10 lutego 2023

Sybir – więzienie bez krat. Choroby i katorżnicza praca zabijały ludzi masowo

(Zdjęcie ilustracyjne. Fot. AB/PCh24/pl)

Choroby i katorżnicza praca zabijały ludzi masowo. Tam nie było cmentarzy, żeby ich godnie pochować. Chowali gdzie się dało. Najgorzej było zimą, bo nie było żadnej możliwości, żeby w skutej lodem ziemi, wykopać dół. Ciała zakopywano w śniegu. Ale w nocy przybiegały wilki i je wygrzebywały, żeby się pożywić w 83. rocznicę pierwszej sowieckiej wywózki Polaków na Wschód, z Kazimierzem Zalewskim, przewodniczącym Koła Sybiraków w Białymstoku, rozmawia Adam Białous

Kogo z pana najbliższej rodziny Sowieci wywieźli na Wschód?

Mieszkaliśmy koło Brańska (dawne woj. białostockie). Ojciec prowadził małe gospodarstwo rolne, a do tego praktykę weterynarza. NKWD przyjechało do naszego domu 9 lutego 1940 roku. Ja cudem uniknąłem wywózki, gdyż kiedy po naszą rodzinę przyszło NKWD akurat byłem u ciotki. Miałem wtedy zaledwie 5 lat. Matka spodziewała się wywózki, więc oddała mnie, wówczas najmłodszego z rodzeństwa, do swojej siostry, która mieszkała w pobliskim Łubinie.

Wesprzyj nas już teraz!

Mamę i moje rodzeństwo zawlekli do Kazachstanu w rejon Pawłodaru. Byli tam do roku 1946. W Kazachstanie pracowali w kołchozie, a mieszkali w ziemiance, przykrytej darniną. Był straszny chłód i głód. Racje żywnościowe głodowe. Czasami jakieś kłosy z pola chowali w buty i przynosili do ziemianki. Chociaż to również było zabronione i surowo karane.

Choroby i katorżnicza praca zabijały ludzi masowo. Tam nie było cmentarzy, żeby ich godnie pochować. Chowali gdzie się dało. Najgorzej było zimą, bo nie było żadnej możliwości, żeby w skutej lodem ziemi, wykopać dół. Ciała zakopywano w śniegu. Ale w nocy przybiegały wilki i je wygrzebywały, żeby się pożywić.

Mama opowiadała mi, że najtrudniej było w Święta Bożego Narodzenia. Serce rozrywała tęsknota za krajem, rodziną. Na stole kładli gałąź świerku i parę ziemniaków upieczonych w ognisku i to była cała wieczerza wigilijna. Za opłatek służyły wysuszone obierki ziemniaków. Jak zaśpiewano kolędę, wszyscy płakali i życzyli sobie żeby Bóg dał do ojczyzny powrócić. Sybiracy, miejsca do których byli wywożeni, nazywali „więzieniem bez krat”. Tam kraty nie były po prostu potrzebne, bo nigdzie nie dało się uciec. Surowa przyroda uniemożliwiała ucieczkę. Zimą ogromny mróz i śnieg, a cały rok na błąkających się ludzi, czyhały watahy wygłodniałych wilków i niedźwiedzie.

Czy pana ojca NKWD również deportowało na Wschód?

W tym czasie kiedy Sowieci wywozili mamę z dziećmi w lutym 1940 roku, mojego ojca Stanisława nie było w domu, gdyż ukrywał się przed NKWD. Ukrywał się, bo już w listopadzie roku 1939 uciekł z sowieckiego więzienia w Ostaszkowie i ruscy go szukali. Do sowieckiej niewoli dostał się w ten oto sposób: we wrześniu 1939 roku został zmobilizowany do wojska i bronił Warszawy, a po kapitulacji stolicy, trafił do niemieckiej niewoli. Więziono go w obozie dla żołnierzy, koło Mińska Mazowieckiego. W październiku 1939 roku, na mocy niemiecko sowieckiego porozumienia, Niemcy przekazali ruskim ponad 13 tysięcy polskich żołnierzy, którzy pochodzili ze wschodnich ziem Rzeczypospolitej, zagrabionych przez ZSRR. Wśród nich był mój ojciec.

On przed wojną, jak mówiłem, był weterynarzem, chociaż i ludzi też leczył. Dlatego ruscy wzięli go za lekarza, czyli polskiego inteligenta, którego trzeba wykończyć. Ojciec najpierw trafił do Ostaszkowa, a potem do Kozielska. Tam, w Kozielsku, była taka sytuacja, że chorował ktoś z rodziny naczelnika więzienia. Więc ten naczelnik brał czasami ojca do domu, żeby on pomógł temu choremu.

Któregoś razu, podczas takiej „lekarskiej wizyty” ojciec uciekł. To go uratowało przed strasznym losem, który spotkał ofiary zbrodni katyńskiej. Zanim wrócił do domu, błąkał się kilka tygodni, podróżując nocami. Kiedy wrócił, ukrywał się, żeby go Sowieci znów nie złapali. Tym bardziej, że wówczas w naszym domu, zakwaterowało się trzech sowieckich oficerów. Wówczas to właśnie, w lutym 1940 roku, NKWD wywiozło moją mamę z moim rodzeństwem. Ja, jak mówiłem, jako 5-latek byłem wówczas zaopiekowany u cioci w Łubinie koło Brańska. Gdy w roku 1941 przyszli Niemcy, tato wziął mnie od cioci i mieszkaliśmy razem w naszym domu. Mama i moje starsze rodzeństwo wróciło z wywózki w roku 1946. Wówczas na świat przyszła moja najmłodsza siostra.  

Jak pana mama wspominała czas pobytu na „nieludzkiej ziemi”?

Opowiadała, że wieźli ich do Kazachstanu w bydlęcych, nieogrzewanych wagonach, a były wtedy straszne mrozy. Po drodze najwięcej zmarło dzieci i osób starszych. Kiedy pociąg się zatrzymywał, ciała zmarłych NKWD-ziści wynosili z wagonów i kładli na nasyp kolejowy. Następnie jechali dalej. Dorośli mężczyźni w wagonach otaczali takim kółkiem dzieci i starców, żeby ich choć trochę osłonić od mroźnego wiatru, dostającego się do wagonów przez szpary w deskach. Wagony miały kraty w oknach, tak aby nikt nie mógł uciec. Za „toaletę” robiła dziura w podłodze. Te transporty z deportowanymi Polakami jechały bardzo daleko. Najbliżej do Kazachstanu – to było ok. 4,5 tysiąca kilometrów, do Irkucka 7,5 tysiąca, a do Magadanu aż 11 tysięcy kilometrów. Z powodu chorób, wycieńczenia, głodu na wywózkach zmarła jedna trzecia z ponad miliona osób wywiezionych w 4 wielkich deportacjach.

Jakie straty poniosła pańska rodzina podczas wojny?    

W mojej rodzinie okupanci wyrządzili wiele krzywd. Sowieci wywieźli na Wschód moją mamę i rodzeństwo – brata i siostrę. Wywieźli też stryjenkę z dziećmi, bo stryj był leśniczym i wcześniej go zabrali. Moja, nieżyjąca już, żona – Janina z domu Buzun, też była sybiraczką. Jej mamę i ją, miała wtedy 3 latka, spod Grajewa wywiozło NKWD 10 lutego 1940 roku. Ojca żony, który był leśnikiem, też wywieźli – nad Bajkał i on tam z powodu choroby i wyczerpania zmarł. Mojego stryja rozstrzelali Niemcy, a stryjenkę z dwójką dzieci wysłali do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Sybir to też rany psychiczne, które się nie goją. Moja mama często budziła się w nocy i chodziła po domu, żeby gdzieś „zgubić” straszne sny. My – dzieci sybiraków też nie mieliśmy lekko. Po wojnie nikt się nie przyznawał, że był sybirakiem, albo dzieckiem sybiraka. Władze komunistyczne traktowały wywiezionych jak wrogów. Mnie, tylko za to, że moja rodzina była wywieziona, gdy się to wydało, dwa razy wyrzucano ze szkoły.

Jak wielu sybiraków zrzesza obecnie wasze koło Związku Sybiraków?

Sybiracy szybko odchodzą. Jeszcze kilka lat temu, w kole, którego jestem przewodniczącym, było około 100 osób, teraz jest zaledwie 26. W ubiegłym roku zmarło 10 osób. Najstarsza z nich była pani, która przeżyła 107 lat. Teraz najczęściej spotykamy się na pogrzebach. Co roku organizowałem kilka spotkań członków naszego koła. Spotykaliśmy się też na zamówionych Mszach świętych. Mamy też spotkanie opłatkowe. Chorych, którzy leżeli w domu, odwiedzaliśmy z prezentami. Wszystko to zakłóciła ta nieszczęsna epidemia. Nawet Marsz Sybiru, który był zawsze organizowany w Białymstoku we wrześniu, od czasu „pandemii” nie jest organizowany. Teraz czasami spotykamy się w otwartym rok temu Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku.

Co pan może powiedzieć o działalności Związku Sybiraków? Gdzie jest ona najbardziej prężna?

Związek Sybiraków powstał już w roku 1928. Działał do czasu wybuchu wojny. Później został reaktywowany w roku 1988. Ja jestem prezesem jednego z kół sybirackich związku, które obejmuje wschodnie dzielnice Białegostoku. Nasze miasto jest, można powiedzieć, centrum sybirackim. Mamy tu jedyne w Polsce Meuzoleum – Grób Nieznanego Sybiraka przy kościele Świętego Ducha. Złożone są tam urny z prochami nieznanych osób, które zginęły w czasie wywózek do ZSRR. Na murze, okalającym Grób Nieznanego Sybiraka, znajdują się tablice z nazwiskami sybiraków. Jest tam już kilkaset takich tablic – m.in. gen. Władysława Andersa oraz prezydenta RP Ryszarda Kaczorowskiego.

Natomiast nieco ponad rok temu otwarto Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku. W stolicy województwa podlaskiego każdego roku, we wrześniu, odbywał się (do roku 2019) Marsz Żywej Pamięci Polskiego Sybiru, największe na świecie spotkanie sybiraków. Każdego roku brały w nim udział tysiące osób. W marszu uczestniczyli m.in. sybiracy przybyli tak z Polski, jak ze wszystkich stron świata, a także, bardzo licznie, młodzież harcerska i szkolna, m.in. ze szkół noszących imię Sybiraków. Czas jednak robi swoje. Niewielu nas już na tym świecie zostało. A ci co są, mają swoje lata i związane z tym dolegliwości. Niedawno zmarł wieloletni prezes Związku Sybiraków – Tadeusz Chwiedź. Miał 87 lat. Tak więc działalność Związku Sybiraków powoli gaśnie. Ale jest nadzieja w młodych, że oni poniosą wiedzę o Sybirze w następne pokolenia.

Dziękuję za rozmowę

„Ludzie marli jak muchy”. Nikt nie policzy ilu Polaków leży na cmentarzach Sybiru

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij