Śmierć przyszła do Koniuchów w mroźny, styczniowy poranek. Na dworze panował jeszcze mrok, kiedy rozległy się serie z broni maszynowej i eksplozje granatów, a w niebo strzeliły płomienie gorejących chat.
Przerażeni mieszkańcy wybiegali z domów boso i w bieliźnie. Uciekali w popłochu, znacząc śnieg strugami krwi. Z któregoś domostwa wypadła młoda kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Seria z pistoletu maszynowego obaliła ją na ziemię. Podbiegły do niej zaraz dwie uzbrojone zabójczynie. Jedna z nich schyliła się, podniosła płaczące dziecko, po czym cisnęła je w płomienie…
Wesprzyj nas już teraz!
Był 29 stycznia 1944 roku. Oddziały sowieckich i żydowskich partyzantów „ukarały” polską wieś Koniuchy na skraju Puszczy Rudnickiej.
Partyzanci Stalina
Latem 1941 roku ziemie polskich województw wschodnich, od blisko 20 miesięcy cierpiące pod okupacją sowiecką, zostały zajęte przez wojska niemieckie.
Sowieci nie ustąpili jednak całkowicie. Na ziemiach polskich zaczęła rozwijać się partyzantka komunistyczna. Jej główne siły tworzyły zrazu oddziały Armii Czerwonej, które zostały zaskoczone szybkim przesuwaniem się frontu i odcięte od macierzystych jednostek. Z czasem dołączyli do nich dywersanci przerzucani drogą powietrzną, a także rajdowe grupy partyzanckie przemykające się przez linię frontu.
Dowództwo sowieckie długo miało ogromne kłopoty z pozyskaniem do współpracy miejscowej ludności, pamiętającej doskonale „dobrodziejstwa” wyświadczone przez czerwonych zaborców w latach 1939-1941. O żadnej kolaboracji ideowej długo nie mogło być mowy. Dopiero bezmyślna, tępa brutalność okupanta niemieckiego i stosowany przezeń masowy terror sprawiły, że w szeregi partyzantów Stalina zgłosiła się w końcu spora liczba polskich Białorusinów i znacznie mniejsza Ukraińców.
Z kolei na Wołyniu podczas ludobójczej akcji szowinistów z Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) tysiące polskich uchodźców schroniło się na terenach kontrolowanych przez partyzantów sowieckich. Tutaj zyskiwali szansę ocalenia, jednak za cenę służby w szeregach oddziałów tworzonych przez komunistów.
Wreszcie partyzantkę sowiecką zasilali tłumnie uciekinierzy z żydowskich gett.
Skryte działania
Zadaniem komunistycznych formacji było nie tylko organizowanie zbrojnego oporu i dywersji na niemieckim zapleczu, ale i „dyscyplinowanie” miejscowej ludności.
Na Kresach Południowo-Wschodnich postawa Sowietów wobec Polaków była długo dość elastyczna. Komuniści chętnie głosili wolę współpracy w walce przeciw Niemcom i UPA. Istotnie, należy przyznać, że partyzanci sowieccy często przykładnie współdziałali tutaj z polską konspiracją, odparli też szereg ataków ukraińskich rezunów na polskie osiedla.
Wszakże równocześnie ich służby wywiadowcze prowadziły skryte operacje przeciw naszemu podziemiu. Tworzone przez Sowietów polskie oddziały partyzanckie (oddział im. Romualda Traugutta, oddział im. Wandy Wasilewskiej, oddział „Śmierć faszyzmowi” oraz dwie grupy noszące imię Tadeusza Kościuszki; część z nich weszła następnie w skład zgrupowania partyzanckiego „Jeszcze Polska nie zginęła”) miały w zamierzeniu „rozłożyć szeregi polskich organizacji nacjonalistycznych”.
Zdarzały się skrytobójcze morderstwa popełniane na oficerach Armii Krajowej przez agentów 4. Zarządu NKWD, takie jak zabójstwo dowódcy oddziału Inspektoratu AK Łuck porucznika Jana Rerutki „Drzazgi” oraz jego żołnierzy podchorążego Sławomira Steciuka „Piątego” i szeregowca Jana Linka „Słonia”. Unicestwiono również działający na Wołyniu oddział AK kpt. Władysława Kochańskiego „Wujka” (niektórych jego podkomendnych rozstrzelano, część oficerów porwano i przerzucono za linię frontu – na procesie w Moskwie kapitan Kochański został skazany na 25 lat więzienia). Pilnie rozpracowywano polskie struktury konspiracyjne, aby rozprawić się z nimi natychmiast po wycofaniu się Niemców. Tym niemniej w owym czasie krwawe incydenty polsko-sowieckie były na tych terenach jeszcze stosunkowo nieczęste (szczególnie na tle walk polsko-ukraińskich i działań okupanta niemieckiego).
„Zdyscyplinować” Polaków
Zupełnie inaczej sytuacja przedstawiała się na Kresach Północno-Wschodnich. Partyzanci sowieccy, pewni swej militarnej przewagi, postępowali tutaj bez żadnych zahamowań, terroryzując i łupiąc polską ludność.
Specjalne „oddziały aprowizacyjne” wpadały jak huragan do uśpionych wiosek, bezlitośnie grabiąc dobytek. Towarzyszyły temu niezliczone akty przemocy – zabójstwa, gwałty, pobicia, okaleczenia, podpalenia i dewastacje. Sami uczestnicy napadów z czarnym humorem określali owe „akcje zaopatrzeniowe” mianem bombioszek, to jest bombardowań…
Szczególną niesławą okryły się podporządkowane Sowietom oddziały żydowskich partyzantów, dowodzone przez Tewjego Bielskiego oraz Simchę Zorina. Zachłanność Bielskiego oraz wystawność jego „dworu” wzbudzała konsternację nawet wśród niektórych sowieckich partyzantów. W oficjalnych raportach donosili oni, że Bielski nie zajmuje się walką zbrojną, a za to gromadzi kosztowności. Oskarżali go również o defraudowanie funduszy przeznaczonych na zakup broni.
Do politycznych i kryminalnych motywacji partyzantów sowiecko-żydowskich dochodziły jeszcze uprzedzenia etniczne. Jak przyznał Dov Levin, były partyzant a później historyk żydowski, niektórzy jego rodacy traktowali miejscową ludność „z otwartą nienawiścią i wrogością”. Wypada podkreślić, że partyzanci żydowscy, mimo swego podporządkowania Sowietom podkreślali narodowy charakter swych oddziałów, stąd ich przypadku nie da się wytłumaczyć typowym dla komunistów internacjonalizmem.
Konfrontacja
Działania sowieckiej partyzantki spowodowały adekwatną reakcję strony polskiej. W wioskach i miasteczkach zagrożonych przez bandy rabusiów zaczęły powstawać ochotnicze oddziały samoobrony – samoochowy.
Okupanci niemieccy, którym napady rabunkowe na wioski dezorganizowały akcję ściągania kontyngentów rolnych, wyrazili na to zgodę. Więcej, bywało, że doposażali samoochowę w niewielkie ilości broni strzeleckiej. Placówki samoobrony składały się często z zakonspirowanych żołnierzy Armii Krajowej.
Sowieci zareagowali oskarżeniem członków nowej służby porządkowej o kolaborację z Niemcami, mimo iż doskonale zdawali sobie sprawę, że uzbrojone grupy Polaków bronią tylko własnego życia i własności. Wkrótce sięgnęli też po terror. 8 maja 1943 roku czerwoni partyzanci, wśród nich liczna grupa Żydów (najpewniej z oddziału Tewjego Bielskiego) zaatakowali miasteczko Naliboki w województwie nowogródzkim, pod pretekstem rozprawienia się z miejscową samoobroną. Zamordowano co najmniej 128 osób, część zabudowań podpalono. Znaczną część ofiar stanowili zaprzysiężeni żołnierze Armii Krajowej.
Zarzut kolaboracji z Niemcami postawiony mieszkańcom Naliboków był niedorzeczny. Niespełna trzy miesiące później, 6 sierpnia 1943 roku na Naliboki spadła kolejna klęska – tym razem pacyfikacja niemiecka. Okupanci dokończyli dzieła zniszczenia. Miasteczko zrujnowano doszczętnie, część mieszkańców wymordowano, innych wywieziono na roboty do Rzeszy.
Dowództwo Armii Krajowej, które zgodnie z wytycznymi rządu emigracyjnego starało się traktować Sowietów z kurtuazją, jako „sojuszników naszych sojuszników”, próbowało pertraktacji. Przeciwnik wykorzystywał to bezlitośnie. 26 sierpnia 1943 r. w rejonie jeziora Narocz Sowieci nawiązali rozmowy z dowódcą pierwszego oddziału partyzanckiego AK powstałego na ziemi wileńskiej, porucznikiem Antonim Burzyńskim „Kmicicem”, mającym wówczas pod rozkazami około 300 żołnierzy. Polaków podstępnie rozbrojono. Następnie część jeńców (od 50 do 80 ludzi) została wymordowana. Wśród ofiar znalazł się również sam „Kmicic”, zgładzony w trakcie bestialskich tortur. Z kolei 1 grudnia tego roku Sowieci rozbroili stołpeckie zgrupowanie Armii Krajowej; znów rozstrzelano część jeńców. W sowieckich dokumentach przechwyconych po jakimś czasie znaleziono rozkazy nakazujące aktywizowanie walki z „bandami białopolaków”.
Ponawiające się zbrodnie sowieckie doprowadziły wreszcie do zbrojnej kontrakcji niektórych oddziałów AK. Oprócz potyczek z grupami „aprowizacyjnymi” komunistów zdarzały się również duże bitwy, niekiedy z udziałem setek walczących. W akcjach antybolszewickich wyróżniały się m.in. oddziały Adolfa Pilcha „Góry”, Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, Czesława Zajączkowskiego „Ragnara”. Uczyniły one wiele dla obrony polskich osiedli, jednak nie były w stanie zapewnić bezpieczeństwa na całym zagrożonym obszarze. Oblicza się, że z rąk czerwonych partyzantów mogło zginąć na Kresach Północno-Wschodnich ogółem do 5 tysięcy Polaków.
„Zabić wszystkich”
Koniuchy były małą wioską w powiecie lidzkim, w województwie nowogródzkim. Liczyły zaledwie 300 mieszkańców żyjących w 60 gospodarstwach.
Były parokrotnie grabione przez sowieckich partyzantów, którzy rabowali bydło, żywność i odzież. Dlatego mieszkańcy powołali w końcu grupę samoobrony. Udało im się skądś zdobyć kilka karabinów. Kolejny napad został odparty – po oddaniu przez chłopów strzałów ostrzegawczych Sowieci wycofali się. Radość mieszkańców nie trwała długo. Dowództwo czerwonej partyzantki wydało na niepokorne sioło wyrok śmierci.
W dokumentach sowieckich, również we wspomnieniach „bojców” żydowskich Koniuchy występują jako „wieś najbardziej zagorzała w samoobronie”, „centrum partyzanckich intryg” tudzież „siedlisko wrogich band”, które mieli tworzyć „nacjonaliści oraz elementy kułackie”, „znani z niegodziwości”. Tym niemniej wybierając jako cel ataku tę właśnie miejscowość nie kierowano się konkretnymi „przewinami” mieszkańców – Koniuchy miały być zniszczone, aby dać zastraszający przykład innym polskim wioskom. Jak wyznał żydowski uczestnik napadu, wydane rozkazy nakazywały uśmiercenie nie tylko wszystkich mieszkańców, ale nawet całego żywego inwentarza. W Koniuchach nie mogła zostać nawet iskierka życia.
W nocy z 28 na 29 stycznia Sowieci otoczyli wieś. W ataku wzięło udział ok. 120 partyzantów z takich grup, jak „Śmierć faszyzmowi”, „Śmierć okupantowi”, „Margirio”, „Piorun” oraz oddziału im. Adama Mickiewicza, podległych Brygadom: Wileńskiej i Kowieńskiej tzw. Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego. Wśród napastników znajdowało się, obok rosyjskich i litewskich komunistów, kilkudziesięciu Żydów z Brygady Wileńskiej oraz z innych oddziałów.
Atak
Atak rozpoczął się o godzinie 5.00 nad ranem. Pokryte słomą dachy podpalono przygotowanymi uprzednio pochodniami. Potem domy mieszkalne obrzucono granatami ręcznymi, zaś przy ostrzale wsi użyto pocisków zapalających.
Żydowscy uczestnicy najścia przechwalali się (sic!) potem w swych wspomnieniach zabiciem „setek” chłopów. Opowiadali, że z całej wioski nikt nie uszedł z życiem. Kwieciście rozwodzili się na temat wielkiej bitwy, jaką mieli stoczyć ze stacjonującym w Koniuchach garnizonem niemieckim (bądź litewskim), który przez dwie godziny miał „odpowiadać ciężkim ogniem”. W ich opisach masakra bezbronnych chłopów przybrała postać chwalebnego boju, zdobywania potężnie umocnionej fortecy, strzeżonej przez liczne rowy strzeleckie, stanowiska ogniowe i wieże obserwacyjne.
Były to wyssane z palca bzdury. Koniuchy nie były ufortyfikowane, nie stacjonowali tam żadni Niemcy ani Litwini (ich najbliższy posterunek znajdował się w Rakliszkach odległych o 6 kilometrów). Co prawda późniejsze litewskie raporty policyjne wspominają o zabiciu w napadzie „policjanta z pomocniczego oddziału policji Józefa Bobina” oraz o ciężkim zranieniu „policjanta Józefa Woronisa”, ale chodzi tu najpewniej o straty wioskowej samoobrony. Chłopi posiadali tylko kilka starych karabinów. Być może rzeczywiście zdołali zrobić z nich użytek, wszakże ów dwugodzinny „ciężki ogień”, który napędził takiego stracha sowieckim partyzantom, pochodził najpewniej od ich własnych kolegów zajmujących pozycje po przeciwległej stronie wsi (Koniuchy ostrzeliwano jednocześnie z czterech stron).
Radość morderców
Zakrawa na cud, że większość mieszkańców zdołała się uratować. Korzystając z zamieszania wymknęli się z płonącej wioski.
– Bóg i Pani Ostrobramska ocalili nas od kuli… – powie po latach pani Stanisława Woronis, wówczas młoda matka, która uszła z pożogi wraz z mężem i trzyletnią córeczką. Wszakże co najmniej kilkadziesiąt osób (ustalono nazwiska 38 ofiar) poniosło śmierć, od kul lub płomieni. Wśród ocalałych było 14 ciężko rannych. Spłonęła wieś, z wyjątkiem kilku zabudowań. Wybity został cały żywy inwentarz – 16 koni, 50 krów, tyleż świń, 100 owiec, 400 kur.
Napastnicy strzelali na oślep, nie oszczędzając kobiet ani dzieci. Czym zawiniła im dwuletnia (według innych, półtoraroczna) Danusia Molisówna – najmłodsza ofiara „akcji”? Albo też czteroletnia Marysia Tubinówna? Ośmioletni Zygmuś Bandalewicz? Jego starszy o rok brat Mietek? Czym zawiniły starsze osoby, takie jak sparaliżowana pani Marcinkiewiczowa, która spłonęła żywcem w swym domu?
Czerwoni partyzanci wracali do swej bazy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Jeszcze tego samego dnia uczcili to osobliwe „zwycięstwo” tęgą popijawą. Po wojnie będą paradować w glorii „bohaterów walki z faszyzmem”. Jak odnotował Pol Bagriansky, po rzezi w Koniuchach tylko nieliczni jej sprawcy byli przygnębieni tym, co się stało. Na twarzach ogromnej większości z nich malowały się „satysfakcja i szczęście z wykonanego zadania”.
Andrzej Solak