Odwiedziłem przyjaciela. Umiera. Usłyszałem, że tygodnia nie przeżyje. Zacząłem się zastanawiać, co w jego życiu jest dla mnie najważniejsze – jego umieranie, czy to, że mogę go nazywać przyjacielem? Bo, jeżeli umieranie, to pewnie byłoby najlepiej w górach, wysoko… A jeżeli jednak chodzi o przyjaźń, to znaczy, że ważniejsze jest życie. A dokładnie to, jak żyjemy.
Mówi się, że najbardziej charakterystyczną dla naszych czasów jest chęć zabawy, konsumpcji, „używania życia” bez żadnych hamulców moralnych czy obyczajowych. A ja myślę, że prawdziwym signum współczesności jest strach przed śmiercią. Odraza do wszystkiego, co z umieraniem można skojarzyć. A wiec alergia na starzenie się, na każdą dysfunkcję lub ułomność, a nawet na miejsca, na przykład takie jak szpital czy cmentarz. To wszystko stało się tematem tabu, albo – mówiąc dokładniej – tego nie ma.
Wesprzyj nas już teraz!
Obłożnie chorych i starców oddajemy do hospicjów, bo rodzina się nimi przecież nie zajmie. Dla umierających są „umieralnie”, a dla umarłych lodówki i pałace pogrzebowe. Nie ma już czuwania przy zmarłym i wspólnej modlitwy – najpierw w domu, a potem w cmentarnej kaplicy. To nie najbliżsi ubierają zwłoki, tylko pracownicy zakładu pogrzebowego. Finałem zaś nie jest już trumna prowadzona modlitewnie przez kapłana w czarnym ornacie, ale grana na trąbce sentymentalna kompozycja Nino Roty oraz „higieniczna” urna z popiołem przypominająca puchar za zwycięstwo w jakichś szkolnych zawodach. Tak oto „cywilizacja śmierci” oszukuje swoje jeszcze żyjące ofiary.
Mój przyjaciel nie chciał umrzeć w górach. On tylko marzył, aby móc jeszcze po nich wędrować. Kiedy jeszcze mógł mówić, to przypominaliśmy sobie nawzajem taką czy inną górę, taką czy inną dolinę. Było w tym dużo szczegółów i jeszcze więcej tęsknicy – tej za rozgwieżdżonym niebem, za dymem z ogniska, za radosnym zmęczeniem, gdy już tak blisko do przełęczy. Każdy ma swoją górę – tę najważniejszą. Obojętne jak jest wysoka, jak daleka. To nie zawsze musi być taka fizyczna góra. Obojętne więc, jaka jest i czym jest, ale przecież kiedyś „to coś” staje się częścią nas samych, naszej historii opowiadanej przez kogoś.
Sławkowski Wierch to góra mojego przyjaciela. To najwyższy szczyt w Tatrach. Tak było podobno do XVII wieku. Dotąd naukowo niepotwierdzona legenda mówi, że w sierpniu 1662 r., ta wznosząca się nad Starym Smokowcem góra się po prostu… rozsypała. Nie wiadomo, czy to stało się skutkiem jakiegoś trzęsienia ziemi czy zostało spowodowane ogromnymi opadami deszczu, ale w efekcie góra miała utracić ponad 300 metrów ze swej wysokości. To co zostało też wzbudza szacunek, a mozolne wspinanie się na wysokość 2452 m n.p.m. na długo pozostaje w pamięci każdego turysty, choćby ze względu na fantastyczne panoramy.
Nawet jeżeli w góry nie idzie się po śmierć, to można ją tam na pewno znaleźć. Sławkowski Wierch nie jest górą specjalnie niebezpieczną. Ale i tutaj można zaliczyć na przykład stumetrowy upadek w przepaść, którego finał jest oczywisty. Tak właśnie było w przypadku 21-letniego polskiego wspinacza z Katowic, który wraz z kolegą postanowili uczcić ostatni dzień roku 2014 przejściem północno-wschodnich urwisk „Sławka”, jak go zwą konfidencjonalnie niektórzy. Widok stamtąd na Dolinę Staroleśną i granitową piramidę Łomnicy jest niebywały, szczególnie zimą. Czy właśnie ten obrazek będzie pamiętał taternik, który przeżył – partner na linie tego, który spadł?
Jest takie miejsce – sanktuarium Matki Boskiej Jaworzyńskiej na Wiktorówkach koło Polany Rusinowej. Tutaj, na wzór słynnego symbolicznego cmentarza pod Osterwą po słowackiej stronie Tatr, od 1994 roku, na okalającym kaplicę murze, zaczęto umieszczać tablice upamiętniające ludzi zmarłych w górach lub z górami za życia mocno związanych. Wśród około stu takich znaków pamięci jest jeden, który jakoś tkwi we mnie. Z metalowej tabliczki patrzy dziewczyna, kobieta. Prosta grafika, kilka kresek: krótko przycięte włosy, pociągła twarz, uśmiech. Oto Basia Skrok, która w wieku 46 lat zginęła w Tatrach Słowackich. Wiemy więc o niej tyle co nic. Była – minęła. Obok jednak jest wygrawerowany taki tekst: „Każdy człowiek ma własną bramę, którą wchodzi w nieskończone przestrzenie nieba. Dla wielu, dla bardzo wielu tą bramą są góry”. No właśnie! Jeżeli tak, to ta Basia, również mój umierający przyjaciel, a może i ten chłopak, co zabił się na Sławkowskim oraz wielu, wielu innych wcale się nie mijają. Oni po prostu zmieniają miejsce pobytu z doczesności na wieczność, a góry – jak czytamy – są jedynie bramą.
Brama to na pewno wyjątkowa. Może nawet jedna z ostatnich w dzisiejszych czasach, która daje nadzieję, że jej przekraczanie zbliża nie tyle do nieba, co do NIEBA. Warto zrobić to rozróżnienie, nawet przy pomocy dużych liter, by nie pomylić w naszych wyborach drzwi do takiego czy innego ludzkiego „nieba”, czyli sprawiania sobie przyjemności, z drzwiami do Niebios, czyli do Pana Boga, do zbawienia.
Swoją drogą także góry nie są wolne od inwazji homo ludens. Byliby zdziwieni postępem destrukcji (niezły oksymoron, prawda?); a więc byliby zdziwieni ci wszyscy przedwojenni adwersarze kruszący kopie o sens i bezsens zamieniania gór w boisko sportowe. Byliby zdziwieni na przykład powszechnym obecnie brakiem duchowości u przedstawicieli sportów ekstremalnych. Bo to trochę tak u tych „ekstremalnych” jest jak z miłością do Kogoś zamienioną na uprawianie miłości z kimś – z jakimś ciałem. A przy tym te wszystkie sztuczne ułatwienia: metalowe schody, tabliczki przy każdym drzewie, wyciągi i kolejki, ławeczki, barierki, „dywaniki i kraniki”… Mamy do czynienie nie tyle z boiskiem, co z jakimś fitness-clubem.
Na szczęście ludzie w górach wciąż umierają. Umierają również daleko od gór, choć tak bardzo chcemy o tym nie wiedzieć. U mojego przyjaciela był ksiądz z wiatykiem. Mam nadzieję, że to był sakrament ostatniego namaszczenia, a nie modernistyczny obrządek „namaszczenia chorych”, bo taki do niego przecież nie pasuje. Ja wiem bardzo dobrze, że on po prostu spadł z grani (tak bywa w tej wspinaczce życia), albo… tylko zszedł z gór w doliny, bo gorzej się poczuł. To zwykły wypadek, niedyspozycja, a nie choroba.
Zastanawiacie się Państwo, dokąd zmierza ten tekst? Dlaczego felietonista coś tak osobistego upublicznia? Odpowiem szczerze. Po prostu staram się zatrzymać tutaj jak najwięcej tego, co na drugą stronę niosą ze sobą nasi zmarli. Bez tego roślinniejemy, znów i znów zaczynamy od początku. Trzeba się od nich uczyć – a od tego ich umierania najbardziej. Trwajmy przy nich, czuwajmy przy zwłokach, zapalajmy świece i módlmy się, gdy w końcu podnoszą się z tych wszystkich mar, wciągają na nogi buty z wibramem, zakładają plecaki i powoli ruszają do góry. W góry, do Niebios Bram.
(Krzyśkowi Małeckiemu)
Tomasz A. Żak