29 października 2018

Synod towarzyszy

(FOT. Claudio Peri/Pool via REUTERS )

Poproszony o streszczenie synodu na temat młodzieży w krótkim, syntetycznym haśle, użyłbym dokładnie takiego i tylko takiego sformułowania.

 

Gdyby na zakończony właśnie synod przybył nie znający ziemskiej historii wysłannik z Marsa, Wenus albo planety Naboo, z pewnością odniósłby nieprzeparte wrażenie, że Kościół katolicki aż do dziś dnia tkwił zamknięty na siedem pieczęci w wieży z kości słoniowej. Z dala od prostych ludzi, od ich potrzeb i nawyków, od ich codzienności, mentalności i słabości, od ich pokus, wątpliwości i poszukiwań. Wrażenie tego typu wywołuje cała synodalna retoryka sugerująca dotychczasowy brak towarzyszenia katolikom ze strony Kościoła (przynajmniej tego instytucjonalnego). „Musimy towarzyszyć”, „czas zaoferować naszą gotowość towarzyszenia”, „sztuka towarzyszenia” – tego typu sformułowania powtarzały się ad nauseam zarówno podczas obrad synodalnych, jak i imprez im towarzyszących; trafiły też do Instrumentum laboris i dokumentu końcowego synodu.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Ciekawa sprawa. Czyżby Kościół rzeczywiście miał sobie coś do zarzucenia w tej kwestii? Czyżby kiedykolwiek odwrócił się od swych owieczek, gdy były głodne, spragnione czy nagie; gdy były chore, w więzieniu bądź były przybyszami?

 

Kiedy wyruszały pierwsze hiszpańskie statki ku Nowemu Światu, na ich pokładach znaleźli się liczni księża (w przeciwnym razie nie mielibyśmy papieża Franciszka, nieprawdaż?). Kiedy terror krwawej Elżbiety zbierał obfite żniwo męczeństwa w Anglii, z sąsiedniej Francji płynął strumień ochotników w sutannach, by choć przez chwilę (wobec niezwykłej efektywności ówczesnego angielskiego gestapo) podtrzymać słabnący ogień wiary. Kiedy masoński rząd zamknął kościoły w Meksyku, księża ani na chwilę nie zniknęli z życia tamtejszych katolików, lecz w cywilnym przebraniu, w ukryciu pełnili zwykłą, codzienną posługę.

 

Polskim grupom emigrantów udającym się w XIX wieku za chlebem do Stanów Zjednoczonych czy Brazylii w ogromnej większości przypadków towarzyszyli katoliccy kapłani. Zamknięci w Auschwitz i innych fabrykach śmierci natychmiast podejmowali trud duszpasterski pośród współwięźniów. Dobrowolnie rezygnowali z możliwości opuszczenia nieludzkiej ziemi sowieckiej wiedząc, że pozostali tam jeszcze wierni potrzebujący ich obecności jak nikt inny.

 

Czy to wszystko nie jest towarzyszeniem? Jeżeli nie, to co nim jest?

Ale istnieje jeszcze inne skojarzenie dla bycia towarzyszem i ono niestety również się na tym synodzie dosyć wyraźnie manifestuje. Oto bowiem synodalny język tchnie retoryką, której nie sposób nazwać inaczej jak marksistowską (i nie chodzi wcale o kardynała Marxa grającego na tym synodzie, podobnie jak i na poprzednim jedne z pierwszych skrzypiec…). Dziś w Watykanie mówi się o sprawiedliwości społecznej, preferencyjnej opcji na rzecz ubogich, synodalności, która w istocie oznacza parlamentaryzację Kościoła; używa się żargonu teologii wyzwolenia, sięga się po enwironmentalizm, troska się o ekologię, ożywia determinizm ekonomiczny.

 

A gdzie w tym wszystkim kerygmat? Wyraźnie go brakuje. Do czego więc to wszystko zmierza? Na to pytanie nie sposób jeszcze wiążąco odpowiedzieć, aczkolwiek da się już dziś zaobserwować wzmożony proces odradzania się w łonie Kościoła starych i dawno, wydawałoby się, zwalczonych herezji (jak chociażby koncyliaryzm mrugający znacząco spoza pleców synodalności), jak również otorbiania się w nim ideologii, co do których można było sądzić, że zagrożenie z ich strony skutecznie wyeliminowano (jak choćby józefinizm – daleki od likwidacji Kościoła, gdy przecież można go przekształcić w niezawodne narzędzie Nowego Wspaniałego Świata).

 

 

Jerzy Wolak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij