60 lat po II Soborze Watykańskim nadal spieramy się w Kościele katolickim o fundamenty. Zasadniczą przyczyną sporów jest odmienne podejście do dokumentów kościelnych. Konserwatyści wskazują, że w to w nich wyraża się autentyczna wola Ducha Świętego. Progresiści szukają innych, mniej uchwytnych źródeł.
8 grudnia tego roku minie sześćdziesiąt lat od zakończenia II Soboru Watykańskiego. Pomimo upływu kilka dekad zasadnicza linia podziału jest dalej taka sama. Na pozór wydaje się, że chodzi o zwykły spór konserwatystów i progresistów. Pierwsi nie chcą zmian, bo patrzą w przeszłość; drudzy – właśnie od zmian uzależniają od nich sukces duszpasterski Kościoła.
W istocie chodzi o coś innego: podejście do oficjalnego nauczania Kościoła. Strona konserwatywna uważa, że należy zachowywać wierność wobec faktycznej treści tego nauczania, traktując poważnie literę tekstów obdarzonych autentycznym autorytetem. Progresiści traktują uroczyste kościelne dokumenty znacznie lżej – interesuje ich nie litera, ale „duch”.
Wesprzyj nas już teraz!
Problem polega na tym, że o ile pierwszemu ujęciu może niekiedy brakować koniecznej w dzisiejszym świecie dynamiki, to jest on zasadniczo racjonalny i zgodny z zasadami logiki. Drugie ujęcie nie ma z kolei koniecznych podstaw merytorycznych. „Duch” tekstów, sam z siebie nieokreślony, wymaga obiektywizacji, której nie da się jednak rzetelnie przeprowadzić bez odwołania do litery.
Klasyczny temat: spór o liturgię
Chciałbym podać kilka przykładów. Najbardziej dosadnym jest liturgia. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wylano morze atramentu na temat zmian liturgicznych wprowadzonych po II Soborze Watykańskim. Pomimo wszystko w dyskusji ciągle pokutują te same, podstawowe błędy. Chodzi właśnie o kwestię autorytetu. Dla każdego jest jasne, że papież może wprowadzać zmiany liturgiczne. Jest najwyższym prawodawcą w Kościele – to fakt. Paweł VI ogłosił nowy Mszał i miał do tego prawo.
To fakty. Skąd Paweł VI zaczerpnął konkretne rozwiązania? To kwestia o zasadniczym znaczeniu. Otóż strona progresywna twierdzi, że papież zrealizował wolę II Soboru Watykańskiego. W jaki sposób możemy tę wolę rozpoznać? Wydawałoby się, że należy sięgnąć po uroczyście ogłoszony dokument: konstytucję soborową o liturgii świętej, „Sacrosanctum concilium”. W konstytucji tej znajdziemy jednak wiele stwierdzeń, które w żaden sposób nie korespondują z faktyczną reformą liturgiczną. Na przykład: konstytucja bardzo wyraźnie nakazuje zachowanie języka łacińskiego jako własnego języka liturgii rzymskiej. Tej kwestii poświęcono kilka punktów! W reformie liturgicznej nic jednak z tego nie zostało.
Nie można mówić, że całkowite zarzucenie łaciny w reformie liturgicznej jest realizacji „Sacrosanctum concilium”. Dokładnie odwrotnie: reforma jest sprzeczna z wolą Ojców Soboru.
Gdy w różnych dyskusjach wskazuje się na ten poważny rozdźwięk między dokumentem soborowym a faktyczną reformą, strona progresywna niemal zawsze mówi to samo: reforma liturgiczna zrealizowała wolę soboru nie co do litery, ale co do ducha.
Co to właściwie znaczy? Wyobraźmy sobie sytuację, w której jakiś człowiek został napadnięty przez bandytę. Podpisuje dokument, w którym, pod groźbą śmierci, zrzeka się domu na rzecz bandyty. Bandyta domaga się później domu. Sąd jednak mu go nie przyznaje, bo rozumuje, że prawdziwą wolą napadniętego – „duchem” dokumentu – wcale nie było to, co wyrażono w „literze”.
Czy uczestnicy II Soboru Watykańskiego podpisali „Sacrosanctum concilium” pod jakimś bandyckim naciskiem? Nic o tym nie wiadomo.
Przeciwnie: wszystkie dane historyczne wskazują na to, że obradowali w sposób otwarty i pozbawiony zewnętrznej presji. Zapisali w dokumencie to, co chcieli i na co przystał sam papież.
Innymi słowy – jeżeli Ojcowie Soborowi w kilku punktach uroczyście ogłosili, że w liturgii rzymskiej szczególną rolę powinien mieć język łaciński, to oznacza, że właśnie tego chcieli.
Twierdzenie, że nawet jeżeli tak napisali, to „tak naprawdę” chcieli czegoś dokładnie odwrotnego i należy uznać to za „ducha” ich tekstu – jest całkowitym absurdem.
Taka lektura „Sacrosanctum concilium” oznacza tak naprawdę tylko jedno: progresistom ten dokument się nie podoba, więc chcą ex post nadać mu zupełnie inne znaczenie. Może nawet w ogóle go nie czytają. Słuchają tylko tego, co mówią inni progresiści znajdujący się „u władzy” w Kościele – i twierdzą, że przecież tego chcieli Ojcowie Soboru. Otóż nie – nie chcieli. Ich wola została zlekceważona. Zarządził to papież – i tego nikt nie kwestionuje; jednak znaczna część posoborowych zmian liturgicznych nie ma z soborem po prostu nic (sic!) wspólnego.
Żydzi
To samo dotyczy wielu innych kwestii. Przykład – dialog z judaizmem. Słyszy się dzisiaj, że Kościół katolicki zarzucił „teorię zastępstwa”, zgodnie z którą to właśnie Kościół jest nowym Izraelem. Przełom miał dokonać się na II Soborze Watykańskim. Sobór miałby uznać współczesny judaizm za religię o specjalnym statusie, z którą prowadzi się zupełnie inny dialog, niż z pozostałymi religiami. Sprawa dialogu z judaizmem miałaby być „wewnętrzną” kwestią kościelną.
Co na ten temat mówią dokumenty? Otóż deklaracja „Nostra aetate” uczy, że Żydów nie należy określać mianem przeklętych albo odrzuconych przez Boga, ale wyraźnie podtrzymuje naukę o tym, że to Kościół jest nowym Ludem Bożym.
Punkt 4: „Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów jako odrzuconych ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma świętego”.
W jaki sposób z tego zdania podpisanego przez Ojców Soborowych i samego papieża można wyprowadzić twierdzenie, że Kościół katolicki zarzucił „teorię zastępstwa”? Otóż tego zrobić się nie da, chyba, żeby przeprowadzić operację intelektualną analogiczną, jak w przypadku „Sacrosanctum concilium”: stwierdzić, że Sobór Watykański II napisał wprawdzie „A”, ale „duchem” tej litery było „B”.
Pozostając jeszcze na chwilę przy problematyce judaizmu, ten problem dobrze widać w związku z samym umieszczeniem dialogu z Żydami w „Nostra aetate”. Otóż jest to – jak mówi sam jej tytuł – „deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich”. Dokument omawia najpierw relacje z hinduizmem i buddyzmem, przechodzi następnie do islamu i na koniec dotyka judaizmu. Niewątpliwie przechodzi od tego, co najdalsze, do tego, co najbliższe. Niemniej jednak umieszcza judaizm wśród religii niechrześcijańskich. Progresiści wskazują, że, owszem, tak jest ten dokument zbudowany, ale pierwotnie na soborze planowano opublikowanie osobnego tekstu na temat judaizmu, co miałoby dowodzić wyjątkowości dialogu z żydami. Znowu: wprawdzie sobór uszeregował judaizm wśród religii niechrześcijańskich, ale „tak naprawdę” miał innego „ducha”.
Podobne kontrowersje można mnożyć w nieskończoność. Ekumenizm, synodalność, stosunek do demokracji, wolność religii, rola świeckich w Kościele… Jest prawdą, że II Sobór Watykański w swoich tekstach bezpośrednio zainicjował wiele głębokich zmian. Znaczna część zmian, które w Kościele wprowadzono, wynika jednak z czegoś innego.
Podstawa nauczania – w polityce?
Z czego? To właśnie główny problem. Strona konserwatywna wskazuje, że w Kościele katolickim obowiązuje prawo. Wola Ojca Świętego, soboru, synodu, biskupa i tak dalej staje się zobowiązująca wtedy, kiedy zostaje oficjalnie i jasno ogłoszona. Dlatego właśnie podstawą muszą być dokumenty kościelne, a wśród nich obowiązuje oczywista hierarchia (dokument soboru jest ważniejszy niż dokument watykańskiej kongregacji czy komisji). Strona progresywna, chcąc iść naprzód, odczuwa związanie dokumentami jako przeszkodę i szuka innych podstaw do swoich działań. Skoro nie może ich znaleźć w literze, musi szukać gdzie indziej. W ostateczności sprowadza się to do… polityki. Teza jest brutalna, ale spróbuję ją szerzej naświetlić.
Jako przykład niech posłużą Żydzi. W Kościele katolickim dysponujemy wielowiekowym nauczaniem mówiącym o tym, że to Kościół jest nowym Izraelem. Taka jest jednoznaczna opinia Ojców Kościoła. Była podtrzymywana przez papieży. Jak widzieliśmy wyżej, Kościół jest nazywany nowym Ludem Bożym jeszcze w „Nostra aetate”.
Po II Soborze Watykańskim zaczyna się coś zmieniać. Nie w dokumentach, oczywiście, ale w wypowiedziach papieskich. Celuje w nich św. Jan Paweł II, wielokrotnie przedstawiając relację Kościoła z judaizmem w sposób sugerujący odejście od nauczania o zastąpieniu Izraela przez Kościół katolicki. Jakie są źródła, na których opiera się św. Jan Paweł II?
Z konieczności – nie może być to Magisterium Kościoła. Nie jest to również opinia Ojców ani Doktorów, którzy konsekwentnie uczyli o Kościele jako nowym Izraelu. Nie jest to też Ewangelia. Św. Jan Paweł II powołuje się na słowa św. Pawła, zgodnie z którymi dary łaski i wezwania Boże są nieodwołalne, co miałoby sugerować, że przymierze z Izraelem nadal obowiązuje. Tradycja Kościoła czytała zawsze te słowa św. Pawła inaczej, wskazując, że Boże obietnice rzeczywiście są nieodwołalne, ale realizują się po Chrystusie już nie w Izraelu, ale w Kościele katolickim, do którego wstęp mają przecież otwarty wszyscy ludzie. Ewangelię należy czytać razem z Kościołem – do tego zobowiązany jest także papież. Nie może tworzyć sobie nowej interpretacji, zupełnie oderwanej od przeszłości. Jeżeli nawet tworzy – w różnych wypowiedziach – to nie ma to większego znaczenia dla całego Kościoła; ot, prywatne odczytanie papieża jako teologa, a nie jako powszechnego pasterza.
Powracam do pytania: gdzie jest zatem źródło? Odpowiedzi mogą padać różne: filozofia; kultura; skłonności osobiste; wreszcie – polityka.
Zwracam uwagę na czwartą możliwość. Dwa lata po zakończeniu II Soboru Watykańskiego istniejący od niedawna Izrael wygrał wojnę sześciodniową. Izrael poszerzył swoje terytorium, dowiódł własnej trwałości i siły, przypieczętował swoją polityczną egzystencję na Bliskim Wschodzie. Wojna sześciodniowa stworzyła zatem nową sytuację polityczną. Izrael stał się istotnym podmiotem polityki międzynarodowej. Wielu wierzących Żydów rozumiało ten fakt w kategoriach religijnych. Prowadzili poważne działania na arenie międzynarodowej, starając się przekonać do swojej perspektywy ważnych graczy politycznych. Suweren Państwa Watykańskiego jest jednym z nich.
Należy do tego dodać drugie wydarzenie, które pomimo swojego bezprecedensowego dramatyzmu ma również silny komponent polityczny: Holokaust. Bezmiar niemieckich zbrodni wpłynął na to, jak ludzie gotowi byli po II wojnie światowej mówić o Żydach. Interesujące, że w Kościele po Holokauście dialog z Żydami został w Stolicy Apostolskiej powierzony duchownym niemieckojęzycznym. Jest tak do dziś. Duchowni ci odczuwali i nadal odczuwają w oczywisty sposób wewnętrzną presję na to, by poprzez nowatorskie ujęcie dialogu odcinać chrześcijaństwo od powiązań z narodowym socjalizmem. Głośna sztuka „Namiestnik” Rolfa Hochhutha z 1963 roku przypisywała Kościołowi współodpowiedzialność za zbrodnie. Takie oskarżenia formułowała kultura masowa tamtych czasów. To ma swoje znaczenie.
W sumie zatem w latach 70. i 80. istniało wiele zupełnie nowych czynników politycznych pchających Kościół w stronę redefinicji zasad dialogu z judaizmem. Wydaje się rozsądne założyć, że – w obliczu braku podstaw w ramach samej nauki Kościoła – takie właśnie są korzenie zainicjowanej zwłaszcza przez św. Jana Pawła II zmiany w sprawie judaizmu – zaznaczam, zmiany dokonanej w „wypowiedziach” papieskich, a nie w uroczystych dokumentach.
Tego rodzaju polityzację współczesnego głoszenia Kościoła można opisywać jeszcze w wielu innych obszarach. Oprócz „klasycznych” – jak wolność religijna czy ekumenizm – dotyczy to również imigracji, ochrony klimatu czy stosunku Kościoła do kary głównej.
Nie będzie pojednania bez szacunku dla tekstów
Moja konkluzja jest następująca: nie będzie wewnętrznego pojednania w Kościele katolickim, jeżeli dialogujące strony nie zgodzą się co do znaczenia uroczystych i oficjalnych dokumentów kościelnych. Rozmowa, w której jedna ze stron przyjmuje zupełnie inną podstawę debaty niż druga, jest zasadniczo niemożliwa i ostatecznie musi pozostać bezproduktywna.
Przyjęcie politycznej podstawy rozmowy o Kościele jest niemożliwe nie tylko ze względu na chwiejność tej podstawy, ale również ze względu na oczywistą sprzeczność wewnętrzną takiego podejścia: Kościół z samej swojej natury musi dbać o niezależność swojej nauki od polityki. Jest to trudne, ale przecież konieczne.
Dlatego podstawą dyskusji wewnątrzkościelnej musi być oficjalne i uroczyste nauczanie. Dopiero wtedy, kiedy o trudnych sprawach zaczniemy rozmawiać odnosząc się do tego, czego Kościół faktycznie nauczał i wciąż naucza, będziemy mogli te sprawy naprawdę rozwiązać. Inaczej tworzymy tylko pozory.
Kościół nie ściga jednak nieuchwytnych marzeń, ale buduje na tym, co widzialne.
Paweł Chmielewski