– Mamusiu, jak poznałaś tatusia? – wygrał casting na twoje ojcostwo… To jeden z bardziej subtelnych komentarzy jakie pojawiły się pod pojawiającymi się w sieci opisami zalet tzw. coparentingu.
Wpisując do wyszukiwarki internetowej słowo „coparenting” bez trudu natrafimy na zachwalające jego zalety anonse w stylu:
Wesprzyj nas już teraz!
Jesteś singlem i chcesz mieć dziecko, ale jednocześnie nie chcesz go samotnie wychowywać? Poszukaj zatem kogoś, z kim to dziecko mógłbyś czy mogłabyś wspólnie wychować.
czy też:
On chce mieć dziecko, ona chce mieć dziecko, ale żadne nie ma stałego partnera. Żadnemu też nie zależy na miłości czy wchodzeniu w jakikolwiek związek. Rozwiązanie? Co-parenting!
Idea tego pochodzącego najprawdopodobniej z USA trendu jest prosta i oczywista: jeśli chcesz mieć potomstwo, ale twój egoizm i samozachwyt uniemożliwiają ci wchodzenie w bliższe relacje, to odszukaj w sieci podobnego samoluba (płeć nie ma znaczenia, gdyż ta propozycja adresowana jest także do homoseksualistów) i rozpocznij realizację „projektu dziecko”.
Jak wynika z zamieszczonych w internecie informacji dotyczących „coparentingu” cieszy się on szczególną popularnością wśród kobiet. Oczywiście, jak na wszelkie nowoczesne mody przystało, grupą docelową są panie, które osiągnęły już sukces zawodowy i finansowy, a teraz pragną uzupełnić swoje CV o bycie matką.
Na coparenting decydują się najczęściej kobiety, singielki, między 30. a 40. rokiem życia, które przyznają, że czują „tykający zegar biologiczny” i nie chcą stracić szansy na urodzenie dziecka. Nie mają stałego partnera. Większość z nich jest niezależna finansowo – czytamy w anonsie.
Trzeba jednak przyznać, że wśród korzystających z internetowych platform „współrodzicielstwa” znajdują się również mężczyźni, ale są oni w wyraźnej mniejszości.
Wychowywanie dziecka przez kooperujących singli, ma odbywać się na drodze uzgadniania istotnych kwestii dotyczących rodzicielstwa.
Nie istnieją sztywne reguły mówiące, jak ma funkcjonować związek co-parentingowy. To jeszcze dość świeża idea, która nie dorobiła się dotychczas jasnych, przejrzystych zasad. Niektórzy przyszli rodzice formalizują je za pomocą stosownej umowy, w której definiują swoje prawa i obowiązki, związane z wychowaniem dziecka oraz wzajemne relacje. Inni – zdają się na los i czekają, jak to wyjdzie „w praniu”. Czasami partnerzy zamieszkują razem – co rzecz jasna wcale nie musi oznaczać wspólnej sypialni, czasami tworzą tzw. związek dochodzący – czytamy.
Mówiąc krótko „cud i miód”! Oczywiście można zapytać o dobro dziecka, które ma prawo do wychowania się w kochającej, a nie tylko kooperującej rodzinie, ale czyż zrealizowane życiowo single mają czas na takie dywagacje?
PT