Do brzegów Ameryki zbliża się huragan. Nie jeden z wielu tych atlantyckich sztormów o tej porze roku zwykły odwiedzać kraj. Tym razem, huragan rozpętają wybory prezydenckie. Wszystko wskazuje na to, iż wybory nie zakończą gorącego sezonu walk politycznych, a wprost przeciwnie – podniosą je do zupełnie nowego poziomu. Wielu mówi wprost – druga wojna domowa.
„To najważniejsze wybory w historii naszego kraju!” – te słowa Amerykanie słyszą niemalże regularnie co cztery lata. Jednak – jak raczyli ostatnio zauważyć brytyjski królewicz „na wygnaniu” książę Harry wraz ze swoją hollywoodzką małżonką w nikomu nie potrzebnym przemówieniu do amerykańskiego narodu – te słowa niemal nigdy nie były prawdą. Aż do teraz. Cóż, choć resztę tego przemówienia lepiej przemilczeć, trzeba przyznać, iż w całej swej politycznej naiwności, wyjątkowo królewicz i jego żona trafili w sedno. Te wybory naprawdę będą najważniejszymi przynajmniej od 1860 roku. Poziom rozdarcia narodu amerykańskiego wydaje się dochodzić do apogeum. Nie jest to rozdarcie tego rodzaju, które może wyleczyć „święto demokracji”. Przeciwnie: niezależnie od tego kto wygra, według sondaży większość Amerykanów spodziewa się wybuchu przemocy na skalę co najmniej dorównującą tegorocznym zamieszkom. Sytuacja, jak się wydaje, zdołała przekonać nawet pacyfistyczną lewicę do nabywania broni na masową skalę i z różnych stron dochodzą (co prawda, trudne do sprawdzenia) informacje o sklepach z bronią, w których półki z amunicją świecą pustkami.
Wesprzyj nas już teraz!
W tych okolicznościach, nikt za bardzo nie potrzebuje nawet dążyć do konfliktu, aby do niego doszło: połączenie pandemicznego lockdownu z tegorocznymi, długotrwałymi i wyniszczającymi zamieszkami oraz z bezustannie podgrzewaną przez media atmosferą polityczną sprawia, że kraj jest jak beczka prochu. Wystarczy iskra, co chociażby w ostatnich dniach pokazał wybuch nowych zamieszek w Filadelfii. Jak do tego doszło?
Gdy konsensus zawodzi
Historycznie, Stany Zjednoczone były krajem konsensusu elit: nie ważne, Demokrata, Republikanin, byle nasz. Oczywiście, te dwie partie różnią się, i to ogromnie – niemniej, miały wspólny rdzeń kulturowy, co sprawia, iż nieraz z pozoru dramatyczne zwroty wyborcze po czasie okazywały się zaledwie nieznaczną poprawką kursu. Konsensus polegał na tym, że różnice zdań liczą się tylko do chwili, gdy elity zadecydują tak, albo inaczej – potem zaś przegrana strona musi przejść do porządku dziennego, aby ścigać głosy wyborców, których zmienne poglądy stanowiły najwyższą instancję.
Bywały jednak wyjątki, gdzie waga ideowa sporu była zbyt wielka by zaakceptować przegraną, a naród zbyt podzielony by wymusić kapitulację. Tak było w 1860 roku, gdy prezydentem został Abraham Lincoln. Pomimo iż ten obiecywał zachowanie niewolniczego, nomen omen, kompromisu, samo ogłoszenie wyniku wyborów starczyło, aby południe rozpoczęło działania w kierunku secesji. Lincoln był nie do przełknięcia, gdyż zwyciężył wyłącznie głosami północy. W dziesięciu z jedenastu stanów późniejszej Konfederacji Lincoln w ogóle nie pojawił się na karcie wyborczej, a mimo to zwyciężył. Nastąpiło przesilenie i skończyły się złudzenia konsensusu: północ mogła wybrać prezydenta nie licząc się ze zdaniem południa. Jakiekolwiek wcześniej dotychczas obowiązywały kompromisy, ich utrzymanie lub odrzucenie będzie zależne wyłącznie od decyzji Północy. Ta świadomość pchnęła południe do desperackiej wojny.
Historia nigdy nie powtarza się tak samo. Obecne wybory nie są tymi z 1860 roku i nie oznaczają znowu załamania konsensusu. Jest inaczej. Konsensus załamał się już w 2016 roku wraz z pierwszym zwycięstwem Trumpa. Pierwsze cztery lata jego rządów to faktycznie pełzająca zimna wojna domowa pomiędzy prezydentem a establishmentem – wojna, która zaczęła się jeszcze przed jego zaprzysiężeniem. Obecne więc wybory nie są próbą obalenia konsensusu elit, ale przeciwnie – próbą jego przywrócenia.
Bój o nowy konsensus
Czymże jednak jest ten konsensus? Jest nim przekonanie o finalnym triumfie lewicowo-liberalnego zeitgeist. Przekonanie, iż – jak to nam ostatnio wyłuskała pani Mosbacher – historia ma swoje strony i pewni ludzie znajdują się po jej złej stronie. Podział ten dotyczy ogólnie wszystkich spraw, które dotykają tak zwane wojny kulturowe: a więc „swobodę” seksualną, dzieciobójstwo, obecność religii na forum publicznym, prawo do broni i tak dalej, a w swej kulminacji – prawa do piętnowania konserwatystów i wykluczania ich z życia publicznego. Amerykanie, urabiani przez media, spokojnie przyjmowali (i, co gorsza, przyswajali) wiele zmian kulturowych. Jednak z każdą kolejną, znikała tolerancja dla tych, którzy pozostają w tyle za pociągiem postępu. Nie wystarczyło już tylko przyjmować do wiadomości zmiany legislacyjne i tym podobne. Nie wystarczyło mówić, „dobra, wygraliście, ale dajcie nam pozostać przy swoim zdaniu i żyć w spokoju”. Wybór, zwłaszcza w mediach, był jeden – popierać wszelkie nowości jak leci lub milczeć.
Tymczasem przyszedł YouTube, Facebook i Twitter. Zaczęła się era mediów społecznościowych, dziwnie splatając się chronologicznie z liberalną prezydenturą Baracka Obamy. Media społecznościowe wydobyły na powierzchnię to, co wcześniej było w ukryciu, transformując sferę prywatną w publiczną. Coraz częściej wypowiedzenie konserwatywnej opinii, choćby tylko w gronie znajomych, wiązało się z ryzykiem nagonki, której konsekwencją mogła być w najlepszym przypadku strata paru przyjaciół, a w najgorszym – utrata pracy i społeczny ostracyzm. Co gorsza, liberalni właściciele mediów społecznościowych nigdy nie próbowali ukrywać, po której stronie sporu się znajdują, nie tylko nie moderując ekscesów lewicy, ale aktywnie je wspierając. Prawica ryzykowała wykluczenie za poglądy, które u nas uchodziłyby za zaledwie centrowe – lewicy zaś uchodziło nawet publiczne nawoływanie do przemocy i mordów.
Nieubłagane tempo zmian sprawiło, że w dobie Obamy wielu uznało, iż już jest po sprawie. Liberalne gazety głosiły zwycięski kres wojen kulturowych. Niektórzy komentarzy, odnosząc się per analogiam do powojennych Niemiec, mówili, iż, teraz gdy, amerykański konserwatyzm został pokonany, czas na denazyfikację polityki i społeczeństwa. Nie przejmowali się przy tym, że takimi słowami zrównywali znaczną część społeczeństwa z nazistami – pytani o to szczerze potwierdzali, iż właśnie tak postrzegają konserwatyzm. Prezydent Obama z pogardą mówił o tych, którzy „kurczowo trzymają się broni i religii”. Jego niedoszła następczyni, Hilary Clinton, w kampanii zadeklarowała, iż połowa wyborców republikańskich przynależy do „koszyka opłakańców” (deplorables). Nota bene wielu Republikanów, bardziej ceniąc sobie przynależność do elit aniżeli poglądy, po cichu się zgadzała z takimi opiniami.
Syndrom obłędu trumpowskiego
I właśnie wtedy nastąpił wybór Donalda Trumpa na prezydenta. W sytuacji, gdy Hillary Clinton miała być nowym Lincolnem raz na zawsze ustalającym nowy konsensus i przekreślającym stare kompromisy na rzecz bezwarunkowej kapitulacji konserwatyzmu – właśnie w tej sytuacji wygrywa przeklęty kandydat zaprzaństwa, głosami tych opłakańców, co kurczowo trzymają się broni i religii! Trump wygrał, nawet nie obietnicą przywrócenia jakiegokolwiek konserwatywnego porządku, ale obietnicą złagodzenia kursu i przywrócenia ideologicznej równowagi w kluczowym dla ustroju Sądzie Najwyższym.
Co gorsza, ten szorstki, chamski biznesman, ten parweniusz, który kupił sobie prezydenturę, który nigdy nie przeszedł politycznego cursus honorum przez instytucje, odrzucał też gospodarczy konsensus przenoszenia amerykańskiej gospodarki do Chin i sprzeciwiał się nieograniczonej imigracji. Paradoksem amerykańskiego systemu jest to, iż jeśli polityka konsensusu istnieje w poprzek podziałów partyjnych – wszyscy żyjący jeszcze republikańscy prezydenci wyrazili poparcie dla Demokratów przeciwko własnemu kandydatowi – to bunt przeciw konsensusowi również działa w poprzek tych podziałów, a Trump szalę zwycięstwa przechylił dzięki poparciu socjalistycznych wyborców z gospodarczo-lewicowych skrajów Partii Demokratycznej.
Już przed wyborami narastała w mediach anty-trumpowska histeria, która jednak dopiero wraz z zupełnie niespodziewanym jego zwycięstwem wybuchła z całą mocą – i odtąd już tylko narasta. Amerykanie, pół żartem pół serio, nazywają to Trump derangement syndrome – czyli obłęd wywołany przez Trumpa. Przez blisko cztery lata establishment polityczno-medialny bezustannie głosił upadek demokracji i gonił za każdym śladem nadużyć ze strony prezydenta. Nie ma sensu przywoływać tu wszystkich afer, jakie rozdmuchiwano, ale godzi się zwrócić uwagę na wprost jawne opowiedzenie się waszyngtońskiej biurokracji przeciw własnemu prezydentowi. Gdy kilka miesięcy temu FBI nareszcie zakończyło śledztwo w sprawie rzekomej agenturalności Trumpa, prokurator generalny nakazał rozpocząć zgoła odwrotne śledztwo, badając polityczne wpływy Demokratów na działania FBI. Rzecz znamienna: gdy śledczy nakazali zaangażowanym agentom FBI złożenie zeznań i przekazanie telefonów do sprawdzenia, nagle nastąpił wysyp zepsutych telefonów i przypadkowych wykasowań ich zawartości.
O tym wszystkim można się dowiedzieć – ale nie z mediów głównego nurtu. Te każdą aferę Trumpa przedstawiały jako wręcz ustalony fakt, gdy zaś taka fabuła przestawała być możliwa, nic nie korygowały, tylko przechodziły do kolejnego tematu. Stronniczość mediów posunęła się do takich absurdów, że ceremonię podpisania wynegocjowanego przez Trumpa traktatu pokojowego pomiędzy Emiratami Arabskimi i Bahrainem a Izraelem telewizja CNN skrytykowała jako niebezpieczne naruszenie odpowiedniego w dobie pandemii dystansu, nie komentując w ogóle samego wydarzenia.
To, co nazywa się żartobliwie obłędem, nie jest jednak zwykłym szaleństwem. Media są częścią waszyngtońskiego establishmentu i dla nich proces przyjmowania opinii establishmentu za prawdę i oczywistość jest tak naturalny, że zupełnie nieświadomy. Dla większości tych dziennikarzy przekonanie, iż Trump jest najgorszą plagą jaka dotknęła kiedykolwiek Amerykę, wynika z głębokich, szczerych przekonań. Dodatkowym jednak czynnikiem jest obecna kulminacja medialnego „marszu przez instytucje” lewicy, która obecnie coraz agresywniej narzuca swoje idee nawet w największych i najsłynniejszych instytucjach prasowych – co w połączeniu z gotowością ze strony mediów społecznych do cenzury konserwatywnych gazet, oznacza, iż Amerykanie muszą sporo się naszukać w internecie, aby w ogóle odnaleźć rzetelne informacje o otaczających ich wydarzeniach.
Wybory bez końca?
Tu nareszcie zbliżamy się do nadchodzących wyborów. Z perspektywy mediów i politycznego establishmentu jedna kadencja Donalda Trumpa to okropny wypadek przy pracy. Druga zaś byłaby katastrofą. Ponowne zwycięstwo Trumpa oznaczałoby bowiem iż „bunt” Amerykanów przeciw własnym elitom i „dobrej stronie historii” będzie miał trwały charakter. Wybrawszy już aż trzech sędziów Sądu Najwyższego Trump ma szansę za drugiej kadencji wskazać co najmniej jeszcze jednego. Tymczasem jego silna pozycja może skłonić wciąż wahające się części Partii Republikańskiej do ostatecznego oderwania się od dotychczasowego establishmentu. Na wielu frontach, na których dotychczas „kierunek historii” był oczywisty, mogłyby nastąpić nagłe i potencjalnie trwałe odwroty. To przecież tak, jakby południe wygrało wojnę secesyjną…
Po co jednak takie obawy? Przecież po roku pandemii i zamieszek niemożliwe jest żeby Trump został ponownie wybrany! Niemal wszystkie sondaże mówią, iż zwycięstwo Bidena jest praktycznie pewne – ale histeryczne zachowanie mediów bynajmniej tego nie sugeruje. Dzieją się rzeczy paradoksalne. Oto z jednej strony media zapewniają, że przewaga Bidena jest tak wielka, że przegrać mógłby tylko gdyby Republikanie zastosowali jakieś brudne sztuczki – natomiast z drugiej strony sztab Bidena ostrzega, iż sondaże są złudzeniem, a wybory stoją na ostrzu noża. Z kolei Trump wykonuje dziwne ruchy – na kilka dni przed wyborami wycofuje wszystkie płatne reklamy z kluczowej do zwycięstwa Florydy po to, aby zaoszczędzone pieniądze wykorzystać w innych stanach. Zupełnie jakby się poddał… albo jak gdyby wiedział, że pomimo publicznych sondaży, Florydę już ma w kieszeni. Wreszcie: media ostrzegają, iż ze względu na sposób liczenia Trump w wieczór wyborczy może wydawać się zwycięzcą, co jednak miałoby się odwrócić po upływie kilku dni lub tygodni, gdy skończy się liczenie głosów nadesłanych pocztą. Na wszelki wypadek więc Facebook i Twitter nie fatygując się już nawet pozorami neutralności ogłosiły, że gdyby Trump chciał przedwcześnie proklamować zwycięstwo, jego wpisy na tych mediach zostaną ocenzurowane lub przynajmniej uzupełnione odpowiednią adnotacją. O przedwczesnych deklaracjach ze strony Bidena nie wspomniano. Stronniczość tych mediów ostatnio doprowadziła wręcz do tego, iż niezmiernie kompromitujące wobec Bidena artykuły o korupcyjnych procederach jego syna i graniczącą z pewnością możliwości jego własnego w nich uwikłania opublikowane przez czwartą co do wielkości gazetę w kraju („New York Post”) zostały przez Twittera wprost zablokowane, a przez Facebooka ograniczone w obiegu.
Te wybory zresztą dalekie są od normy. Za namową Demokratów wiele stanów wprowadziło szerszy niż zazwyczaj dostęp do głosowania pocztowego. Zrobiono to pomimo wielu protestów sugerujących, że tak powszechne wykorzystanie głosowania pocztowego przeciąży nieprzystosowany do tego system, a nawet umożliwi oszustwa i kradzież głosów i – co najważniejsze – sprawi, iż wielu mniej doświadczonych, gorzej wykształconych wyborców zmarnuje swoje głosy, na przykład nie składając w odpowiednim miejscu podpisu. Niefrasobliwość Demokratów zaskakuje, biorąc pod uwagę, iż chodzi zwłaszcza o mniejszości etniczne, tradycyjnych wyborców Demokratów.
To wszystko sugeruje, po pierwsze, iż obrazki z sondażów głoszących pewne zwycięstwo Bidena wydają się grubo przekolorowane, a po drugie – że zupełnie nie wiadomo jak realnie będzie przebiegał wieczór wyborczy i następne dni. Jedynie gdyby któryś z kandydatów uzyskał miażdżącą przewagę mogłoby dojść do klarownego wyboru już 3 listopada. W innych okolicznościach jest niemal pewne, iż nastąpi długotrwały, chaotyczny proces zliczania głosów, zaskarżania wyników i celowego opóźniania ostatecznego wyniku. Jednocześnie będzie narastać napięcie i obydwie strony mogą dążyć do wymuszenia akceptacji swego zwycięstwa drogą ulicy – ale to po stronie Demokratów stoi cała amerykańska sieć terrorystycznej Antify, podczas gdy prawica wydaje się zdezorganizowana i niezdolna do skutecznego zatamowania lewicowej przemocy.
Kilka miesięcy temu Transition Integrity Project, think tank zorganizowany przez Demokratów oraz grupę anty-trumpowskich Republikanów, przeprowadził swego rodzaju „grę wojenną”, analizując możliwe scenariusze wyborcze. W swoim raporcie stwierdzili, iż każdy scenariusz, poza miażdżącym zwycięstwem Bidena, skończy się przemocą na ulicach (rzecz charakterystyczna: możliwości, że Trump zwycięży w tak miażdżący sposób, w ogóle nie rozważano). Można ten raport potraktować jako propagandę mającą na celu nastraszenie Amerykanów, przekonanie ich, że tylko głos na Bidena przywróci „normalność” – ale w tymże raporcie pojawiły się też niesamowite wręcz treści: grający rolę Bidena Demokrata, będący niegdyś wiodącą postacią w wyborczym sztabie Obamy, podczas rozgrywki analizującej wariant nieznacznej przegranej Bidena stwierdził, iż jego partia nie pozwala mu na akceptację zwycięstwa Trumpa… a w następnym kroku, zadeklarował, iż będzie zachęcał zachodnie stany do ogłoszenia secesji. Jeżeli prawdziwy Biden grałby według tego scenariusza, oznaczałoby to, iż nieznaczne zwycięstwo Trumpa wprowadzi Stany w zupełnie nieznane wody…
Landslide dla Trumpa?
No tak, ale przecież sondaże! Przecież są doniesienia o wynikach już rozpoczętego w wielu stanach wczesnego głosowania! Trump jest bez szans!
Pozwolę się tu stanowczo nie zgadzać. Sondaże sondażami, wystarczy jednak „przyłożyć ucho” aby dostrzec, iż sytuacja, przynajmniej potencjalnie, może być zgoła odmienna. Na każdym niemal kroku można usłyszeć głosy byłych wyborców Demokratów, którzy odwracają się od swojej partii zniesmaczeni tym, co postrzegają jako rok absolutnego szaleństwa – popierania najpierw najostrzejszych wariantów lockdownu, a potem popieranie zamieszek czy wręcz wpłacanie kaucji aresztowanym bojówkarzom. Co rusz słychać osoby, które mówią, że gardzą Trumpem, uważają go za złego prezydenta, ale na niego zagłosują, bo Demokracji nie pozostawiają alternatywy. Trudno natomiast gdziekolwiek usłyszeć analogiczne głosy zniechęconych byłych wyborców Trumpa – tacy ludzie z pewnością istnieją, ale najwyraźniej jest ich zbyt niewielu, aby byli zauważalni.
Do tego dochodzą bardzo specyficzne dane z niektórych badań opinii publicznej. Obawiając się powtórki porażki sondażowej z 2016 roku niektóre firmy zaczęły interesować się zgoła innymi pytaniami. Amerykanów w kilku sondażach zapytano jak komfortowo czują się wygłaszając publicznie swoje opinie polityczne, a także czy odpowiadając na pytania ankieterów przyznają się do swoich wyborów. Te badania sugerują, iż tylko skrajna lewica czuje się w pełni komfortowo mówiąc o swoich poglądach – a także, iż co najmniej 10-20 proc. ankietowanych o prawicowych poglądach albo odmawia udziału w sondażach wyborczych albo kłamie nie przyznając się do popierania Trumpa. Ten drugi wariant wydaje się potwierdzać dziwne zjawisko istnienia sporego odsetka Amerykanów, którzy wyrażają zadowolenie z rządów Trumpa, a jednocześnie pytani o intencje wyborcze, deklarują poparcie dla Bidena.
Trudno wyliczyć jak to wszystko przekłada się na wiarygodność sondaży. Wiadomo tylko tyle: sztab Bidena, apelując do swoich wyborców, aby nie traktowali zwycięstwa jako pewnika, chyba ma powody do obaw. W ubiegłym roku sondaże wyborcze w Wielkiej Brytanii do ostatniej chwili wskazywały na remis z nieznacznym wskazaniem na Partię Pracy. Jednak w dniu wyborów to Konserwatyści zwyciężyli miażdżąco, odbijając nawet części kraju w których od ponad pół wieku nie zdobyli mandatów. Właśnie dlatego, pomimo iż wszelkie oficjalne dane sugerują coś przeciwnego, zaryzykuję następujące stwierdzenie: uważam za co najmniej bardzo prawdopodobne, iż zwycięzcą będzie Trump, a jego zwycięstwo może być nawet tak miażdżące, jak to osiągnięte w ubiegłym roku przez brytyjskich Konserwatystów. Być może za kilka dni okaże się, iż byłem głęboko w błędzie – niemniej, obserwując od wielu miesięcy amerykańską scenę polityczną i społeczną, nie jestem w stanie uwierzyć w zwycięstwo Demokratów. Gorzej, że niezależnie od tego kto ogłosi zwycięstwo, po drugiej stronie barykady będzie wielu Amerykanów, którzy nie dość, że nie uwierzą, to jeszcze wyjdą na ulicę. Listopad w Ameryce zapowiada się naprawdę gorąco.
Jakub Majewski