Naturalnym zachowaniem normalnego człowieka jest omijanie miejsc i sytuacji, w których można się uświnić. Katolik ujmie to grzecznie, mówiąc, że należy unikać okazji do grzechu. Nie powinno więc nikogo już dzisiaj dziwić, że omijanie zarażonych marksizmem teatrów jest zachowaniem jak najbardziej kulturalnym. Niemniej, tamta, ciemna strona świata, co raz emblematuje się takimi działaniami, które obnażają jej zdegenerowane jestestwo, co pozwala na istotne podsumowanie.
Najlepszym przykładem zakłamanej narracji marksistowsko-genderowego towarzystwa, okupującego instytucje kultury wyższej, jest mówienie o „cenzurze”, która uniemożliwia w Polsce „wyrażanie siebie”. Tymczasem od Wałbrzycha po Białystok i od Szczecina po Tarnów antykultura ma się coraz lepiej, produkując kolejne „kontrowersjne” spektakle i organizując wrogie nam kulturowo festiwale. Próby opisywania tego oceanu kloaki są bezsensowne. Kilka lat temu, kiedy po rządach PO do władzy doszedł PiS, można jeszcze było – kierując się przedwyborczymi obietnicami tej formacji politycznej, liczyć na „naprawę” tego co dotąd zepsuto, czyli na „odbicie” instytucji kultury z rąk marksistów oraz na zmianę antypolskiego artystycznego kursu. Dzisiaj, co widać gołym okiem, byłoby naiwnością czekać na inne zachowania rządzących w praktycznym definiowaniu polskiej racji stanu w kulturze.
Oddolne apele do władz, protesty, społeczne listy i modlitwy, zbieranie podpisów, wnioski do prokuratury itd., itp., to wszystko są działania nieskuteczne. Więcej – to są działania, które odbierają siły i nadzieje tym, którzy widzą panoszące się zło i dostrzegają jego antynarodowość. Jeszcze więcej – taka aktywność dodaje wigoru hunwejbinom współczesnej rewolucji kulturowej i stwarza im psychologiczny pretekst do kultywowania nienawiści do dobra, piękna i prawdy. A jeżeli do tego dochodzą nieudolne oraz pozorowane działania władz państwowych (Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego) i samorządowych (niektóre Urzędy Marszałkowskie), to mamy pełen obraz bezalternatywnego oddania rynku sztuki w łapy czekistów kultury.
Wesprzyj nas już teraz!
Rozpasana w teatrach utrzymywanych z publicznych polskich pieniędzy niemoralność oraz antypolskość nie podlegają żadnym ograniczeniom, żadnej cenzurze (niestety!) Winowajcy cynicznie wrzeszczą (jak przysłowiowy złodziej na targu): „Łapaj złodzieja!” Jednocześnie, mając etaty i dotacje; mając do dyspozycji przez 24 godziny na dobę w pełni wyposażone technicznie sceny wraz z całym zapleczem, ronią krokodyle łzy, że nie mają środków na tworzenie nowych przedstawień.
Ot, przykładowo, wspomniany wyżej miejski teatr w Tarnowie oświadcza publicznie, że w związku z obniżeniem dotacji w nadchodzącym sezonie trudno będzie o nowe premiery. Żurnaliści wspierający taki teatr dramatyzują emocjonalnie ten przekaz i piszą o przystawionym „do skroni teatru pistolecie”. Z jednej strony moglibyśmy rzec, że to doskonała wiadomość dla Polaków, bo jak ten „pistolet wypali”, to mniej będzie wokół nas „antykulturowej pedagogiki”. I chciałoby się też wtedy westchnąć: „oby tak w całym kraju”.
Ale jest i strona druga całej sprawy. Bo nie o to w chodzi, aby poddawać się sentymentalnym chwytom, czy ulegać pesudoekonomicznym podpowiadaczom, sugerującym zamianę statusu sceny teatralnej z własnym zespołem twórczym na scenę impresaryjną. Efekt takiej „reformy” może być tylko zły. Abstrahując – na chwilę – od merytorycznej i formalnej strony produkowanych w teatrach „dzieł”. Likwidacja zespołu artystycznego to oczywiste zubożenie intelektualne danego miasta czy regiony. Konsekwencją jest jeszcze większa pauperyzacja kultury i postępujące chamienie całego środowiska. Do tego dodajmy ambicyjki różnych lokalnych „działaczy” i „elit”, aby od czasu do czasu na ich impresaryjnej scenie pojawił się ktoś „sławny”. No i wtedy mamy wyjazdy w interior warszawskich czy krakowskich trup (jakieś Jandy, jakiegoś Stuhry). A oferty przywożone na prowincję tanie nie są.
System organizacji kultury przyzwyczaił instytucje teatralne do swoistego żerowania na majątku naszego państwa. Utrzymanie stu kilkudziesięciu scen to grubo ponad sto milionów złotych rocznie, ale te pieniądze, jak się okazuje, nie gwarantują powstawania i – co ważniejsze – obecności spektakli w repertuarze. W zasadzie niemal każda produkcja „stara się” o odrębną od stałego budżetu dotację celową (podobnie jest z festiwalami). Nie jest tajemnica, że są teatry lub konkretne przedstawienia, które takowe specjalne środki otrzymują, również z zagranicy.
Tak się ideologizuje kulturę zgodnie z obowiązującymi trendami i tak się w efekcie indoktrynuje odbiorcę. Jako że w zasadzie wszędzie obligatoryjnym stał się marksistowski światopogląd, to i kolejka do ukierunkowanych dotacji się bardzo wydłużyła. Odwaga staniała i Kościołowi (katolickiemu, oczywiście) „dokopuje” już każdy i podobnie jest z promocją gejostwa i w ogóle lgbetitd. W tej kolejce są lepsi i gorsi, czego zdają się nie rozumieć owi przykładowi artyści z teatru im. L. Solskiego w Tarnowie.
A jeżeli już gdzieś jakieś przedstawienie będzie miało swą premierę i pozyskane środki zostaną rozdysponowane na zespół twórczy „bardzo po uważaniu” dobrany przez dyrekcję, to granie spektaklu na własnej scenie tejże dyrekcji po prostu się nie opłaca. Z biletów nie da się pokryć kosztów prezentacji. Oprócz tego na te produkcje (szczególnie poza kilkoma wielkimi miastami) nie ma po prostu widowni. Pozostaje jeszcze system już przywoływanych festiwali, gdzie gra się za konkretne honoraria pozyskane przez organizatorów. Ale i tutaj ma zastosowanie klucz „znajomych króliczka”. Jest jeszcze towarzyskie kumoterstwo, czyli „ty zaprosisz mnie, a ja zaproszę ciebie”.
Światopoglądowa zaraza, która rozpleniła się w teatrach, to nie wszystko. Gdyby tylko o to chodziło, to uprawnionym byłoby mieć nadzieję na zmianę, bo przecież nawet największy grzesznik ma szansę na nawrócenie. A nawet, jak św. Paweł, może zostać apostołem. Niestety, jest coś więcej, co znacząco utrudnia takie rozwiązanie. Otóż lata życia w zniewalającym systemie dotacyjnym spowodowały totalny upadek etyki w świecie ludzi sztuki. Myślę, że w instytucjach artystycznych prawie już nie ma artystów – są tylko najemnicy i wyrobnicy. W nich już umarło to, co jest naturalnym paradygmatem tworzenia – misja czynienia dobra oraz piękna i niesienia prawdy do ludzi.
Powtórzmy: mają bazowy socjal, mają sceny i zaplecze, nie płacą tam za ogrzewanie, za światło, za wodę… Mają to wszystko, ale nie chcą pracować. Czy to znaczy, że to zło, które od lat tworzą, nie powstałoby, gdyby nie było opłacane? Czy to znaczy, ze ich ideowość jest tylko tak głęboka jak wnętrze ich portfeli?
Szanowni Państwo! To są dobre wiadomości. Ten system zaczyna zjadać się od ogona. Oni, tak naprawdę, nie wierzą w to co robią. Czyli, co staram się mówić od dawna: „Piłka jest po naszej stronie”!
Tomasz A. Żak