Stanisław Jerzy Lec na łożu śmierci miał się pochwalić kontaktami z Bierutem w czasach partyzanckich. „(…) ostatnie, co na pożegnanie usłyszeliśmy, to że łączniczka Albrechta była moją łączniczką z Bierutem” – wspominał pisarz Jan Wyka.
10 maja 1944 roku pododdziały Wehrmachtu i zmotoryzowanej dywizji SS Wiking pod Amelinem dopadły wymykających się im partyzantów z prosowieckiej AL. Alowcy stawili nacierającym zaciekły opór, byli czujni i gotowi w każdej chwili poczęstować Niemców ołowiem. Nie wszyscy jednak:
Wesprzyj nas już teraz!
romantyk spod Amelina
„Na skraju lasu zobaczyliśmy siedzącego partyzanta z automatem w ręku. Zbliżyliśmy się do niego. Nawet nie zwrócił uwagi na trzask łamanych gałązek. Podchodzę tuż do niego i widzę, że to zatopiony w myślach porucznik «Łukasz», nasz redaktor (Stanisław Jerzy Lec).
Pytam się, co tu robi. A on na to:
– Popatrz, jaka piękna sarna stoi i nie boi się nas.
Spojrzałem, rzeczywiście o pięćdziesiąt kroków od nas stała sarenka. Skląłem siarczyście «Łukasza» wraz z jego sarną. Miejsce było niebezpieczne i znajdowało się pod ostrzałem, a ten sobie sarny ogląda”.
Składający tę relację Gustaw Alef-Bolkowiak „Bolek” ściągnął zahipnotyzowanego epifanią natury kolegę z zagrożonej pozycji. W drodze do Amelina nie przestawał czynić wyrzutów „Łukaszowi”, ten jednak „(…) dziwnie zamyślony (…) na (…) pyskowanie nie reagował ani słowem”. Na odpowiedź potrzebował dwóch lat. I więcej w niej liryki niż rewanżu na towarzyszu boju:
„Z lasu w zielone żyto
jak kropla krwi przeciekła
bitwą spłoszona sarna.
Jak batogami gnana
przez samotne wystrzały
wraca, rzuca mi, stając,
wzrokiem parę orzechów.
Sarnie oczy. I trwa tak
kiedy zza ciszy dębu
wpadł ospowaty Bolek
klnąc poetę i sarnę.
Święty oficer (wioski
tak nazywają tutaj oficera oświaty)”.
Zacytowany powyżej we fragmencie „Bój pod Amelinem” ukazał się w zbiorze „Notatnik polowy” z 1946 roku. Znalazły się w nim wciąż świeże, przetworzone na poezję przeżycia Leca z komunistycznej partyzantki na północy Lubelszczyzny. Reminiscencje z lasu powrócą jeszcze w tomie „Nowe wiersze” (1950), a sporadycznie dojdą do głosu w innych książkach poetyckich autora, choćby w „Rękopisie jerozolimskim” (1957).
indywidualista spod Rąblowa
Starcie pod Amelinem stanowiło preludium piekła, jakie Niemcy zafundowali partyzantom pod Rąblowem 14 maja 1944. Tego dnia około dwutysięczny korpus antydywersyjnych jednostek hitlerowskich zamknął w okrążeniu 600 alowców, 200 Sowieciarzy i 2 plutony AK. Stłoczeni na niewielkiej przestrzeni leśni przez cały dzień byli nękani przez samoloty Luftwaffe i ostrzeliwani z moździerzy. Odpierali też natarcia nieprzyjacielskiej piechoty, podczas których dochodziło do walki wręcz. Porucznik „Łukasz” znalazł się w oku rąblowskiego cyklonu. Na krótko przed konfrontacją z Niemcami poznał go Frank Blaichman:
„Na polanę zaczęły opadać spadochrony. Wraz z bronią wylądowało także 110 spadochroniarzy; niektórzy opadali na drzewa, zahaczając o gałęzie. Nosili polskie mundury i dowodził nimi major Klim (…).
Właśnie kończyłem rozmowę z majorem, gdy podszedł do nas mężczyzna z krótką brodą. Wyglądał mi na Żyda i zaproponowałem mu, że możemy razem pójść do wsi i poszukać miejsca na nocleg. Okazało się, że był to żydowski poeta i satyryk z Warszawy, Stanisław Jerzy Lec. Spędził z nami noc, ale później poszedł własną drogą”.
Z przytoczonych świadectw wyłaniają się dwie cechy Leca partyzanta. Po pierwsze, nie był zainteresowany prowadzeniem walki z Niemcami w strukturach żydowskiej samoobrony. Po drugie – nie należał do gatunku żołnierzy pistoletów. Blaichman nie znał Leca osobiście, spotkał go przypadkiem i na mgnienie. Alef-Bolkowiak był z Lecem w jednym oddziale, w batalionie AL im. J. Hołoda. Zatem znali się dobrze. Mimo że Blaichman to mitoman i oszczerca (jego kontrowersyjne wspomnienia „Wolę zginąć, walcząc” roją się od antypolskich kalumnii pod adresem AK), a Alef-Bolkowiak to oficer polityczno-wychowawczy, nie ma powodu kwestionować ich niekombatanckiego wizerunku Leca. Zresztą ktoś jeszcze potwierdza fakt, że pisarz nie był urodzonym partyzantem. Wedle relacji Ignacego Robb-Narbutta, pod komendą którego przyszły aforysta miał okazję walczyć, „Łukasz” wstawiał się za wziętymi do niewoli szeregowymi wehrmachtowcami.
Nie ma w tym żadnej ujmy, że Lec odznaczał się miękkością nieprzystającą do twardych realiów wojny partyzanckiej. Był klasycznym inteligentem, dlatego większy był z niego pożytek na zapleczu niż na linii partyzanckiego frontu. Rozumieli to doskonale jego lewicowi przełożeni, zlecając tow. „Łukaszowi” redagowanie alowskich gazetek („Żołnierz w Boju”).
partyzanckie tabu
Lec unikał mówienia wprost o swojej partyzanckiej biografii. Wyznawał Seweryn Pollak: „(…) słuchałem, jak opowiadano sobie o jego perypetiach obozowych i czynach wojennych. Major Lec, który zawsze tak lubił opowiadać o sobie i o swojej pracy literackiej, tych tematów nie poruszał nigdy”. Explicite pisarz powrócił do tematu na łożu śmierci: „(…) ostatnie, co na pożegnanie usłyszeliśmy, to że łączniczka Albrechta była moją łączniczką z Bierutem” (relacja Jana Wyki).
I czym tu się szczycić? Znajomością z renegatem, skazującym na odstrzał Pileckiego, Dekutowskiego i wielu innych niezłomnych synów ojczyzny? Chyba że potomek narodu wybranego luźno identyfikował się z polskością. Miłość do urzędowego zbrodniarza? Nie. Wdzięczność za ocalenie z epoki pieców. Za podarowane 21 lat. Trzymać się życia rękami i zębami, gdy uszło się z Szoah. Nie zrozumie tego nikt, kto nie wydeptał ścieżek II wojny światowej z piętnem żydostwa. Lec jasno wyartykułował tę kwestię w wierszu „Anno 1943”:
„Kto szedł przez Polskę czasu rzezi,
a Żydem był, co z martwych powstał,
o śmierć mądrzejszy, którą przeżył,
gorzeć już musi jak apostoł”.
Dodajmy: apostoł ideologii, która wyrwała go z paszczy brunatnej przemocy. Cóż Lecowi po wolnej, międzywojennej Polsce – bezsilnej w ochronie obywateli przed hitlerowską dżumą? Cóż obchodzi go powojenny los kontynuatorów jej idei, skoro skompromitowała się klęską w godzinie próby sił?
Może jednak twórcą „Myśli nieuczesanych” nie powodowały pretensje do II RP, może była to kwestia pokory wobec walca dziejów, który – gdy raz przetoczy się po człowieku, urobi go na plastyczną miazgę: „W życiu codziennym był pogodny i niesłychanie wyrozumiały dla ludzi, dla ich przywar. Był wyrozumiały, bo miał silne poczucie historii i wiedzę o tym, jak historia urabia człowieka na swoją modłę”. Mimochodem cytowany tu Seweryn Pollak, naturalnie bez intencji rzucenia cienia na Leca, dostarcza – dla mających słuch historyczny – glosę do kolaboracji lwowskiej pisarza, który przecież, o czym woli się nie przypominać, „(…) należał do najaktywniejszych apologetów zaboru i systemu sowieckiego” (Jacek Trznadel).
droga do AL
Po agresji Hitlera na ZSRS Lec znalazł się pod rządami brunatnego terroru. Naziści – w odróżnieni od komunistów – nie byli zainteresowani skorzystaniem z jego usług i zamknęli pisarza w obozie koncentracyjnym w Tarnopolu. Sowietyzujący literat w tym trudnym okresie dwa razy wymknął się śmierci – za każdym razem stroiła się w czarny mundur SS: „Raz pijani esesowcy wywlekli całą grupę skazańców na cmentarz i kazali stać w patetycznych pozach. Przyjaciel Leca po niemiecku zapytał esesmana, w jakich pozach mają stać. Esesman wściekł się: Du verfluchter Jude, ty mi chcesz powiedzieć, w jakich stać masz pozach? Raus! Podkutym butem wyrzucił ich z cmentarza. Innym razem Lec stał już przed plutonem egzekucyjnym, rozebrany, przed jamą, którą musiał sam wykopać. Uciekł w stronę obozu, strzelali za nim, nie trafili” – zaświadcza Jan Śpiewak, przyjaciel aforysty.
Z przywołanego przez Śpiewaka tarnopolskiego obozu koncentracyjnego Lec uciekł w przebraniu szeregowego Wehrmachtu. Uczynił to w przeddzień likwidacji (kwiecień 1944). Przebił się do Warszawy, gdzie nie dawali mu spokoju szmalcownicy. Będąc u kresu wytrzymałości psychicznej, nawiązał kontakty z Partią Polskich Renegatów (PPR), z samą wierchuszką, z Bierutem i Spychalskim. Ten ostatni właśnie zorganizował pisarzowi mieszkanie i zapewnił mu ochronę. Niebawem partia przerzuciła cudem ocalonego towarzysza do oddziału AL na północy Lubelszczyzny, gdzie fabrykował prosowiecką propagandową bibułę, zachwycał się sarną i pruł do Niemców z peemu.
alowiec na Parnasie
Wielu akowców trafiło na Parnas: Tadeusz Różewicz, Jan Józef Szczepański, Tadeusz Konwicki, Roman Bratny, Krzysztof Kamil Baczyński, Janusz Krasiński, Aleksander Ścibor-Rylski… Niewielu tam alowców: Czeszko, Lec i kto jeszcze? Nie dość, że tak znikomy odsetek literatów legitymował się alowskim rodowodem, to jeszcze Lec – z sobie wiadomych powodów – nie obnosił się ze swoją partyzancką kartą. Bo i po co? Miał talent, nie potrzebował leśnej legendy do robienia kariery. Wszedł do historii literatury jako kapitalny aforysta. A był także niezłym poetą i satyrykiem. To ostatnie powołanie twórcze wpisane było w jego nazwisko – po hebrajsku „lec” to żartowniś. Stanisław Jerzy Lec nie był więc Polakiem z dziada pradziada, jego żydowscy przodkowie przybyli z Hiszpanii do Europy Środkowo-Wschodniej, co nie przeszkodziło najsławniejszemu z rodu rozkochać się w niuansach artystycznej polszczyzny.
Lec umarł w dobrym czasie – przed nagonką Gomułki na powojenną resztówkę zasymilowanych polskich Żydów. A ponoć ochrzczono go, kiedy był dzieckiem. Miał więc potężne alibi. Ale czy dla komunistów, skoro nawet przeszłość w AL była niedostateczną ochroną przed skazaniem na exodus?
Mariusz Solecki
Tekst stanowi fragment książki „Historie pisane przez wojnę”, którą w marcu 2015 ogłosi wydawnictwo LTW.