Bez kultury możemy zbawić swoją duszę. Ale nie możemy bez niej pozostać twórczą wspólnotą, która w pełni korzysta z darów i talentów danych od Boga. Dlaczego wirus liberalizmu – szczególnie w sferze życia seksualnego – zniszczył kulturę zachodnią i zabił nas jako istoty kulturowe?
Gdy w latach 60. wybuchła rewolucja seksualna, świadomość oszalała od kurzu i pyłu. Zaczęło się taplanie w błocie pożądliwości, czasy hipisów, publiczny negliż, radosne promowanie seksu bez zobowiązań w filmach, narkotyki i dzieci wałęsające się wśród tego krajobrazu ukrytej w duszach apokalipsy. W latach 70. porewolucyjna estetyka ugładziła się i przeszła w dojrzalszą formę. Zamiast siermiężnych dźwięków i zawodzenia Boba Dylana na Woodstocku, słyszymy opływające w gładkość i spokój brzmienie Eagles; sam Dylan popełnił kilka zgrabniejszych kompozycji, a nawet sięgnął po elektryczną gitarę. Lata 80. i 90. to różne artystyczne wariacje na tematy społeczne, seksualne czy miłosne. Muzyka i film coraz bardziej zmierzają ku skupieniu bardziej na indywiduum niż na wspólnocie. Powoli kończy się epoka gwiazd rocka, tworząc miejsce dla pseudo-gwiazd prymitywnej odmiany popu.
W latach 2000. następuje nagły zwrot. Wszystko umiera. Następuje epoka emo i pogrążonych w depresji nastolatków zamykających się w domach. Nie ma już miejsca dla wspólnoty, bo ludzkość coraz bardziej zaczyna przypominać zbiorowisko niezwiązanych ze sobą, spolaryzowanych jednostek. Nie ma już tej „energii”, tej wesołości, tego funu, tego entuzjazmu – wszystkiego, co cechowało barwną kulturę popularną przez poprzednie czterdzieści lat.
Wesprzyj nas już teraz!
Gdy tak opiszemy epokę po rewolucji seksualnej, będzie to obraz rażąco powierzchowny i nie będzie w tym nic odkrywczego. Bez odpowiedzi pozostaną najważniejsze pytania: Co stało się z człowiekiem, że zatracił swój wspólnotowy entuzjazm? Co stało się z kulturą, że wydaje się martwa, niezdolna do wydania z siebie dzieł tak tętniących życiem, jak w minionych dekadach?
Słodki sen liberalizmu…
Jednym z fenomenów tamtych czasów jest kultura surfingowa. To trochę taki hipisizm, ale z celem. Tym celem było ujarzmienie fali. Moment bezbrzeżnej satysfakcji, gdy człowiek czuje się jak pan oceanu, mając przed sobą szerokie plaże Kalifornii czy Hawajów. Ale ta satysfakcja była okupiona ciężką pracą, długimi godzinami wysiłku fizycznego, samozaparciem, brodzeniem od białego rana w zimnej nieraz wodzie. Dlatego muzyka i filmy surfingowe tak bardzo tchną pozytywnym nastawieniem i są, można powiedzieć, swoistą wizytówką „tamtej energii”. Gatunek surf movie nadal zachowuje pewną świeżość, niemniej od roku 2000 nie powstały już tak kultowe filmy surfingowe jak The Endless Summer, Big Wednesday czy Morning of the Earth. Wspomniany cel kultury surfingowej zdaje się nie umierać i będzie trwał dopóki fale rozbijają się o brzegi. Ale kultura surfingowa to tylko mała nisza, a pozostała część nie była na tyle szczęśliwa, by posiadać jasno określony i nieszkodliwy cel…
Okres od lat 60. do 90. nazwałbym epoką schyłkową. W największym skrócie wewnętrzną narrację tych czasów można ująć następująco: obaliliśmy zasieki odwiecznych zasad obyczajowych, ale świat jeszcze trzyma się kupy, a my możemy sobie folgować bez granic. Rodzi się dzika radość, jakiej człowiek nigdy nie doświadczył, bo nigdy nie zerwał wszystkich kulturowych więzów. I live my life like there’s no tomorrow („korzystam z życia jakby nie było jutra”) – słyszymy w piosence Runnin’ with the Devil („biegnąc z diabłem” – przynajmniej mieli odrobinę samoświadomości) zespołu Van Halen.
Entuzjastom świata po rewolucji seksualnej wydawało się, że kulturowe źródła pozostaną niewyczerpane pomimo oderwania ich od Boga i odwiecznego porządku. Myśleli, że będą „wiecznie młodzi”. Gdy słuchamy Forever Young (szczególnie lubię wykonanie Joan Baez), mamy wrażenie, jakby w tamtej kulturze był zaklęty duch wiecznej młodości, duch człowieka w wiośnie życia, który ma wszystko przed sobą, a za nim stoi potężna moc afirmacji życiowych uciech i miłości rozumianej jako niepokonany bieg za zrodzonym nie wiadomo skąd, wszechwładnym uczuciem.
W epoce schyłkowej był jeszcze kontekst społeczny, który wciąż pozostawał żywotny. Nieraz tęsknimy do tej żywotności, pozwalamy, by porwała nas filmowa czy muzyczna fala entuzjazmu, bo odbijają się w niej różne archetypy, ale jest to fala rozkiełznanego ludzkiego żywiołu, któremu brak zdrowych podstaw. Dlatego po tym szalonym biegu musiało nastąpić jutro i to jutro nazywam „epoką kulturowych zombie”. Był to moment, kiedy kultura umarła na takiej zasadzie, jak mówiło się wcześniej o „końcu historii”. To jest druga strona medalu, już nie tak błyszcząca…
… i czas kulturowych zombie
Chwytamy się nieraz klimatu lat 60.-90., bo jest w nim coś nieodpartego, ale przy odrobinie świadomości zasmuca nas myśl, że była weń wpisana śmierć, która musiała wydać plon. Tyle było w nas (ludziach z tamtych lat) życia, ile w człowieku z zewnątrz pięknym i silnym, ale wewnątrz trawionym śmiertelną chorobą. A gdy ostatnie światło zgasło w duszy tego człowieka, staliśmy się trupami. Żywymi trupami. Widać to jak na dłoni. Przeskok kulturowy pomiędzy latami 90. i 2000. jest ogromny i nie da się go nie zauważyć. Resztki życia, barwnego stylu – przechodzą w epokę smutku i estetycznej bylejakości.
Ekranowi herosi nie są już z życia wzięci, nie ma mężczyzn z krwi i kości, nie ma kobiet, za którymi wszyscy się oglądają, ale które mimo wszystko zachowują pewną godność. Zaczyna się kino, w jakim najbardziej widowiskowe opowieści to historie o fantastycznych bohaterach z komiksów Marvela, a nie o ojcach (kultowe Commando ze Schwarzeneggerem), gliniarzach (Brudny Harry wykreowany przez Clinta Eastwooda czy też niezłomni policjanci, w których wcielał się Stallone – Cobra, Człowiek demolka czy Tango and Cash w duecie z Kurtem Russelem), szeryfach (nieśmiertelny Walker – Strażnik Teksasu), łowcach głów (do bólu tandetny w swoim maczyźmie, a jednak niepowtarzalny Lorenzo Lamas jako Renegat), odkrywcach z fantazją i pokładami męskiego wigoru (piękna trylogia Back to the Future). Nie mówiąc już o wielu innych, uchodzących za ambitniejsze, produkcjach. Wspominam te, które wołały z półek wypożyczalni kaset VHS w latach 90. i 2000., na które przypadły moje dziecięce i młodzieńcze lata.
Liberalizm obyczajowy okazał się śmiertelnym wirusem, który działa jak narkotyk. Odurza, daje niezapomniane wrażenia, świat nabiera jaskrawych kolorów – dźwięki muzyki pieszczą ucho – ale w duszy niepostrzeżenie postępuje degradacja…
Słodki sen liberalizmu to nie tylko nurzanie się w doznaniach zmysłowych i zatracanie w przygodach seksualnych. To w istocie żerowanie na kulturowym ciele ludzkości. Życie w tym ciele pochodzi ze zgodności porządku społecznego z porządkiem natury oraz z witalnej roli rodziny. Gdy te wartości zostały odrzucone przez prawie całą ludzkość, z człowieka (przynajmniej zachodniego) pozostało ciało z resztkami życia. Ale te resztki straciły zdolność odradzania się. Zostały odcięte od źródła.
Smutny koniec epoki schyłkowej to czas „kulturowych zombie”, ponieważ wyżarłszy resztki życia, nadal funkcjonujemy jako organizm społeczny, ale nie ma już w nas tej wewnętrznej treści, która krąży w wiecznym cyklu odradzania się pochodzących od Boga sił. Kultura straciła sens (nie wyraża świata obiektywnych wartości), ponieważ zaczęła wyrażać wewnętrzny brak życia w człowieku.
Dotyczy to kulturowego życia społeczeństwa – wspólnoty połączonej pulsującym kodem kulturowym – które jest glebą twórczości. Dotyczy to kultury rozumianej jako całość twórczej aktywności człowieka. Kultura w tym rozumieniu to koloryt, którego naszemu życiu nadają sfera zrytualizowanych obyczajów życia codziennego i wyobraźnia zbiorowa. Dzięki nim łączą nas nie tylko wartości, ale wspólny sposób wyrażania, wspólne punkty odniesienia, poczucie humoru, uczucia i emocje – słowem, taki zestaw przeżyć, dzięki któremu wiemy, że jesteśmy wspólnotą.
Gdy staliśmy się kulturowymi zombie, możemy oczywiście dalej żyć, ale już nie jako twórcza wspólnota. Źródła życia pozostają te same. Źródłem życia przyrodzonego jest Bóg-Stwórca. Źródłem życia nadprzyrodzonego – Bóg-Odkupiciel, który wysłużył nam łaskę uświęcającą. Ale to życie nie krąży już w żyłach całej społeczności, nie zasila tworów kulturowych. Gdy łaska zostaje wlana w duszę kulturowego zombie, to nie napotyka już zdrowej natury, na której mogłaby budować coś więcej niż tylko jego osobiste cnoty. To oczywiście w pełni wystarczy do zbawienia, ale nie wystarczy, by kultura znów stała się chrześcijańska.
Potrzebne jest leczenie – odwrócenie porządku choroby i śmierci, tak byśmy z pokolenia na pokolenie, o ile uda się utrzymać ten proces, mieli coraz więcej pokładów natury otwartej na łaskę. Konieczny jest powrót do afirmacji płciowości w jej rzeczywistym wymiarze, do afirmacji ról społecznych i relacji międzyludzkich opartych na prawdziwych i niezmiennych zasadach. Niezbędne jest kształtowanie charakteru w oparciu o cnoty i ponowne docenienie życia, które rozkwita w nas w zgodzie z naturą i łaską. Żebyśmy mogli odżyć jako wspólnota, żebyśmy mogli tworzyć piękne dzieła, które znów będą zachwycały miliony. Żeby przed naszą kulturą było jeszcze jakieś jutro. Byśmy o tym jutrze mogli powiedzieć – dziś…
Filip Obara
Druga część tekstu:
Kulturowe zombie i toksyczne wampiry. Dlaczego w XXI wieku nie powstają już arcydzieła?
Zobacz także:
Dekonstrukcja po katolicku: „Grease”, miłość Travolty i studium (upadłej) niewinności