Czy szumnie zapowiadany i przez wielu oczekiwany „Smoleńsk” spełnia oczekiwania? Choć twórcy mieli niewątpliwie najlepsze intencje, obraz zgrzyta. Ale też leczy ze smoleńskiej traumy. I to wszystkich, bez wyjątku.
Gdy „Smoleńsk” wchodził na ekrany kin, był już owiany nimbem filmu „drugiego obiegu” – bez pieniędzy z PISF, finansowany za sprawą zbiórek publicznych, a do tego krytykowany przez lewicowe media. Obrazy, których obejrzenie staje się deklaracją polityczną czy formą manifestu, są niezwykle trudne do oceny, ale pewne jest jedno: od „Smoleńska” powinniśmy oczekiwać wiele, bo przecież jest to kino patriotyczne, w którym słowo „Polska” nie pada przez przypadek. Ponadto, doświadczywszy zalewu polskich kin przeciętnymi obrazami z gatunku, zasłużyliśmy wreszcie na coś wyjątkowego.
Wesprzyj nas już teraz!
Jednak „Smoleńsk” nie jest wyjątkowy. Choć trzeba pamiętać, iż każdy, kto świadomie i godnie przeżył tamtą tragedię, nie przejdzie obok obrazu obojętnie. Emocje eksplodują często, może nawet zbyt często, co tylko upewnia nas w przekonaniu, że jako naród nie zdołaliśmy przeżyć właściwie żałoby po tym bezprecedensowym wydarzeniu. Dlatego na „Smoleńsk” – chcemy tego czy nie – trzeba spojrzeć na dwa sposoby: po pierwsze, jako na kino patriotyczne, to znaczy niosące pewne istotne dla naszej wspólnoty przesłanie, a po drugie, co nieodzowne, jak na dzieło sztuki. Jedno warunkuje drugie – im lepszy obraz wyrzeźbili twórcy, tym lepszym będzie on nośnikiem wartości.
Życie w traumie
Katastrofa na lotnisku w Siewiernyj wywarła na nas niezatarte piętno. Na nas, czyli na wspólnocie. Zmiana, jaka się w nas dokonuje na skutek tamtego wydarzenia, jest niemal niezauważalna. Mówimy jednak o społecznej traumie, drążącej nasze dusze bardzo głęboko. Wprowadza nas ona w strefę hałaśliwych i niekończących się sporów, ufamy sobie jeszcze mniej niż przed tamtą tragedią, czujemy się bezsilni, apatyczni, a wielu dotyka uczucie dezorientacji. Ci, którzy nie zgadzają się na taki stan rzeczy, wpadają w to, co socjologia nazywa „paniką moralną”, a więc w masowe dyskusje, za którymi podąża mobilizacja społeczna.
Jednak nie to jest najgorsze. Najbardziej przeraża nas masowe poczucie winy i wstydu. Bo przecież wstydzimy się tych obrazów: Rosjan rozbijających szyby we wraku tupolewa, polewających go wodą i niszczących szczątki samolotu będącego naszą własnością. Wstyd nam, że opluto generalski mundur, twierdzeniami, iż samolot roztrzaskał się, bo pijany generał Błasik wparował do kokpitu, by usiąść za sterami i lądować we mgle. Wstyd nam, że polski premier nie reagował na oczerniające doniesienia MAK-u. I wreszcie wstyd nam, że się boimy mówić o Smoleńsku, boimy się słuchać tego „szalonego” Macierewicza i jego ekspertów, bo niech okaże się nagle, że znowu znajdą trotyl, że jednak pojawi się jakiś argument świadczący o zamachu, który zbije nas z pantałyku i pogrąży. No bo jak to – zamach? Przecież jeśli był zamach, to nie wolno o tym głośno mówić, wszak kolejnym krokiem będzie tylko wojna. A przecież tego nie chcemy już nigdy, choćby nie wiem co.
Wstyd nam, że myślimy w ten sposób. I tutaj wkracza na scenę „Smoleńsk”, który z tego wstydu ma nas wyleczyć. Pokazuje nie tylko pewien ciąg przyczynowo skutkowy, lecz odważnie zadaje pytania, wskazując, że warto dociekać prawdy. Co więcej, mówi, że na jej dociekanie nie jest nigdy zbyt późno. Co ciekawe, film znakomicie nas diagnozuje, pokazując w jaki sposób dotknęła nas społeczna trauma, jak głęboko nas przeorała. Nie unika też religijnego wymiaru wydarzeń po katastrofie smoleńskiej. Nie byłoby przecież słynnego sporu – albo raczej wojny – o krzyż w przestrzeni publicznej, gdyby nie 10 kwietnia. Krauze nie bał się pokazać swołoczy dzikusów, drwiących ze śmierci śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale – to niezwykle ciekawe, bo pokazuje, że nie o zwykłą niechęć polityczną tu szło – także bluźniących Chrystusowi obśmiewaniem Jego śmierci krzyżowej. Czyż kwestia smoleńska nie była dla nich jedynie pretekstem, by urządzić antykatolicką orgię przemocy?
„Smoleńsk” ma nas więc, jak się wydaje, duchowo uzdrowić. To nie tyle oskarżenie pod adresem konkretnych osób, ile ukazanie prawdy o polskim społeczeństwie, które po 10 kwietnia tętniło emocjami, zwracało oczy ku Bogu szukając w modlitwie odpowiedzi na pytania o przyszłość narodu. Ale to również opowieść o drugiej – jednak mniejszej lub słabiej zmobilizowanej – stronie, bezlitośnie obchodzącej się z narodową żałobą. Jeśli więc, jak zdają się sugerować liberalne media, podziały w sprawie Smoleńska są na rękę Rosji, to w piersi powinni się uderzyć przede wszystkim ci dziennikarze i politycy, którzy uznali, że menel oddający mocz na znicze jest „stroną sporu”, a z jego zdaniem należy się liczyć. Znów jednak jeśli ktokolwiek chciałby teraz zawrócić z drogi kpienia z krzyża na Krakowskim Przedmieściu, naigrywania się z modlących czy obciążania za katastrofę w Siewiernyj „małego, złośliwego Kaczora” – ma szansę, by wziąć udział w tym właściwym biegu. „Smoleńsk” jest bowiem swoistym wyciągnięciem ręki, stwarza atmosferę zaproszenia do rozmowy, zdaje się mówić: mamy konkretne argumenty, usiądź i porozmawiaj. Przy tym przedstawia obłudę „wojujących ateistów” na Krakowskim Przedmieściu. Ci bowiem pod hasłami tolerancji i normalności zafundowali modlącym się istny koszmar.
Po drugie – porażka
Jeśli „Smoleńsk” przedstawia się ciekawie, gdy spojrzeć na jego – użyjmy tego wytartego nieco słowa – przesłanie, o tyle jest co najwyżej przeciętny jeśli idzie o warstwę fabularną. Scenariusz się jeszcze broni, wszak jego twórcy faktycznie zapragnęli nam przekazać coś interesującego, opakowując to w ciekawy i, nietypowy jak na polskie kino, gatunek thrillera politycznego. Dlaczego, mimo to, „Smoleńsk” wypadł blado?
Przede wszystkim dlatego, że narrację zogniskowano wokół jednej osoby, czyniąc z niej coś na kształt słońca wokół którego krążą pozostali bohaterowie – planety. Mowa o dziennikarce Ninie, zaangażowanej w to, co nazwano „przemysłem pogardy”, ale z biegiem kolejnych minut filmu decydującej się na przewartościowanie swojej postawy. I o ile sam pomysł zapewne nie jest nośnikiem niczego tragicznego dla estetyki i jakości filmu, o tyle Beata Fido obsadzona w tej roli to kompletna porażka. Aż dziwne, że reżyser – może nie wybitny, ale przecież z uznanym dorobkiem – mając przed nosem scenariusz nie pojął, że losy jego filmu, tego czy będzie on zwyczajnie znakomitym obrazem czy kiepską opowieścią stanowiącą wyłącznie manifest polityczno-historyczny, zależą właśnie od obsadzenia roli głównej.
Było to ważkie tym bardziej, że, jak postanowił reżyser, sposób prowadzenia przez niego narracji nawiązuje do „Człowieka z marmuru”, z fenomenalną przecież Krystyną Jandą. Chcąc nie chcąc więc, widz będzie wymagał od głównej bohaterki zmierzenia się legendą Jandy, co wcale nie musiało skończyć się porażką. Nie musiało, gdyby głównej roli nie dostała Beata Fido. Kobieta o charyzmie zblazowanej nauczycielki, którą nagle zaskakują medialne intrygi – przecież w filmie jest już dziennikarskim wyjadaczem z niekrótkim stażem! – pozbawiona emocji, sztuczna w odbiorze i sztywno wykonująca wszystko to, co w didaskaliach zanotowali scenarzyści, po prostu zepsuła całą opowieść. Znacznie ciekawsza okazała się być drugoplanowa odtwórczyni roli żony generała Błasika – u niej wyczuwalne były prawdziwe emocje, przebojowość, charakter. Choć oczywiście nie była to wybitna rola.
Innym, dość poważnym minusem filmu, była sprawność prowadzenia całej opowieści. Niestety – Krauze zapragnął opowiedzieć o wszystkim. Przedstawił więc niemal reporterski zapis tego, co działo się kilka dni po 10 kwietnia 2010 roku. Z jednej strony – trudno się dziwić reżyserowi, wszak jest to pierwszy film fabularny o Smoleńsku i stąd zamiar, by uczynić go monumentalnym wydaje się zrozumiały. Z drugiej jednak – nieco rozwałkowana w ten sposób opowieść potwierdza, iż Krauze nie jest twórcą wybitnym. Nie potrafił jednak znaleźć złotego środka między ciągłością narracji a tym, by nie „przegrzać” jej poruszającą, owszem, wyprawą w historię. Przez to film stracił bowiem na tempie.
Wartość twórcza samego obrazu nie zbija więc z nóg. Jak na film, który miał stanowić zamknięcie ciekawej filmografii Krauzego, wyłączywszy sam temat, reżyser nie zdołał niczym widza zaskoczyć. Poprawnie opowiedział historię, którą zamierzał opowiedzieć. I tyle. Niczym zmęczony staniem za kamerą starzec, nie miał ochoty na finezję, artystyczne ryzyko. Zły dyrektor telewizji, jest tam demonicznym i złym dyrektorem telewizji, dziennikarka, która ma przejść przemianę, przechodzi ją typowo, bo wypłakawszy się uprzednio w poduszkę, zaś jej partner – operator kamery – nie wiedzieć czemu przemienia się nagle w istotny impuls wzmacniający jej przemianę. Po prostu wszystko znakomicie układa się w jedną całość. Modelowo opracowana historia, bez ani jednego, niepokojącego elementu układanki. Słowem – przeciętność niemal razi w oczy, zaś odtwórczyni roli głównej sprawia w dodatku, że film zdecydowanie obniża loty.
Początek?
Wierzmy, że „Smoleńsk” będzie pierwszym pełnometrażowym filmem fabularnym, który opowiada o tragedii z 10 kwietnia. Pierwszym z, miejmy nadzieję, wielu kolejnych. Tamten dzień zasługuje bowiem na to, by opowiadać o nim nieustannie. Chcemy tego czy nie, nadal formatuje on polskie myślenie o polityce i rzeczach wspólnych. Z tamtej traumy, jako naród, prędko się bowiem nie wyleczymy.
Wierzmy jednak, że obraz Krauzego stanie się również początkiem innego trendu w polskiej kulturze w ogóle – prób opowiadania o historii politycznej naszego kraju. Od lat bowiem liczni publicyści i twórcy boleją, że temat najnowszej historii Polski nie istnieje niemal w polskich książkach czy – szerzej – kulturze. Mowa oczywiście o historii politycznej. Krauze dał znak, że możemy ruszać. Kiedy więc powstanie kolejny thriller polityczny z interesującym morałem?
Krzysztof Gędłek
Smoleńsk; reż. Antoni Krauze; scen. Marcin Wolski, Maciej Pawlicki, Antoni Krauze; wyst. Beata Fido, Maciej Półtorak, Aldona Struzik, Lech Łotocki, Ewa Dałkowska; Polska 2016.