Ofiarami napaści na redakcję francuskiego brukowca są ludzie, z którymi współczesna burżuazja oraz „młodzi wykształceni z wielkich ośrodków” z łatwością mogą stanąć w jednym szeregu. Żaden przedstawiciel elit nie będzie utożsamiał się z mordowanymi chrześcijanami czy choćby z ofiarami gwałtów w Rotherham, Malmoe bądź paryskich przedmieść, ale „Charlie Hebdo” to coś zupełnie innego.
Środowy atak miał dwie natychmiastowe konsekwencje. Po pierwsze (i niezmienne), pokazał, że politycy wciąż nie mają zielonego pojęcia, dlaczego muzułmanie francuscy zachowują się podobnie jak muzułmanie w innych częściach globu i dokonali aktu przemocy w imię swojej religii oraz swojego boga. Kto mógłby się spodziewać takiej rzeczy albo ją przewidzieć? Tylko jakiś islamofob! Po drugie (i bardziej interesujące), okazało się, iż żadne ze zwyczajowo używanych racjonalizacji i usprawiedliwień, po które często sięgały rozmaite persony publiczne, nie zdołają zamaskować rzeczywistości i nie mogą być używane do tego by ukryć prawdę o tym, co się dokonało.
Wesprzyj nas już teraz!
Dwunastu ludzi zostało zabitych w jednej z najważniejszych stolic Europy za rysowanie kiepskich dowcipów. Nikt nie może zakwestionować tego, że ich mordercy byli praktykującymi, najprawdziwszymi muzułmanami. Za późno jest – chociaż próby nie ustają – by udawać, że islam jest religią pokoju, zaś terroryści nie mają nic wspólnego z jej „prawdziwą” wersją. Nie można też utrzymywać, że mieliśmy do czynienia z odosobnionym przypadkiem, czy też możliwością zaburzeń umysłowych sprawcy o niejasnych motywach.
„Zabijajcie ich, plujcie im w twarze!”
Jednak by dokonać rzetelnej oceny ostatnich wydarzeń, należy nieco cofnąć się w czasie i przypomnieć, że w ankiecie przeprowadzonej jesienią wśród francuskich muzułmanów, w grupie wiekowej 18-24 lat ponad 26 procent spośród nich popierało istnienie i działania Państwa Islamskiego. Zresztą w materiałach propagandowych skierowanych do muzułmanów mieszkających na Zachodzie bojownicy kalifatu zachęcali tych, którzy nie mogli dołączyć do braci walczących na terenach Iraku i Syrii, by prowadzili dżihad we własnych krajach: Zabijajcie ich [„niewiernych” – przyp. aut.], plujcie im w twarze, przejeżdżajcie ich samochodami!.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już pod koniec grudnia w miasteczku Joue-les-Tours z okrzykiem „Allah akbar!” muzułmanin zaatakował policjanta, raniąc go w twarz, ranił także dwie inne osoby zanim sam został zabity. Sprawcą był konwertyta; jego przyjaciele określali go jako początkującego rapera, który nagle porzucił muzykę dla religii. Na jego facebookowym profilu znaleziono wersety koraniczne zachęcające do walki z „niewiernymi”. Co prawda burmistrz miasta tłumaczył mediom, że był to odizolowany incydent niemający nic wspólnego z islamem, muzułmanami ani terroryzmem, ale już następnego dnia kolejny wyznawca Allaha w mieście Dijon, również krzycząc „Bóg jest wielki!” wjechał swoim samochodem w grupę pieszych. W wyniku tego wydarzenia poszkodowanych zostało 12 osób.
We Francji zapanowała konsternacja, ale zachowanie fanatyka szybko wytłumaczono jako przypadek choroby psychicznej oraz przekonywano, że uczynił to motywowany „losem palestyńskich dzieci”. Co przechodnie w Dijon mają wspólnego z palestyńskimi dziećmi, nie wiadomo do dzisiaj. Prokurator natychmiast orzekł, że działanie to „w żadnym wypadku nie było aktem terroryzmu”, ponieważ sprawca „zainteresował się religią zaledwie kilka dni przed atakiem”. Stróż prawa nie wyjaśnił jednak, dlaczego to nagłe zainteresowanie islamem tak szybko doprowadziło desperata do konkluzji, że ideą godną wcielenia w czyn jest przejechanie kilkorga przechodniów własnym samochodem, pośród okrzyków wychwalających muzułmańskiego boga.
Psycho-Francja?
Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, kiedy już następnego dnia w Nantes w grupę niewinnych przechodniów wjechał kierowca ciężarówki (z tuzina poszkodowanych jedna osoba zmarła). Co prawda i ten okazał się być muzułmaninem oraz krzyczał donośnie „Allah akbar!”, ale tym razem władze uznały, że uczynił tak, by dodać sobie odwagi, nie zaś z pobudek religijnych, zaś jego ogólną inspiracją były cierpienia dzieci, tym razem, dla odmiany, czeczeńskich. Dlaczego muzułmanin wywodzący się z Afryki Północnej a mieszkający we Francji miałby do tego stopnia przejmować się losem czeczeńskich dzieci? Nie jest wszak Czeczenem, nie mieszka w Czeczenii, nigdy tam nawet nie był. Jeżeli jego motywacje są natury politycznej lub humanitarnej, dlaczego nie zorganizował pokojowego protestu przed ambasadą rosyjską? Dlaczego uważał, że przejechanie przypadkowych Francuzów jest dobrym sposobem na okazanie swojego niezadowolenia i troski? Co mają wspólnego mieszkańcy Nantes z traumą czeczeńskich dzieci? Jedynym sposobem na udzielenie sensownej odpowiedzi jest uznanie religijnych motywów tego ataku i uznanie jego terrorystycznej natury, czyli tego, że aktualne ofiary były zaledwie symbolicznym celem, który miał pomóc w osiągnięciu żądań natury politycznej. Tak się jednak nie stało.
Jakby tego wszystkiego było mało, nowy rok rozpoczął w mieście Metz kolejny atak na policjanta, kolejny „odosobniony” przykład choroby psychicznej, która, zdaje się, ogarnęła całą Francję. Bojąc się tej epidemii, na okres świąt Bożego Narodzenia władze zmieniły terytorium kraju w prawdziwe państwo policyjne, jeśli nie wojskowe, wysyłając na ulice miast dodatkowe oddziały (razem ponad tysiąc żołnierzy). Zapewne dzięki temu udało się zatrzymać i rozbroić kolejnego potencjalnego zamachowca w Cannes. Nie wyjaśniono jednak, dlaczego to armia, nie zaś psychiatrzy, ma zwalczać ową tajemniczą pandemię.
Jeżeli jednak faktycznie mamy do czynienia z przykładami szaleństwa, to należy przyznać, że nie jest to ono odosobnione wśród muzułmanów na Zachodzie. Ten rodzaj nietolerancji zdaje się być pośród nich dosyć powszechny, co dopiero mówić o nastrojach panujących w krajach muzułmańskich. Nie wolno a priori odrzucać założenia, że wielu muzułmanów popiera tak wyrażony sprzeciw wobec religijnych karykatur. Nie ma na to żadnych dowodów.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego atak terrorystyczny na „Charlie Hebdo” jest tak ważny. Jego ofiarami są bowiem ludzie z którymi współczesna burżuazja oraz „młodzi wykształceni z wielkich ośrodków” z łatwością się mogą stanąć w jednym szeregu. Żaden przedstawiciel elit nie będzie przecież utożsamiał się z mordowanymi chrześcijanami czy choćby z ofiarami gwałtów w Rotherham, Malmoe bądź paryskich przedmieść, jednak „Charlie Hebdo” to coś zupełnie innego. Antyreligijni, lewicowi „artyści” zastrzeleni z zimną krwią w siedzibie swojej gazety to cios prosto w serce współczesnej kultury. Kto przejmowałby się Kościołem, kiedy zaatakowano prawdziwych akolitów świeckiego państwa w ich świątyni „swobody wypowiedzi”?
Adwokaci islamu
Ale przecież odmieniana przez wszystkie przypadki „wolność słowa” jest tylko jednym z aspektów tego wielowątkowego dramatu rozgrywającego się w Europie i poza nią. Na całym świecie fanatyczni wyznawcy Mahometa codziennie mordują w jego imię z powodów niekoniecznie związanych ze swobodą wypowiedzi. Ponadto publikacje „Charlie Hebdo” były o wiele bardziej obraźliwe wobec innych wyznań, z chrześcijaństwem na czele. W roku 2011, w czasie kontrowersji wokół numeru „Charlie Hebdo”, gazeta została pozwana 13 razy przez organizacje katolickie, ale zaledwie raz przez muzułmanów. Ta różnica jest niezmiernie wymowna. Nie trzeba też dodawać, że chrześcijanie nigdy nie podpalali siedziby gazety, nie grozili śmiercią osobom tam pracującym, słowem – nie uciekli się do stosowania przemocy.
Wiele mówi fakt, że ostatnia okładka “Charlie Hebdo” przedstawia rysunek ukazujący pisarza-skandalistę Michela Houellebecqa, którego najnowsza powieść, pt. “Poddanie” opowiada o tym, jak lewica i prawica łączą swoje siły aby przeszkodzić w wyborze szefowej Frontu Narodowego Marine Le Pen na prezydenta. W wyniku politycznych intryg urząd obejmuje muzułmanin, zaś rządy nad Francją zaczyna sprawować partia islamistyczna. Kobiety zachęca się do noszenia chust w miejscach publicznych, zalegalizowana jest poligamia a Koran to przedmiot wykładany na uniwersytetach. Zarówno ta książka, jak i obywatelskie inicjatywy sprzeciwiające się islamizacji Europy organizowane w różnych krajach z pewnością będą miały interesujący wpływ na scenę polityczną kontynentu.
Jedno pozostaje bez wątpienia: media głównego nurtu oraz politycy będą utrzymywać, że największymi ofiarami ataku na „Charlie Hebdo” są sami muzułmanie. Gazeta „Daily Telegraph” artykuł donoszący o zamachach zatytułowała: „Francja staje wobec wzrostu islamofobii”, zaś prezydent Hollande stoi na czele chóru zapewniającego, że terroryści nie mieli nic wspólnego z islamem i nie wolno za ten akt obwiniać muzułmanów. Przywódcy Zachodu nie posiadają kręgosłupa moralnego ani wizji politycznej wykraczającej poza ich bezpośrednie i krótkofalowe zyski. Nie potrafią zatem przeciwstawić się radykalizacji wspólnot muzułmańskich. Ich partie tracą jednak zaufanie społeczne. Dżihadyści rosną w Europie w siłę i z powodu indolencji polityków oraz ich nieumiejętności poradzenia sobie z tym problemem, coraz częściej przemoc staje się odpowiedzią na przemoc. Podczas kiedy rządzący Starym Kontynentem dochowują wierności zasadom politycznej poprawności i czynią wszystko, żeby nie zostać oskarżonymi o islamofobię, w społeczeństwach oddolnie narasta poczucie niepokoju i zamętu. Widać przecież, że dżihadystów niczym nie da się ułagodzić, zaś ustępstwa prowadzą tylko do islamizacji kolejnych segmentów życia.
Monika Gabriela Bartoszewicz