Mało kto równie dobitnie jak święty Dominik Savio udowadnia dzisiejszym chrześcijanom stopień ich religijnej gorliwości: grubo poniżej zera bezwzględnego (minus 273 stopnie Celsjusza). Taką miłością pałamy dziś do Boga.
Dominik Savio nie bał się śmierci. W ogóle mało czego się bał – zapytany w wieku sześciu lat, czy nie boi się chodzić sam do szkoły oddalonej o kilka kilometrów, odparł ze zdziwieniem: „A czego miałbym się bać, skoro jest ze mną Pan Jezus i Matka Boża, i mój anioł stróż?”. Tak więc, jako się rzekło, niewiele sobie robił ze śmierci. Zapewne nie do tego stopnia, by powtórzyć za świętym Pawłem, że dla niego „umrzeć to zysk” (acz pierwsza część tego samego zdania – „dla mnie żyć to Chrystus” (Flp 1, 21) stanowiła niewątpliwe motto jego niedługiej ziemskiej pielgrzymki), niemniej faktem pozostaje, iż śmierć go nie przerażała.
Wesprzyj nas już teraz!
Gdyby było inaczej, czy zdobyłby się na postanowienie uczynione w dniu przystąpienia do pierwszej Komunii Świętej: „Raczej umrę niż zgrzeszę”?
Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć – mocne słowa, zwłaszcza w ustach siedmiolatka. Dziś niejeden (ba, może nawet każdy…?) dorosły, życiem doświadczony, twardy mężczyzna zadrży, nim podobne zdanie dopuści do świadomości (nie wyobrażając sobie nawet, że sam miałby je przyjąć za swoje), a po zastanowieniu – odrzuci je. I to nie żaden ateista-hedonista-nihilista, ale szanujący się katolik. Panowie-bracia, czy nas nie zawstydza to włoskie pacholę?
Nie było w nim chłopięcej egzaltacji wzbudzonej podniosłym nastrojem chwili, lecz żelazna pewność dojrzałego chrześcijanina. Potwierdza to świadomy, przemyślany akt osobistego ślubowania dokonany pięć lat później, w dniu uroczystego ogłoszenia przez Ojca Świętego Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.
„Maryjo, ofiaruję Ci swoje serce – pisze wówczas Dominik. – Spraw, aby zawsze było Twoim. Jezu i Maryjo, bądźcie zawsze moimi przyjaciółmi. Błagam Was, abym raczej umarł, niż bym miał przez nieszczęście popełnić choć jeden grzech.”
Nie wolno sobie wyobrażać Dominika Savio jako nadętego prymusa w rodzaju Smerfa Ważniaka czy jako zakamieniałego dewota ogólnie wrogo nastawionego do wszelkich uciech życia, ani tym bardziej na kształt kogoś w rodzaju ówczesnego „gota” niezdrowo podnieconego wizją zgonu. Wręcz przeciwnie, Dominik był chłopcem wesołym i żywiołowym, życzliwym i koleżeńskim, a przez to ogólnie lubianym – krótko mówiąc: był fajnym kumplem. Koledzy nie raz słyszeli odeń, że świętość polega na tym, by zawsze być radosnym. Co jednocześnie bynajmniej nie przeszkadza – a nawet odwrotnie: bardzo pomaga – wiernie i sumiennie wypełniać wszystkie obowiązki.
Dominik kochał życie i otoczenie, w którym przebywał. Gdy zachorowawszy na gruźlicę musiał opuścić oratorium księdza Jana Bosco w Turynie, gdzie mieszkał z innymi chłopcami, żegnał się z nimi ze szczerym żalem świadom, że już do nich nie wróci.
I rzeczywiście nie wrócił – zmarł po kilku miesiącach. Do domu Ojca odchodził z radością, słuchając czytanych przez jego ziemskiego tatę modlitw o dobrą śmierć. Sam o to poprosił – świadom wagi śmierci nie chciał zaniedbać choćby najdrobniejszego szczegółu. Żegnając się z ojcem słowami: „Do widzenia” (bo przecież wkrótce znowu się zobaczą), nagle się ożywił:
– O, jakie piękne rzeczy widzę! – zawołał i skonał.
Co widziałeś, Dominiku? Czy przed twymi oczyma „znikła szara, deszczowa zasłona tego świata i wszystko spowił srebrzysty blask”? A potem ujrzałeś „białe wybrzeże i to co za nim: daleką, zieloną krainę, skąpaną w blasku wschodzącego słońca…”?
Tak, widziałeś przedsionek Przygody. Jedynej wartej życia.
Jerzy Wolak