Naszła mnie kiedyś refleksja, że improwizowane przemówienia podczas Mszy parafialnych w językach narodowych są liturgicznym odpowiednikiem bezładnej zabudowy podmiejskiej: mamy tak wiele centrów handlowych, autostrad, parkingów i monotonnych osiedli… Czasem zdają się być jak pasożyt, który wyżera piękno naturalnego świata nie oferując w zamian piękna starych, prawdziwych miast.
Większość z nas doświadczyła takich przypadków słownego bezładu. Chciałbym przywołać tu dwa przykłady, które są tego warte przede wszystkim dlatego, że księża ci byli pod każdym innym względem wierzącymi i pobożnymi wyznawcami realnej Obecności (zbyt łatwo byłoby podać przykłady księży heterodoksyjnych; chcę podkreślić coś innego: coś złego musi być w rycie Mszy, jeśli może tak subtelnie wpływać na każdego celebransa, że zamienia się on w mówcę, a nie tego, kto przekazuje prawdę).
Wesprzyj nas już teraz!
W pierwszym przypadku, przed modlitwą Ojcze nasz, zamiast formuły: „Pouczeni przez Zbawiciela i posłuszni Jego słowom, ośmielamy się mówić”, ksiądz powiedział: „Zebrani razem jako Boża rodzina przez naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, słuchamy Go i uczymy się Jego modlitwy, w której prosimy o wykonywanie Bożej woli i modlimy się o to, by móc przebaczać tym, którzy zgrzeszyli przeciwko wszystkim, których kochamy, nawet wtedy, gdy pokornie prosimy, aby Pan wybaczył nam te wszystkie momenty, w których Go zawiedliśmy”. W innym wypadk, tym razem przed Domine, non sum dignus, drugi ksiądz zaimprowizował: „Oto Jezus, nasz brat, Dobry Pasterz, Łagodny Baranek, który gładzi grzechy świata, którego Krew nas wybawia, a w którego Ciele, czyli Kościele, nazywamy się braćmi i siostrami. Szczęśliwi jesteśmy i błogosławieni, że możemy uczestniczyć w Jego uczcie, ale skoro nie zawsze jesteśmy mu wierni, modlimy się teraz: Panie, nie jestem godzien […]”.
Słuchając tej zawiłości parafraz tekstów mszalnych całe swoje życie (urodziłem się w 1971 r., kiedy gust artystyczny spadł poniżej poziomu, na który pozwalają prawa metafizyki), nieustannie zastanawiam się, dlaczego papież i biskupi wciąż jeszcze nie ocknęli się i już dawno nie zakazali tych wszystkich improwizacji. Jako dorosły korzystający z błogosławieństwa uczestnictwa w Boskiej Liturgii św. Jana Chryzostoma oraz w innych nabożeństwach bizantyjskich, uświadomiłem sobie, że nigdy nie spotkałem się w nich z jakimkolwiek tekstem, który nie byłby dokładnie sprecyzowany; wszystko, co kapłan lub wierni mieli powiedzieć bądź odśpiewać, było w sposób dokładny podane. To samo tyczy się tradycyjnego rytu łacińskiego i każdego historycznego rytu w Kościele katolickim albo we wspólnotach prawosławnych. Zachęcanie do spontaniczności w liturgii i zezwalanie na nią jest czystą nowością, w ścisłym znaczeniu tego słowa.
Jak dosadnie napisał Joseph Ratzinger: „Wielkość liturgii polega właśnie na jej niedowolności (Unbeliebigkeit)”. O ile w lokalnych kościołach pierwszych wieków chrześcijaństwa można było jeszcze spotkać się z przypadkami improwizacji (jeśli badacze nie mylą się w swoich domysłach), to był to stosunkowo krótki okres, zanim piękne teksty liturgiczne zostały sformułowane w różnych rytach, zatwierdzone przez właściwe władze Kościoła i uznane za odpowiednie. W kulcie, tak samo jak w doktrynie, Duch Święty prowadzi Kościół do pełni prawdy; liturgiczna stałość, trzeźwość odprawiających i rytualna podniosłość, stanowią wyraźnie część tego procesu uczenia się – pokornego umniejszania siebie w „kreatywności” tak, aby nasz Pan, Słowo Prawdy, które stało się ciałem, mógł wzrastać w swojej życiodajnej i dominującej Obecności. Biskupi i księża żadną miarą nie są autorami czy improwizatorami, lecz tymi, którzy przyjmują i dalej przekazują dar. Jakkolwiek osobiście mieliby talent do poetyckiego upiększania Mszy, pozostają sługami dziedzictwa i zazwyczaj niczym więcej. Gdy formy zostaną opatrznościowo ustalone i zatwierdzone, nie ma już miejsca – ani zapotrzebowania – na słowne improwizacje.
Peter Kwasniewski
„Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia łacińska a odnowa Kościoła”
Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC