15 października 2023

Sztuka współczesna, czyli jak fekalia i antykatolickie kicze stały się „wielkimi dziełami sztuki”

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Dzisiaj próbuje się obraz „Mona Lisy” zestawiać z dziełami Picassa. „Mona Lisę” Leonardo da Vinci malował ponad 20 lat i nigdy jej nie ukończył. Kiedy organizowano wielką wystawę Pollocka w Nowym Jorku pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, jego marszandzi utyskiwali na zbyt małą liczbę obrazów do wystawienia. Artysta zadeklarował zatem, że namaluje kolejnych kilkanaście obrazów w ciągu tygodnia. Jakie kryteria estetyczne mogą być zastosowane, kiedy głównym czynnikiem powstania sztuki jest ekspresowe tempo prac i dotrzymanie terminu wystawy? Przypominam, że Leonardo da Vinci malował Mona Lisę przez 27 lat. W przypadku tego rodzaju dzieł, jak prace Pollocka, mamy do czynienia z nowoczesną formą ikonoklazmu, która nie tyle polega na niszczeniu obrazów, ile na nadprodukcji obrazów, w których nie ma nic do zobaczenia – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Roman Konik, filozof, historyk idei, estetyk, pisarz, publicysta, autor książki „Sztuka współczesna. Anatomia Upadku”.

 

Świat jest zachwycony sztuką współczesną. Wielu odbiorców twierdzi, że to jest to, czego oczekują od sztuki. Tzw. krytycy cmokają, mlaskają i często nie są w stanie znaleźć słów, którymi wyrażą swój podziw dla niektórych dzieł. Dlaczego w związku z tym książka Pana profesora, która ukazała się nakładem wydawnictwa Wektory nosi tytuł „Sztuka współczesna. Anatomia upadku”?

Wesprzyj nas już teraz!

Książkę zatytułowałem „Anatomia upadku” właśnie dlatego, że od czasów awangardy, część sztuki współczesnej, która pozostała pod wpływem awangardy, psuje sztukę, zmieniając jej cele i funkcje, tym samym dokonuje swoistej anihilacji sztuki, dlatego uważam, że jest to upadek. Sztuka lat minionych miała swoje widoczne sacrum, miała swoje reguły, dlatego potrafiła tak zachwycać. Była pomostem rzuconym między światem duszy a codziennością, między wyobraźnią a zmysłami, między naszą pamięcią i idealizacją. Natomiast duża część sztuki współczesnej, niestety pozostawiła na boku wszystkie te kwestie, które stanowiły kiedyś sui generis sztuki i dlatego właśnie uważam, że mamy do czynienia z pewną formą upadku, radykalnej zmiany noszącej znamiona rewolucji. Zmieniła się przede wszystkim funkcja sztuki i tutaj upatrywałbym przede wszystkim to, co nazywam upadkiem. Ta funkcja jest dzisiaj zgoła odmienna niż była jeszcze do początku XX wieku.

Jaka w związku z tym jest obecnie funkcja sztuki? Po co w ogóle współczesnemu człowiekowi sztuka?

Sztuka współczesna w zdecydowanej większości jest mocno naznaczona pewnym piętnem ideologii. Oczywiście zawsze sztuka była związana z różnego rodzaju relacjami, choćby poprzez zleceniodawców, aż po zwykły mecenat. Natomiast w pewnym sensie artysta w momencie wyboru tematu, w momencie ustalenia pewnych relacji, które ze zleceniodawcą go łączyły, pozostawał wolny w swoich wyborach. Czasami wiązało się to z różnymi perypetiami i kłopotami. Wystarczy spojrzeć na twórczość Michała Anioła, któremu zlecono zamalowanie Kaplicy Sykstyńskiej. Jeszcze przed końcem wykonania prac okazało się, że niekoniecznie wszyscy na dworze papieskim są jego pracą zachwyceni.

Tutaj trzeba jednak jasno i wyraźnie powiedzieć, że wolność twórcza pozostawała w rękach artysty. Z kolei to, co dzieje się dzisiaj, przede wszystkim w tak zwanym nurcie sztuki krytycznej, jest po prostu zwykłym kagańcem nałożonym na twórcę. Widać to choćby w różnego rodzaju manifestach, gdzie mówi się z jednej strony, że artysta powinien być wolny, a z drugiej mówi mu się, jaką sztukę ma wykonywać, po jakie narzędzia sięgać, co więcej, jakich tematów ma nie dotykać i na czym ma się koncentrować, bo sztuka ma przede wszystkim krytykować, bądź odpowiadać na różnego rodzaju bolączki świata współczesnego i wyłącznie w tym wąskim wymiarze ma być realizowana.

Kilka lat temu w Parlamencie Europejskim miała miejsce wystawa przedstawiająca Pana Jezusa i Apostołów podczas Ostatniej Wieczerzy jako zwolenników, miłośników i uczestników sadomasochistycznych praktyk homoseksualnych. Co tego typu „twórczość” ma wyjaśniać? Czego ma ona uczyć? Po co coś takiego?

Na marginesie dodam tylko, że to nie jedyna tego typu wystawa… Była na przykład wystawa w 2002 roku w Atelier 340 w Brukseli zatytułowana „Irreligia” – w moim przekonaniu to równie bluźniercza ekspozycja. W ostatnich dwu dekadach było mnóstwo tego rodzaju realizacji. Jaka jest funkcja tej formy sztuki? Przede wszystkim chodzi o zohydzenie tego, co stanowiło jedno ze źródeł sztuki do wieku XIX, czyli to, co ogólnie możemy nazwać metafizyką, życiem duchowym człowieka. W tym wymiarze tworzono sztukę religijną bądź sztukę sakralną, a trzeba pamiętać, że jest to wyjątkowo trudna forma sztuki, bo trzeba pokazać to, co jest niewidzialne, czyli relację człowieka do Absolutu. To są arcytrudne zadania artystyczne. Natomiast w przypadku bluźnierczej sztuki trzeba pamiętać, że jest to też pewna moda, skoro na Zachodzie pojawiły się takie realizacje, to niektórzy artyści, chcąc pozostać w nurcie postępowym, po prostu kopiują to, co już było. Czyli zaczynają krytykować różnego rodzaju konteksty religijne, które stanowiły oś Europy, a to ewidentnie wpisuje się w nurt tzw. sztuki krytycznej.

Sztuka krytyczna ma poszukiwać i tropić jak pies gończy, wszelkie kwestie związane z językiem nienawiści, z mową nienawiści, z opresją, uciskiem, kagańcem wolności i postępu etc. I takim przysłowiowym „chłopcem do bicia” jest w tym przypadku religia katolicka i wielu artystów wpisuje się w ten kontekst chcąc zdobyć poklask, sowite wynagrodzenie, traktuje to jako trampolinę do sławy etc. Swoją drogą, tego rodzaju realizacje są na marnym poziomie warsztatowym, abstrahując od ich treści, bo w tym przypadku wystarczy wpisać się w pewien sztafaż, w pewne prawidła, które winna realizować sztuka krytyczna.

A dlaczego sztuka krytyczna nie dotyka np. islamu? Przecież codziennie słyszymy jak to kobiety są źle traktowane przez wyznawców religii Mahometa…

Marginalnie się to zdarza. Mieliśmy przecież na przykład, kiedy to duński dziennik „Jyllands-Posten” 30 września 2005 roku zamieścił w artykule Muhammeds ansigtwe wizerunki Mahometa, podobnie było Francji, ale zostało to ucięte niemal natychmiast. Muzułmanie bardzo poważnie traktują kwestię swojego sacrum i każde bluźnierstwo, każde wkroczenie świata nowoczesnego w ich strefę sacrum jest przez nich brutalnie przerywane, dlatego tutaj nie ma co ukrywać, że artyści atakujący chrześcijaństwo są po prostu koniunkturalni, bo nie są zainteresowani poszukiwaniem opresji w świecie islamu. To nie dotyczy wyłącznie świata muzułmańskiego. Czy jest Pan sobie w stanie wyobrazić sztukę, która będzie krytykować judaizm? Gdyby tak było, to podejrzewam, że reakcja nie byłaby tak brutalna jak w świecie islamu, ale na pewno mielibyśmy do czynienia z przerwaniem pewnych dotacji dla takiej formy sztuki, na finansowe wygnanie artysty. Natomiast w przypadku katolicyzmu, przepraszam że to powiem wprost, duża część artystów jest nawet zachęcana przez niektórych przedstawicieli Kościoła, by wypowiadać się w sztuce w nurcie krytycznym na temat religii.

Wystarczy popatrzeć na ostatnie biennale weneckie, gdzie po raz pierwszy był obecny pawilon watykański. Miałem okazję słuchać patriarchy weneckiego abp. Francesco Moraglii, który przypominał o powołaniu Wenecji, będącej miastem mostów, na otwarciu pawilonu mówił o nauczaniu Papieża Franciszka, o budowania przyjaźni i sprawiedliwości społecznej ludzi różnych kultur, o wartości religii w duchu zrównoważonego rozwoju. Na koniec dodał, że taka winna być współczesna sztuka sakralna. Pokazywano tam obrazy Nicola Samori, który zasłynął z tego, że przedstawił Marię Magdalena z brodą, albo z pustą twarzą. W zasadzie przesłanie patriarchy weneckiego do artystów było jednoznaczne: walczcie ze śladem węglowym, promujcie ideę zrównoważonego rozwoju i ekologii; pokazujcie jak psuje się świat od tej strony.

Ani razu nie padło słowo Chrystus, ani razu nie padło sformułowanie sacrum. Ta przestrzeń sakralna nie była chroniona czy eksponowana, czego oczekuje się od Watykanu. Agenda przedstawiona przez patriarchę weneckiego wpisuje się jednoznacznie w całą politykę popierania niektórych fragmentów sztuki współczesnej.

Przepraszam, że tutaj poczynię pewną uwagę, ale mówiąc o sztuce współczesnej trzeba robić to bardzo rozsądnie, ponieważ możemy wrzucić wszystko do jednego worka i wylać przysłowiowe dziecko z kąpielą twierdząc, że cała sztuka współczesna jest bezwartościowa, bo tak nie jest. W sztuce współczesnej zdarzają się przepiękne realizacje, zdarzają się rzeczy wyjątkowo cenne i wartościowe. Mówiąc o sztuce współczesnej należy również dostrzegać tego typu inicjatywy. Mam jednak wrażenie, że w publicystyce kładzie się większy nacisk na to, żeby piętnować różnego rodzaju wygłupy, które przecież zawsze w świecie sztuki były, ale nie nadawano im rangi głównego nurtu.

Powiem szczerze: czasem jestem zmęczony kolejnym komentowaniem „dzieł” Piero Manzoniego, czyli jego odchodów zapakowanych w puszki i wystawianych w muzeach, ponieważ są to marginalia, z których uczyniono gest sprzeciwu, nadano im nadmierną rangę. Marginaliami w życiu nie warto się zajmować. Zamiast tracić na to czas należy wspierać sztukę wartościową, która dzisiaj przecież też jest.

W całości zgadzam się z Panem profesorem. Moje pytanie jednak brzmi: jak wspierać wartościową sztukę współczesną, skoro w mediach dominuje promocja kiczu i bluźnierstwa?

Wspierać można na różne sposoby. Pamiętajmy, że św. Augustyn radził nam, aby zaczynać od rzeczy drobnych, bo te rzeczy drobne, być może kiedyś, złożą się na coś większego. Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jako lokowanie produktu, albo autopromocja, ale od dwóch lat prowadzę projekt związany z moim nazwiskiem. Nazywa się on Kronika Konika. W mediach społecznościowych, na stronach internetowych i w podcastach próbuję łowić perły sztuki współczesnej. Nagrałem już około 130 podcastów wskazując na te fragmenty sztuki współczesnej, które w moim przekonaniu zasługują na uwagę.

Oczywiście mógłbym nagrać również 130 podcastów na temat sztuki bluźnierczej, ale uważam, że to nie ma sensu, bo tego rodzaju materiały bardzo łatwo znaleźć, natomiast odnalezienie rzeczy cennych, odnalezienie, na przykład, poważnych realizacji jeśli chodzi o współczesną sztukę religijną, to zadanie naprawdę trudne i trzeba włożyć w to sporo wysiłku, aby w formie atrakcyjnej też to przekazać. To jest jedna z metod promowania tego typu działań. Pamiętajmy też, że działamy w różnego rodzaju organizacjach. Możemy więc organizować wystawy, możemy zapraszać ciekawych artystów, którzy mają coś wartościowego do powiedzenia, bądź próbować wpływać na hierarchów kościelnych chociażby w taki sposób, aby komisje, jakie są powołane przy każdej diecezji i mające dbać o kształt sztuki sakralnej, były w pewien sposób rozsądnie prowadzone, bo różnie z tym bywa.

W najbliższej okolicy mam świeżo wybudowany kościół. Stacje Drogi Krzyżowej, jakie w nim wystawiono, mówiąc najdelikatniej, wołają o pomstę do nieba. Podejrzewam, że sam proboszcz zorientował się po ich zawieszeniu, że nie koniecznie pasują do wnętrza kościoła, dlatego dziś jedna ze stacji drogi krzyżowej jest zasłonięta konfesjonałem. Ale ktoś jednak wydał na to zgodę! Musimy mieć w sobie na tyle odwagi, aby przynajmniej iść i porozmawiać na ten temat, i próbować wskazywać wartościowych artystów, wchodzić jako świeccy do tego typu komisji etc. Moim zdaniem tego typu małe działania mają sens.

Oczywiście, Panie profesorze, tylko że w większości przypadków jest tak, iż większość osób, która krytykuje różne „nadużycia” np. w sztuce sakralnej jest oskarżana przez zwolenników „nadużyć” o cenzurę i walkę z wolnością artystyczną…

Kościoły w tej materii nie są zależne od państwa, bo budowane są z datków wiernych, więc to oni mogą też decydować o tym jak wnętrze ich kościoła ma wyglądać.

To może inny przykład rzekomego cenzurowania przez „naszą stronę”. Rok 2017 i spektakl „Klątwa”, który był ewidentnym bluźnierstwem, ewidentną profanacją, ewidentnym pluciem na Polskę i Kościół. Wielu ludzi protestowało, a spektakl był grany. Bilety wykupywano na pół roku do przodu…

„Klątwa” była spektaklem wystawionym w Teatrze Powszechnym w Warszawie i przeznaczonym dla widzów od 18. roku życia, pamiętamy, że towarzyszyła temu ogromna klaka medialna. Nic bardziej nie może zachęcić do przyjścia na tego rodzaju spektakl, jeżeli on już przed premierą będzie zachwalany jako „kontrowersyjny”. Ja bym zostawił jednak to na boku. Jeżeli ktoś chce chodzić na tego typu spektakle, to niech chodzi, niech się karmi tego rodzaju treściami, zakazy nic tu nie pomogą. Możemy oczywiście wyrazić swój sprzeciw nie idąc na przedstawienie. To tak jak w muzyce, Pan może być miłośnikiem Chopina, a ja mogę słuchać wyłącznie disco polo, nie może mi Pan tego zakazać, nawet, jeżeli ta forma muzyki psuje powszechny gust, wyjaławia wrażliwość. Oczywiście, jeśli jest przekroczona pewna granica, jeśli jest bluźnierstwo lub profanacja, to mamy ku temu wszelkie narzędzia, aby zgłaszać to do prokuratury i penalizować.

Tylko, że w przypadku „Klątwy” mamy do czynienia ze wsparciem samorządowym. Wsparciem, które nie zostało zatrzymane mimo tak dużego sprzeciwu obywateli…

Rola mecenatu państwa nad sztuką to zupełnie oddzielny temat i nie da się w zdawkowej formie tej skomplikowanej relacji przedstawić. W przypadku „Klątwy” jeden z recenzentów napisał, że „Klątwa” to spektakl zrobiony przez złych ludzi dla innych złych ludzi. I to trafia w te gusta. Tego rodzaju rzeczy były i zawsze będą. Ja osobiście jestem przeciwnikiem bojkotowania i blokowania tego typu rzeczy, bo to nadaje od razu rangę tej formie sztuki. Jeżeli zostało przekroczone prawo, to należy to zgłosić do prokuratury. Kto idzie i ogląda takie rzeczy sam wystawia sobie laurkę.

Jaki jest Pana stosunek do awangardy?

Awangardy dzisiaj nie ma. Możemy mówić co najwyżej o post-awangardzie albo neo-awangardzie. Być może zaskoczę Pana i Czytelników PCh24.pl, ale jeśli miałbym w siatce aksjologicznej porównać działania wczesnej awangardy do post-awangardy, to w tej pierwszej znalazłbym jakieś wartości. Wassily Kandinski, kiedy zaczął eksperymentować z malarstwem bezprzedmiotowym, niefiguratywnym skoczył w przestrzeń estetyczną nie wiedząc, gdzie leci, to był bardzo odważny gest. To były różnego rodzaju poszukiwania, które mogą się nam podobać albo i nie, natomiast post-awangarda to coś najgorszego, co może trafić się artyście, czyli plagiat. Post-awangarda czy neo-awangarda to kolokwialnie mówiąc, odgrzewanie starych kotletów, to powoływanie się na wczesne dokonania awangardy. Młodzi artyści określający się mianem neo-awangardy nie mają niczego do zaproponowania poza sięgnięciem do dokonań awangardowych z początku XX wieku, które dziś się po prostu wyczerpały.

Do awangardy możemy podejść w dwojaki sposób. W taki sposób jak zrobiła to Szkoła Frankfurcka i widzieć w ich działaniach zwrot paradygmatyczny, ogromną zmianę, konieczność wypracowania nowych narzędzi estetycznych do analizy teoretycznej, albo w taki sposób jak to ładnie napisał Ernst Gombrich, że są to różnego rodzaju figle i wygłupy, które zawsze w sztuce się zdarzały, natomiast to, co uczyniono z dokonań awangardy dokładając im całe zaplecze teoretyczne jest czymś bardzo złym, bo ten figiel, po prostu, na to nie zasługuje. A my dzisiaj powołujemy się na dokonania awangardy jak na dokonania rewolucyjnych odkryć jak w dziedzinie nauki, czyli mówimy o tym, że po awangardzie już nie można wrócić do tego, co było przed nią. A tak postawiona rama teoretyczna jest po prostu zwykłym oszustwem i pułapką zastawioną na odbiorców. Proszę zajrzeć w dowolny atlas, przewodnik, encyklopedię sztuki współczesnej albo po-awangardowej. Zwyczajowo rozpoczyna się on sformułowaniem, iż awangarda rozpoczęła się jako protest na wyczerpanie się pewnych możliwości w sztuce akademickiej, że sztuka doszła do pewnego momentu, w którym należało dokonać całkowitej zmiany, ponieważ na gruncie tak uprawianej sztuki nic nowego nie mogłoby się pojawić.

To jest kalka z manifestów postmodernistów, którzy twierdzą, że wyobraźnia ludzka doszła do kresu, nic nowego nie stworzy, dlatego skazana jest na rekapitulację, tego, co już było, albo znalezienie nowych przestrzeni. To jest zwykła bzdura, tak samo jak mówienie niektórych współczesnych artystów o tym, że są niedoceniani teraz, ale przyjdzie jeszcze ich czas i to właśnie czas zweryfikuje wielkość ich dzieł. Każdy kto miał w szkole logikę formalną dobrze wie, że takie sformułowanie jest niefalsyfikowalne. Ci którzy zostali uwiedzeni tym mętnym językiem, i docenili rzekomą wielkość dzieł, które mają dopiero być docenione w przyszłości, nie wiedzą w muzeach za bardzo, co zrobić z niektórymi realizacjami, bo po pierwsze: nikt nie chce ich oglądać; a po drugie: nie są w stanie zachować ich pod względem konserwatorskim, ponieważ do ich wykonania użyto, na przykład, takich materiałów jak kurz, pióro, masło.

Wystarczy przejść się do dowolnego oddziału Muzeum Narodowego, by zauważyć pewne dysproporcje. Co ciekawe widać to bardzo u młodzieży. Jeżeli pojedziemy na przykład do krakowskich Sukiennic, to zauważymy, iż to co budzi najwyższy podziw oraz zatrzymuje młodych ludzi na dłużej, to jest malarstwo Młodej Polski, czyli ta szczęśliwa godzina malarstwa polskiego. To zachwyca młodych ludzi i nie trzeba nikogo do tego zachęcać. To też o czymś świadczy, o jakimś takim instynkcie wewnętrznym, który pokazuje, czego od sztuki oczekujemy.

Pełna zgoda, Panie profesorze. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że trwa walka z instynktem, o którym Pan mówi. W swojej książce „Sztuka współczesna. Anatomia upadku” zwraca Pan na przykład uwagę, że próbuje się nam wmówić, iż niezależnie od wszystkiego należy postawić artystyczny znak równości pomiędzy „Mona Lisą” Leonarda da Vinci a instalacją typu „łopata do śniegu wystająca w pisuaru”. Dlaczego?

To jest efekt szerszego oddziaływania, który można nazwać czkawką po post-modernizmie. Pamiętajmy, że ludzie, którzy sami określali się jako „wielcy papieże post-modernizmu” wprost mówili o tym, że należy walczyć z „opresją” nie tylko bezpośrednią, ale i „opresją” w języku, dlatego wystawili na odstrzał słynną triadę platońską „prawda, dobro i piękno”, tłumacząc to w bardzo sprytny sposób, że gdyby nie wiara w te 3 słowa to nie byłoby Holocaustu, wojen, ludobójstwa. Dlatego w tej optyce, jakakolwiek forma oceny, co jest piękne, co nie jest piękne, pozostanie już opresyjna.

Nie dziwi potem fakt, że stukanie Aborygena patykiem w wydrążony kawałek drewna stawia się na równi z utworami Mozarta czy Czajkowskiego twierdząc, że nie mamy obecnie predyspozycji ani przyzwolenia, by mówić co jest piękniejsze, bardziej wartościowe w sztuce. W związku z tym lepiej z tego zrezygnować. Dzisiaj próbuje się obraz „Mona Lisy” zestawiać z dziełami Picassa. „Mona Lisę” Leonardo da Vinci malował ponad 20 lat i nigdy jej nie ukończył. Kiedy organizowano wielką wystawę Pollocka w Nowym Jorku pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, jego marszandzi utyskiwali na zbyt małą liczbę obrazów do wystawienia. Artysta zadeklarował zatem, że namaluje kolejnych kilkanaście obrazów w ciągu tygodnia. Jakie kryteria estetyczne mogą być zastosowane, kiedy głównym czynnikiem powstania sztuki jest ekspresowe tempo prac i dotrzymanie terminu wystawy? W przypadku tego rodzaju dzieł, jak prace Pollocka, mamy do czynienia z nowoczesną formą ikonoklazmu, która nie tyle polega na niszczeniu obrazów, ile na nadprodukcji obrazów, w których nie ma nic do zobaczenia.

Za ten stan rzeczy odpowiedzialni są przede wszystkim teoretycy, którzy w tej formie malarstwa widzą coś więcej, niż wymaga się od sztuki i przekonywali, że obrazy akcjonistów wykraczają poza walory estetyczne, bo dotykają rzeczy samej w sobie, szczerego wnętrza ich osobowości twórczej, nic też nie kopiują, nie są nawet przedmiotem estetycznym, tylko po prostu akcją i emblematem walki. Jeżeli dziś popatrzymy na przestrzeń galeryjną, jeśli popatrzymy na katalogi, które są pisane, to zauważymy, ze tyle samo miejsca przyznaje się zarówno Leonardowi jak i akcjonistom.

Czy to ma służyć „masowemu duraczeniu”, że przywołam jeden z tytułów rozdziałów Pana książki?

Jedną z zalecanych metod rewolucji bolszewickiej mającą na celu uformowanie nowego człowieka było masowe duraczenie ludzi, tak by sformatować ich świadomość wedle strychulca komunistycznego. Ta komunistyczna metoda masowego duraczenia została również zastosowana podczas rewolucji w świecie sztuki. Od czasów awangardy, w zależności od okresu i miejsca, duracznie odbiorców sztuki przybierało różne formy. Wystarczy prześledzić, co na temat wczesnej awangardy piszą dziś intelektualiści, by dostrzec, że za pomocą równego rodzaju wybiegów, chwytów retorycznych czy też fikołków intelektualnych, próbują przekonać odbiorców sztuki o dobroczynnym działaniu ruchów awangardowych. Jak trzeba było się nagłowić, by przekonać odbiorców, że odchody w puszce mogą być przedmiotem kontemplacji, że są czymś wyjątkowo wartościowym, na równi z dziełami Michała Anioła czy Leonarda da Vinci.

Czy istnieją jakieś nieprzekraczalne granice dla rewolucjonistów, o których Pan mówi i ich spadkobierców?

Nie ma takich granic, których nie można przekroczyć. W 1971 roku Burden zorganizował w świetle kamer performans zatytułowany Shoot. Całość genialnego aktu sztuki polegała na tym, że z odległości pięciu metrów asystent artysty strzela do niego ze strzelby, celując w jego ramię. Po opatrzeniu rany Burden udziela wywiadu, w którym przekonuje, że wyłącznie tego rodzaju sztuka angażuje widza na poziomie emocji, a więc jest wyjątkowo cenna pod względem przekazu. Artysta widząc, że jest w kręgu zainteresowań mediów, trzy lata później urządza kolejny performans konceptualny zatytułowany Trans-Fixed. W turystycznej miejscowości Venice Beach w Kalifornii asystent artysty przybija go gwoździami do maski Volkswagena.

Na naszym podwórku mieliśmy słynną instalację „Berek” czyli performans autorstwa Artura Żmijewskiego. Całość została zrealizowana na terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w komorze gazowej. Starsi ludzie rozebrani do naga biegają w pląsach po komorze gazowej, grając w dziecięcą grę zwaną berkiem. Jeżeli ktokolwiek sądzi, że to marginalny wygłup, to głęboko się myli. Całość zdarzenia została udokumentowana i jest w zbiorach Galerii Zachęta.

Granice mogą być cały czas przekraczane. Jeżeli nie mamy w świecie sztuki do zaproponowania nic istotnego związanego zarówno z warsztatem artystycznym, jak i z czymś wartościowym do powiedzenia, to niestety musimy sięgać po inne narzędzia. Jednym z nich jest szokowanie i licytowanie, kto bardziej zaszokuje publiczność. Na przykładzie Teatru Orgii i Misteriów Hermanna Nitscha widać doskonale, że nie jest to już sztuka, a raczej miejsce do zachowań graniczących z chorobą psychiczną.

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij