostałaby pozostawiona na marginesie. Co stałoby się z tak dużą liczbą „wykluczonych”? W jaki sposób eksplodowałby tutaj gniew społeczny i czym się skończył?

Nade wszystko zaś wszystkim napalonym na zamordyzm publicystom i politykom polecam przestudiowanie historii makkartyzmu w powojennych Stanach Zjednoczonych. Termin ten odnosi się do poszukiwania w amerykańskich instytucjach państwowych rosyjskich agentów. Przodował w tym senator Joseph McCarthy, który na swoistej panice moralnej związanej z wpływami sowieckiej agentury w amerykańskim życiu publicznym, zbudował sobie olbrzymią popularność. Najpierw ogłosił, że posiada listę 205 pracowników Departamentu Stanu, którzy byli członkami partii komunistycznej. Listy tej, rzecz jasna, nigdy nie ujawnił. Za to w trakcie licznych przesłuchań, senator upokarzał kolejnych „podejrzanych”, rzucał oskarżeniami na prawo i lewo, z których ogromna część okazała się później fałszywa. Atmosferę tamtych czasów w amerykańskiej polityce dobrze uchwycił Christopher Nolan w filmie „Oppenheimer”.

Rzecz jasna, oskarżenia McCarthy’ego i innych członków komisji częściowo opierały się na faktach. Agenci komunistyczni faktycznie działali w Stanach Zjednoczonych, jednak ich tropienie stało się dla niektórych sposobem na karierę polityczną, a oskarżenia kierowane pod adresem wielu osób okazały się po prostu kłamstwem i mocno osłabiły Departament Stanu pod prezydenturą najpierw Harry’ego Trumana i później Dwighta Eisenhowera.

Nie jest to nic specjalnie zaskakującego. Jeśli polityk dostanie do ręki zabawkę w postaci stosowania narzędzi terroru czy ograniczania wolności obywatelskich, to chętnie z nich skorzysta, czy to dla zbudowania własnej kariery politycznej czy zniszczenia przeciwników.

Warto by pamiętali o tym wszyscy ci, którzy na fali antyrosyjskiego wzmożenia i strachu przed wojną, chcą oddać politykom narzędzia umożliwiające im ogromny wpływ na rzeczywistość i nasze życie. Im mniej bowiem będą mieli takich możliwości, tym lepiej.

Tomasz Figura

Wszystkie maski Kremla. Czy Rosja się nawróciła?

Błędy Rosji niszczą świat. Profesor Szumiło wyjaśnia proroctwo z Fatimy

Polska i Rosja. Odwieczna wrogość – czy porozumienie? [PROF. ANDRZEJ NOWAK DLA PCH24.PL]

„Katechon” obnażony. Piotr Doerre o prorosyjskości zachodniej prawicy

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(61)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie