Ma swój pomnik w Warszawie. Patronuje niejednej ulicy na terenie całego kraju. Był współpracownikiem NKWD, człowiekiem Stalina, zdrajcą Ojczyzny mającym krew na rękach. O prawdziwym obliczu gen. Zygmunta Berlinga mówi dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN.
Wesprzyj nas już teraz!
Jak to możliwe, że tego typu postacie, jak Berling, Krasicki, Świerczewski mimo swego antypolskiego zaangażowania wciąż patronują ulicom i placom. Co gorsza, są również honorowani poprzez patronowanie szkołom, a sam Berling ma okazały pomnik w Warszawie.
Berling zmarł w Warszawie 11 lipca 1980 roku. W stanie wojennym idealnie pasował Jaruzelskiemu do roli propagandowej podbudowy jego władzy. Zaczęła się intensywna reaktywacja „czci i zasług” Berlinga. To było celem odsłonięcia w 1985 jego pomnika w Warszawie. Prawda historyczna przecież się nie liczyła w PRL nigdy.
Ale organizowano też mnóstwo uroczystości nadania jego imienia ulicom, szkołom i innym placówkom. Mit Berlinga, twórcy „wojska znad Oki”, miał przecież dodatkowo uwiarygodniać „heroiczny” życiorys samego twórcy stanu wojennego.
Trudno uwierzyć, że taki „monument” stoi do dzisiaj. Władze publiczne utrzymując takie pomniki, działają wbrew obowiązującemu prawu, które zabrania propagowania ideologii totalitarnych. Mówi o tym art. 256 KK. Czym byłby pomnik Hitlera, Himmlera bądź jakiegokolwiek ich eksponowanego w propagandzie dowódcy, jak nie szerzeniem ideologii narodowego socjalizmu? Berling był jednym z narzędzi polityki Stalina wymierzonej w polską niepodległość. Współpracował z NKWD, stał się człowiekiem Stalina, dla własnych ambicji politycznych zdradził Ojczyznę, splamił oficerski mundur, podpisywał polityczne wyroki śmierci… To wciąż mało?
A przecież władze publiczne też obowiązuje prawo. Pomnik Berlinga jest szarganiem naszej narodowej pamięci i promocją kłamstw na temat naszej historii.
Na temat gen. Berlinga funkcjonuje obiegowy mit – chciał pomóc powstańcom warszawskim, za co został ukarany i odsunięty od dowodzenia polskimi jednostkami. Czy jest w nim choć ziarno prawdy, czy mamy do czynienia z kolejnym komunistycznym kłamstwem, które przeżyło swoich twórców?
To są bajki, w których kreowaniu po latach uczestniczył sam Berling. Wymaga to szerszego wywodu.
Udział podkomendnych Berlinga w desancie na lewy brzeg Wisły był realizacją polityczno-medialnych decyzji Stalina. Konstanty Rokossowski, jako dowódca Frontu, do takich zadań wyznaczył polskie jednostki.15 września nakazał Berlingowi przygotowania „do forsowania rz. Wisły w celu uchwycenia przyczółka na jej brzegu zachodnim w rejonie Warszawy”. Zwyczajni żołnierze nie wiedzieli o tym, co się dzieje w sztabach. Wierzyli, że to Berlingowi chodzi o pomoc powstańcom. Za to ginęli i należy im się wieczna pamięć.
Co innego Sowieci i sam Berling. Stalin chciał propagandowo przykryć negatywne głosy, jakie po wielu tygodniach powstania zagościły w prasie na całym świecie. Pisano wprost, że Sowieci chcą celowo doprowadzić do jego upadku. I to była prawda. Koszty propagandowe były dla Stalina bolesne. Psuły lansowany właśnie obraz wyzwoleńczej Armii Czerwonej, który miał służyć dalszemu rozszerzeniu zasięgu komunizmu. Dlatego we wrześniu Stalin rozpoczął nawet zrzuty lotnicze, kiedy już powstańcom zostało niewiele z tego, co wyzwolili w sierpniu 1944 r. I desant też był elementem działań propagandowych. Tak działali Sowieci. I to nie była żadna próba odebrania Niemcom miasta. Siły zbyt małe do takich zadań, ograniczone tylko do polskich jednostek, brak odpowiedniego wsparcia artylerii, itd.
Cele tej operacji były ograniczone, a i tak Berling ich nie zrealizował. Jako dowódca dodatkowo wykazał się nieudolnością. Nie zebrał pozytywnych ocen. 25 września członek Rady Wojennej 1 Frontu Białoruskiego gen. Tielegin donosił w obszernym raporcie na temat operacji, że udzielił Berlingowi upomnienia, stwierdzając, że to „nie pierwszy już przypadek karygodnego lekceważenia losu własnych żołnierzy, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji”.
Rozkazów Rokossowskiego zwykłym żołnierzom nikt nie pokazywał, a samotny udział polskiej armii w tej operacji stał się paradoksalnie fundamentem legendy Berlinga jako „bezkompromisowego patrioty”, a nie zdrajcy. Rodzący się mit ugruntował fakt, że zaraz potem przestał być dowódcą 1 armii. Już wtedy po cichu szeptano, że został ukarany za rzekomo samowolną operację niesienia pomocy Warszawie. Po cichu – bo przecież jawnie nie wolno było mówić, że Stalin chciał, aby powstanie zduszono. W ten sposób Berling jawił się wręcz jako ofiara sowieckich represji.
Tymczasem już wcześniej Stalinowi zaczęły przeszkadzać wygórowane ambicje osobiste Berlinga, który widział siebie w roli przyszłego wodza czerwonej Polski. Swoje zadanie wypełnił w służbie Stalina w 1943 r. Był już niepotrzebny. To dlatego w lipcu 1944 był faktycznie zrzucony na drugi plan: wszak na czele wojska i resortu obrony PKWN postawiono Żymierskiego. Berling został zaledwie jego zastępcą.
Potem Berling przeszkadzał Bierutowi i jego kolegom, bo wciąż chciał być w pierwszej lidze stalinowskiej polityki. Więc pozbyto się go, wysyłając do Moskwy. Formalnie na studia.
Proszę sobie wyobrazić, czym groziłaby samowola dowódcy armii na froncie? W stalinowskim wojsku za to szło się pod ścianę, a nie na studia wojskowe. Ale nikt ludziom tego nie tłumaczył. A legenda żyła własnym, absurdalnym żywotem. Sowiecka działalność przeciw powstaniu była tematem tabu, więc „kara dla Berlinga” się z tym dobrze komponowała. Tym bardziej, że Berling z krajowej polityki zniknął na kilka lat.
Nie przypadkiem ta legenda powróciła ze zdwojoną siłą na fali odwilży i chwilowych „popaździernikowych” rozliczeń ze stalinizmem. Jesienią w 1956 roku na spotkaniu Gomułki ze studentami jednym z ważniejszych głosów ze strony młodzieży było „żądanie wyjaśnienia sprawy aresztowania generała Berlinga, który chciał przyjść z pomocą powstańcom w czasie powstania w 1944 roku”. Gomułka próbował wymigać się od jasnej odpowiedzi, mimo że mu przypomniano, iż „tysiące ludzi stawia to pytanie”.
W jakich okolicznościach i dlaczego Berling został zdegradowany i skazany na śmierć?
Po ataku Niemiec na ZSRR w 1941 roku zgłosił chęć służenia w Armii Czerwonej – nawet w stopniu szeregowca. Jednak po wznowieniu stosunków dyplomatycznych ZSRR z Polską zgłosił się do armii gen. Andersa. Zrobił to na polecenie NKWD.
W polskich jednostkach traktowano go podejrzliwie, ale nie chciano demonstracyjnie karać. Wszak wojsko budowano w ZSRR. Dano mu przydział na szefa sztabu jednej z dywizji, a potem przesunięto na funkcję szefa bazy ewakuacyjno-zaopatrzeniowej w Krasnowodsku. Faktycznie była to degradacja w stosunku do ostatnich jego funkcji w przedwojennej armii.
Wiemy dzisiaj, że Berling ani przez chwilę nie przerwał tajnej współpracy z NKWD. W 1942 roku w porozumieniu z Sowietami zdezerterował z WP. Po ewakuacji armii Andersa został zdegradowany i formalnie wydalony z wojska. 26 lipca 1943 roku Sąd Polowy zaocznie skazał go na karę śmierci za zdradę.
Jakie były powojenne losy Berlinga? Zmarł on przecież w 1980 r. Towarzysze nie dali „umrzeć z głodu” swojemu kompanowi?
Po odwołaniu z funkcji dowódcy 1 Armii „ludowego” wojska nie od razu trafił do Moskwy. Został skierowany do Lublina, gdzie pełnił obowiązki zastępcy naczelnego dowódcy „ludowego” WP i zastępcy szefa resortu obrony PKWN. Oznaczało to odsunięcie od realnego wpływu na wojsko i politykę. Miał zajmować się organizacją nowych jednostek na zapleczu frontu. Dla Kremla był już zgraną kartą.
Czuł się odsunięty, ale wciąż po stalinowsku wypełniał rewolucyjne obowiązki. Jesienią 1944 roku komuniści skazywali na śmierć m.in. żołnierzy wywodzących się z AK, uciekinierów od poboru itd. Tylko w październiku i w listopadzie 1944 roku trafiło na biurko Berlinga co najmniej dwadzieścia trzy orzeczenia kary śmierci wobec żołnierzy za „przestępstwa polityczne”. Miał prawo zamienić im wyrok na więzienie. 18 października 1944 roku na mocy jego decyzji rozstrzelano Tadeusza Bukałę, Leona Mroczkowskiego, Wiktora Regułę, Józefa Szlęka, Józefa Papugę i Józefa Puchałę. Połowa z nich miała zaledwie 20 lat. Następnego dnia, 19 października, kule plutonu egzekucyjnego uśmierciły osiemnastolatka kpr. Ludwika Merka, dziewiętnastolatka Zbigniewa Duzaka i starszych od nich Józefa Gramatyka i Józefa Miazgę. 20 listopada 1944 roku śmierć dosięgła kolejnych 10 osób. Wyroki na wszystkich osobiście zatwierdził Berling, który niespecjalnie kwapił się korzystać z „prawa łaski”. Mógł, ale nie chciał. Brał na siebie odpowiedzialność za te zbrodnie. I był współsprawcą.
Dalszych morderstw sądowych już nie zatwierdzał, bo został wezwany do Moskwy. Wolał być w kraju, ale pojechał 27 listopada 1944 roku, bo myślał, że znowu będzie mógł osobiście rozmawiać ze Stalinem. To były już żałosne złudzenia. Progi Kremla były już dla niego za wysokie. Przekazano mu jedynie polecenie, że ma pozostać w Moskwie.
Ale krzywdy mu nie uczyniono. Jako sowiecki generał został skierowany na studia w moskiewskiej Akademii Wojennej. W styczniu 1946 roku je ukończył. Chciał wracać, ale krajowi komuniści wciąż woleli, aby był w Moskwie.
Był tym wszystkim zgorzkniały. Nie pomogła nawet demonstracyjna głodówka. Do Polski powrócił dopiero po wyborach w 1947 roku, kiedy wszystkie role w stalinowskim państwie były już rozpisane.
Wtedy już rozumiał nową sytuację. Rozumiał, że czas jego wodzowskich ambicji minął. Teraz był już grzeczny i posłusznie wkomponował się w struktury państwa Bieruta. Nie był na pierwszym planie polityki, ale też nigdy mu krzywdy nie uczyniono.
Zajął bezpieczne i wciąż wysokie stanowiska w wojsku i w państwie komunistycznym. W okresie dojrzałego stalinizmu był m.in. organizatorem i komendantem Akademii Sztabu Generalnego (1948–1953).
Od 1953 roku pobierał generalską emeryturę, ale też pełnił – mimo braku jakichkolwiek kompetencji – dekoracyjne stanowiska. Był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Państwowych Gospodarstw Rolnych. Po 1956 roku został wiceministrem rolnictwa. Potem przez następne 13 lat (do 1970 roku) był wiceministrem leśnictwa i zarazem Inspektorem Generalnym Łowiectwa. W 1963 roku oficjalnie wstąpił do PZPR. W tym samym roku awansowano go na generała broni.
Rozmawiał Łukasz Karpiel