Rząd światowy to rozwiązanie jawiące się niektórym jako panaceum na wszystkie problemy globu. Czyż bowiem ustanowienie jednej władzy nie jest równoznaczne z nadejściem powszechnego pokoju i rozwojem gospodarczym? Niekoniecznie. Rzeczywistość jest bowiem bardziej skomplikowana.
Idea powstania rządu światowego pada zazwyczaj przy okazji jakiegoś kryzysu. Globalne problemy, takie jak terroryzm, zapaść gospodarcza, pandemia czy wojna skłaniają do myślenia o potrzebie wprowadzenia jakiegoś – również globalnego – rozwiązania. A proponowane wyjścia nader często wiążą się z koniecznością wprowadzenia rządu światowego lub czegoś podobnego.
Wesprzyj nas już teraz!
Droga do rządu światowego
Pozwalając sobie nieco – ale tylko nieco – na political fiction możemy stwierdzić, że istnieją dwie drogi, w ramach których jesteśmy zdolni sobie wyobrazić ustanowienie rządu światowego. Pierwsza z nich to przejęcie globalnej władzy przez obecne supermocarstwo – Stany Zjednoczone, przy akceptacji i poparciu jego sojuszników. Powiedzmy, że nie od razu byłoby to państwo w pełni światowe, lecz objęłoby ogromną część globu. Niektórzy „konserwatywni liberałowie” zapewne uznaliby to za dobre rozwiązanie. Czyż bowiem USA nie są krajem wolnorynkowym, względnie chrześcijańskim? Czyż znalezienie się pod ich zarządem nie byłoby suma summarum korzystne?
Jak pisał Hans Hermann Hoppe w książce „Ekonomia i etyka prywatnej własności”, sukces w budowaniu imperiów odnosiły głównie państwa o liberalnej gospodarce. Wystarczy rzut oka na historię nowożytnego Zachodu, by stwierdzić, że od potęgi Niderlandów przeszliśmy do dominacji brytyjskiej, a następnie amerykańskiej. Wspomniane imperia nie były oczywiście wolnorynkowymi rajami. Niemniej, w porównaniu do konkurencji cechowały się znacznie większą dozą liberalizmu.
To właśnie wolnorynkowe kraje, dzięki swojemu (głównie gospodarczemu) liberalizmowi, odnoszą sukcesy, co prowadzi ich do możliwości narzucania swojej woli przeciwnikom. Gdy jednak kurczy się konkurencja, stają się coraz bardziej restrykcyjne. Dowodem na to jest obecna sytuacja w Stanach Zjednoczonych. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że kraj ten odszedł od swych pierwotnych założeń obrony życia, wolności i własności. Decyduje się bowiem na liczne interwencje wojenne, zwiększanie kontroli nad obywatelami w imię walki z terroryzmem czy wywłaszczanie ludzi przez podatek inflacyjny i ogromne zadłużenie.
Jeśli w najbliższym czasie miałoby powstać coś na kształt rządu światowego lub obejmującego znaczną część świata, to najprawdopodobniej właśnie Amerykanie stanęliby na jego czele. Warto więc zastanowić się, w jakiej kondycji znajduje się ten kraj. Przede wszystkim jest to zarządzane przez wąskie elity państwo, w którym zmalała siła gospodarcza klas średniej i niższej. Choć pomiędzy 1948 a 2017 rokiem produktywność wzrosła o 246 procent, to wysokość wynagrodzenia – jedynie o 115 proc. Znacząco też zmniejszył się udział wynagrodzenia za pracę w całości PKB. W okresie 1965-2021 wartość mieszkań i domów poszła w górę o 120 procent. W tym samym czasie wartość pensji zwiększyła się jedynie o niecałe 20 procent. Całkowity dług federalny zbliża się do 80 procent PKB, jego poziom przekroczył 31,4 biliony USD, a dolar w ciągu ostatnich 100 lat stracił około 95 procent siły nabywczej.
Wbrew pozorom Stany Zjednoczone i tak pozostają w lepszej kondycji niż wiele innych państw. Wciąż są supermocarstwem, a ich gospodarka jest największa na świecie (choć jeśli uwzględnimy parytet siły nabywczej, znajduje się na drugim miejscu po Chinach). Niemniej, gdyby to właśnie USA miały stanąć na czele rządu światowego, to niewątpliwie ich problemy rozlałyby się na pozostałe kraje wchodzące w skład imperium. Poniekąd już się tak dzieje, gdyż skutki „dodruku” dolara odczuwają przechowujące go jako walutę rezerwową kraje zależne. Nowo wykreowane fundusze trafiają w pierwszej kolejności do Amerykanów, a skutki późniejszego obniżenia siły nabywczej ponoszą wszyscy.
Druga droga czyli rząd światowy na równych prawach?
Rząd światowy polegający na dominacji Stanów Zjednoczonych nie byłby więc dobrym rozwiązaniem, wiążąc się z ryzykiem przeniesienia poważnych amerykańskich problemów na resztę świata. Czy jednak utworzenie światowej władzy przez różne kraje na względnie równych prawach byłoby lepszym wyjściem? Oczywiście, obecnie trudno to sobie wyobrazić, ale gdyby doszło do odpowiednio poważnego kryzysu? Warto więc – ponownie lekko tylko skręcając w stronę political fiction – uświadomić sobie, że sukces w powołaniu światowej władzy nie oznaczałby natychmiastowego zatarcia różnic narodowych, religijnych i etnicznych między narodami. Wciśnięcie zaś tak zróżnicowanych populacji w ramach jednego organizmu politycznego mogłoby prowadzić nawet do wojny (w tym przypadku domowej).
Obecnie przedstawiciele wrogich światopoglądów często kierują odrębnymi państwami. Nie konkurują więc o dominację w tym samym aparacie przymusu. Mogą więc żyć osobno i we względnej zgodzie. Gdyby jednak koegzystowali w ramach jednego organizmu politycznego, zostaliby zmuszeni do rywalizacji o wpływy w tym samym rządzie. A takiej sytuacji zwolennicy rządu światowego chcieliby przecież uniknąć.
Groźba totalitaryzmu
Jednak ani ryzyko amerykańskiego wyzysku (scenariusz 1), ani wewnętrznych konfliktów (scenariusz 2) nie są największym zagrożeniem związanym z powołaniem światowej władzy. Tym ryzykiem jest bowiem groźba totalitaryzmu. Rząd światowy nie musi się liczyć z konkurencją innych państw. Może więc pozwolić sobie na eksperymenty społeczne i ucisk, nawet za cenę pewnego zmniejszenia wydajności ekonomicznej.
Groźba totalitaryzmu jest obecnie szczególnie realna, ponieważ władze wielu państw dysponują możliwościami ekonomicznymi na niespotykaną dotąd skalę. Jak bowiem zauważył wspomniany wcześniej błyskotliwy analityk problematyki władzy globalnej Hans Herman Hoppe, powstanie rządu światowego oznacza rezygnację z konkurencji między państwami. W książce „Demokracja – bóg, który zawiódł” podkreślił, że nadejście jednej światowej władzy jest krokiem prowadzącym do nadejścia systemu totalitarnego.
W systemie złożonym z wielu państw istnieje między nimi konkurencja. Te, które nałożą zbyt restrykcyjne przepisy, muszą liczyć się z emigracją. Mogą wprawdzie powstrzymywać ją siłą, lecz jest to rozwiązanie krótkowzroczne. Historia XX wieku pokazuje, że reżym komunistyczny nie wytrzymał w zderzeniu z państwami kapitalistycznymi. Ponadto, nawet jeśli kraje represyjne powstrzymają ludność przed emigracją, to trudno im będzie zyskać przewagę nad krajami o bardziej liberalnych systemach. A to z prostego powodu. Budżety państw liberalnych są bowiem zasilane przez większe wpływy niż te należące do krajów socjalistycznych. Nawet, jeśli te drugie nakładają coraz większe podatki (lub wręcz upaństwawiają całą gospodarkę), to ich obywatele przynoszą coraz mniejsze zyski. W efekcie państwo staje się coraz słabsze.
Można sobie łatwo wyobrazić sytuację, gdy decyduje się ono na wprowadzenie rządów strachu, terroru na wzór choćby chińskiego systemu „zaufania społecznego”. Wówczas nie istniałaby de facto możliwość ucieczki z tego systemu przez emigrację. Gdyby więc globalizacja rządu się powiodła, oznaczałaby to ni mniej, ni więcej, tylko globalizację totalitaryzmu.
Stanowisko Franciszka
Warto zauważyć, że to, co odnosi się do rządu światowego, dotyczy także, choć w mniejszym stopniu, różnego rodzaju propozycji zwiększenia autorytetu organizacji międzynarodowych. Jedna z nich padła spod pióra papieża Franciszka. Chociaż biskup Rzymu stwierdził, że nie jest jego celem pochwała rządu światowego, to jednocześnie wezwał do umocnienia globalnych organizacji. W ogłoszonej 4 października adhortacji Laudate Deum podkreślił, że „nie należy mylić multilateralizmu ze światową władzą skoncentrowaną w rękach jednej osoby lub elity z nadmierną władzą: Kiedy mówimy o możliwości istnienia jakiejś formy globalnego autorytetu, regulowanego przez prawo, niekoniecznie należy myśleć o autorytecie osobowym”.
Dodał też, że „mówimy przede wszystkim o ‘organizacjach światowych, obdarzonych autorytetem, aby zapewnić globalne dobro wspólne, eliminację głodu i ubóstwa oraz pewną obronę podstawowych praw człowieka’. Chodzi o to, że muszą one być wyposażone w rzeczywistą władzę, aby zapewnić realizację pewnych niezbywalnych celów. W ten sposób powstałby multilateralizm, który nie zależałby od zmieniających się okoliczności politycznych lub interesów nielicznych kręgów, i który miałby stabilną skuteczność”.
Z całym szacunkiem dla biskupa Rzymu pamiętajmy jednak, że nadmierne kompetencje, w które wyposażamy organizacje międzynarodowe, mogą stanowić jedynie etap przejściowy do powstania rządu światowego. I związanego z nim ryzyka wojen wewnętrznych oraz totalitaryzmu.
Stanisław Bukłowicz