Jedni powiedzą „droga przez mękę”. Inni – sceny żywcem wyjęte z koreańskiego serialu „Squid Game”. Sportowcy, którzy przybywają do Pekinu, aby (być może) wziąć udział w tegorocznych Zimowych Igrzyskach Olimpijskich są traktowani jak potencjalni roznosiciele koronawirusa, a co za tym idzie zmuszeni do realizacji wszystkich wielogodzinnych i niezwykle szczegółowych wytycznych sanitarnych.
Z informacji podanych przez korespondenta PAP w Pekinie Macieja Machnickiego problemy sportowców i sztabów szkoleniowych są obecne niemal na każdym kroku. Skomplikowane dokumentacje, wadliwe aplikacje i strony internetowe, bariera językowa („chiński akcent znacznie utrudnia zrozumienie języka angielskiego”, jakim posługują się organizatorzy wydarzenia) – to na początek. Dalej jest tylko gorzej.
Aby w ogóle dostać się do Pekinu należy przedstawić dokumentację z dwutygodniowego monitorowania stanu zdrowia, uzyskać dwa negatywne testy na COVID-19 i dwa różne kody QR.
Wesprzyj nas już teraz!
Jeśli to wszystko nie zraziło sportowców i udało im się dostać do Pekinu, to na lotnisku czekał na nich „pandemiczny komitet powitalny” w osobie ubranego w kombinezony, maski i gogle ochronne personelu medycznego – wypisz, wymaluj niczym strażników z serialu „Squid Game”.
Kolejny etap podróży to kilkukrotna kontrola paszportu, kart pokładowych i akredytacji oraz (jakżeby inaczej) kolejny test na COVID-19, a także kilkudziesięciominutowa dezynfekcja bagażu. A wszystko w obstawie personelu medycznego w identycznych kombinezonach.
Każdy kto myślał, że to koniec pandemicznego reżimu był w błędzie. „W autokarze wiozącym polską kadrę do hotelu (…) krążąca między pasażerami pilotka – oczywiście w białym kombinezonie – po raz kolejny zbierała numery lotów, paszportów i akredytacji”, czytamy w relacji PAP. Procedura została powtórzona dwukrotnie podczas przerw na toaletę nawet jeśli podczas postoju nikt nie wysiadł. Ostatecznie do hotelu można było dotrzeć nawet 7 godzin po wylądowaniu.
Źródło: pap.pl
TK