31 marca 2024

„Święcone”. Jak wystawnie obchodzono śniadanie wielkanocne w dawnej Polsce

Gdy wybrzmiało u bram świątyni radosne Chrystus zmartwychwstał!, przychodził czas na to, co my znamy dziś po prostu jako śniadanie wielkanocne. Ale jakże różne było to śniadanie w czasach staropolskich – szczególnie w domach wyższych klas społecznych!

Szczegółów na temat dawnych śniadań wielkanocnych dostarcza wspaniała przedwojenna książka pobożnościowa dla ludu katolickiego. Jej pełny tytuł brzmi: Rok Boży w liturgii i tradycji Kościoła świętego z uwzględnieniem obrzędów i zwyczajów ludowych oraz literatury polskiej. Księga ku pouczeniu i zbudowaniu wiernych katolików opracowana zbiorowo przez kapłanów archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej” (Katowice 1931).

Po rezurekcji każdy spieszył do domu, gdzie czekało Święcone. Podobnie jak dziś, dzielono się święconym jajkiem, z tym, że dawniej inicjował ten zwyczaj najstarszy z rodziny. Co ciekawe – pomimo całej tradycji wystawności, jaką cechuje się kultura staropolska – Wielkanoc była dniem, w którym (przynajmniej w niektórych domach) dawano służbie  odpoczynek. Dlatego na stole (oprócz rosołu) znajdowały się jedynie przygotowane wcześniej potrawy zimne.

Wesprzyj nas już teraz!

Święcone Wielkanocne jest rdzennie polskim zwyczajem, nigdzie w innych krajach nie spotykanym; jest dowodem bezgranicznej gościnności Polaków, którzy w dawnych czasach nieraz setki gości spraszali, przygotowując dla nich wymyślne, zbytkowne potrawy wielkanocne, tak mięsne jak i mączne, często artystycznie udekorowane” – czytamy w „Roku Bożym”.

Na dowód tej wystawności redaktorzy książki przytaczają w pierwszej kolejności opis Święconego u wojewody Sapiehy w XVII wieku; opis sporządzony piórem Łukasza Gołębiowskiego: 

„Wojewoda Sapieha wspaniałe wyprawił Święcone, na które zjechało się co niemiara panów z Litwy i Korony. Na samym środku był baranek z chorągiewką, wyobrażający Agnus Dei; ten dawano tylko damom, senatorom, dygnitarzom i duchownym. Stały cztery ogromne dziki, co jest tyle, ile części roku. Każdy dzik miał w sobie szynki, kiełbasy, prosiątka. Kuchmistrz wielką pokazał sztukę w upieczeniu całkowitem tych odyńców. Stało dwanaście jeleni, także całkowicie pieczonych, ze złocistemi rogami; nadziane były rozmaitą zwierzyną. Te jelenie wyrażały dwanaście miesięcy. Naokoło były ciasta sążniste, tyle, ile tygodni w roku, to jest cudne placki, mazurki, żmudzkie pierogi, a wszystko wysadzane bakalią. Za niemi było 365 babek, to jest tyle, ile dni w roku. Te były przyozdobione napisami, floresami: że niejeden tylko czytał, a nie jadł. Cztery puchary były napełnione winem jeszcze od króla Stefana, 12 konewek srebrnych winem po królu Zygmuncie; dalej 52 baryłek także srebrnych, było w nich wino cypryjskie, hiszpańskie i włoskie; dalej 365 gąsiorów z winem węgierskiem, a dla czeladzi dworskiej było 8760 kwart miodu, to jest tyle, ile godzin w roku”.

Opis ten na pierwszy rzut oka może zdumiewać rozrzutnością, ale zastanówmy się, czy słusznie? Nie była to przecież uroczystość wyprawiana dla kilkunastu czy kilkudziesięciu osób, lecz dla kilkuset, do których należy jeszcze doliczyć służbę. Stąd cała ta wystawność, co należy podkreślić, ma swój wymiar przede wszystkim międzyludzki. Zjeżdżał się tam przekrój społeczeństwa, co jest dowodem żywotności relacji społecznych w dawnych wiekach. Nawet, jeżeli była w tym przesada, to i tak pozostaje podziwiać, jak wielkie „pospolite ruszenie” możni Polacy organizowali co roku z okazji zmartwychwstania Zbawiciela – tym bardziej z dzisiejszej perspektywy, coraz bardziej „spolaryzowanego” społeczeństwa!

Ale zejdźmy szczebel niżej w drabinie społecznej i zajrzyjmy do dworu szlacheckiego. Tu mamy dowód, jak przesiąknięta chrześcijaństwem była polska kultura, że nawet mason Ignacy Chodźko (XIX wiek), tak pięknie wspomina Wielkanoc, że jego opis znajdujemy w cytowanym wydawnictwie pobożnościowym… Tak pisarz wspomina powrót do domu na święta:

„Ileż razy ze szkolnej uwolnionej mozoły, jechałem na uroczyste święta! Błogi wieku dziecinny, jakże ci mało do uszczęśliwienia potrzeba, jak wyobrażenie zabawy i pociechy upaja rozkoszą niewinne serce, jaka żywa radość błyszczy w oczach i wzrusza całem dziecinnem jestestwem! Student z Borun, z jakiemże uniesieniem postrzegłem z daleka gaik i dach domku, w którym piękną Wielkanoc przepędzić miałem. Wielkanoc, święto najweselsze! Święto wiosny! Święto odżywiającej się natury! Święto odkupienia i powszechnej radości!…”

Dalej wspomina dietę wielkopostną, złożoną ze śledzi i sucharów. Ustępowała ona pięknie pachnącym potrawom wielkanocnym. „Salwy artylerii księdza proboszcza dawały hasło rezurekcji” – wspomina Chodźko, po czym wszyscy w ślad za gospodarzem biegli do kościoła, bo „kto z gospodarzem chciał używać darów wielkanocnych, modlić się wprzód z nim koniecznie musiał”. Następowało ogólne ożywienie i pozdrawiano się wesołym AllelujaChrystos woskres! wśród ludu (jako że opis dotyczy ziem kresowych). W domu czekała już uczta, również złożona z licznych i wystawnych dań, które dokładnie wymienia autor.

Przy okazji dowiadujemy się, że pokarmy były święcone nie tak jak dziś, „zbiorczo” pod kościołem, ale przed domami, gdzie stały zgromadzone rodziny, a kapłani obchodzili okolicę i dokonywali obrzędów, co tak opisuje Chodźko: 

„Przybywa na koniec i ksiądz proboszcz; mój dziadunio przyjmuje go na ganku. Wnet w komżę przybrany, mając ze sobą organistę z miednicą i kropidłem, poświęca i błogosławi dary Boże, a ukończywszy obrządek, odwraca się z powagą do gospodarza i wyborną prawi orację przez połowę po łacinie i po polsku. O! mój dziadunio był pełen erudycji i jezuickiej jeszcze łaciny; wzajemną zatem wyciął perorę proboszczowi, w której i dzisiejsza solenność i respekt dla jego pasterskiej godności acuminose połączone były. Tu już następowały powinszowania, w których mniej dowcipu, a więcej prawdziwej wylewało się czułości: syn i synowie, córki i zięciowie, ze łzami w oczach, mało mówiąc, całowali ręce ojca swego i dobroczyńcy…”.

Kontynuując ten przegląd społecznych zwyczajów redaktorzy „Roku Bożego” przytaczają opis Święconego w zamożnym domu mieszczańskim, a mianowicie Mikołaja Pszonki z Krakowa, dworzanina hetmana Tarnowskiego (XVI wiek). Relację tę odnajdujemy u Łukasza Gołębiowskiego. Jest to opis pełen osobliwości, nie tylko dlatego, że na owo Święcone przybył sam pan hetman, ale również ze względu na symbolikę potraw, jak chociażby owe „figury z ciasta przedniego, wyobrażające dziwnie zabawne historyjki: Kaifasz wyjmował kiełbasę z kieszeni Mahometowi, a wiadomo, że Turcy i Izraelici nie jedzą mięsa wieprzowego”; czy też wielki baranek z masła z dwoma diamentami zamiast oczu, a dalej figurki apostołów, również z ciasta.

Widać tych sprawozdaniach pewną przesadę (słynne „zastaw się a postaw się”), widać właściwe dla naszej historii skupienie na pokazaniu swojego statusu poprzez jedzenie i w ogóle pewne emocjonalne przywiązanie do posiłków. Ale z drugiej strony, tak jak wspomniałem wyżej, był to element kultury i życia społecznego, scalający więzi międzyludzkie. Poza tym towarzyszyła mu pamięć o tym, co istotne, a więc o święcie Zmartwychwstałego, jak zaświadcza Gołębiowski, pisząc o „radości ze zmartwychwstania Pańskiego” i o tym, że wszyscy „pili i jedli, a pamiętając na uroczystość święta Bożego, zbytku się strzegli”.

Uderza jeszcze jedno – owo staropolskie „kochajmy się”, a więc de facto imperatyw „najważniejszego przykazania” miłości Boga i bliźniego przełożony na język naszej narodowej kultury. Poza wystawnym jedzeniem jest przecież i wiara, i symbolika historii zbawienia, i cześć dla Kościoła oraz jego sług, a także właśnie serdeczność, gościnność, wręcz charakterystyczna „sarmacka” rzewność w stosunkach rodzinnych i społecznych, uczuciowa wylewność – słowem, to wszystko, co stanowiło niegdyś o specyfice polskiego temperamentu.

Filip Obara

Czy Bóg chce nas gnębić, dając nam krzyże?

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij