700 plus albo 1000 plus, na dodatek 1500 „babciowego” i dopłaty do kredytów. Obietnice polityków PiS i KO rzucane są tak lekko, jak nigdy wcześniej. I jak nigdy wcześniej mogą poważnie zniszczyć w naszej gospodarce to, co Polacy wytrwale budowali ciężko pracując przez ostatnie dekady.
Nie, to nie ma już wiele wspólnego z opartą na jakichkolwiek regułach redystrybucją, uzasadnianą często – bałamutnie czy nie – pomocą gorzej sytuowanym. To już karuzela szalonych obietnic, które politycy serwują niczym sieć fast foodowa burgery z „soczystą” wołowiną. I, obawiam się, to jeszcze nie koniec zabawy. Tu i ówdzie już pobrzmiewają zapowiedzi, że PiS szykuje prawdziwą bombę wyborczą. Ma to być waloryzacja 500+ lub jakiś inna dopłata do czegoś tam, co akurat wyszło komuś w badaniach, że świetnie by się przyjęło.
Politycy mają jednak do siebie to, że często usiłują wygrywać bitwy tą samą taktyką, która okazała się kluczem do sukcesu w ostatniej batalii. I tak Donald Tusk jest niemal pewien, że zgrabnie wrzucona obietnica babciowego w wysokości 1500 zł stanie się nie lada rarytasem. Przecież w badaniach stoi jak byk, iż Polacy chcieliby 500+ na sterydach, czyli najlepiej dwukrotność lub – jak ktoś da – to i trzykrotność tego, co rząd daje obecnie. Taktyka ta jednak może okazać się nie być wystarczająco skuteczna. Wciąż umacniająca się pozycja Konfederacji w sondażach dowodzi, że pojawiła się już grupa Polaków zmęczonych nieustannym przekrzykiwaniem się polityków i licytacją na kolejne dopłaty. Czy świadomość tego, że przyjdzie nam za to wszystko zapłacić stanie się ważnym impulsem do podejmowania decyzji przy urnach wyborczych?
Wesprzyj nas już teraz!
Dwa czy zero procent?
Bo też zapłacimy za to słono. Najlepiej widać to zresztą po programie 500+. Przyznam uczciwie, że kilka lat temu oceniałem ów pomysł niejednoznacznie. Z jednej strony bowiem jest to program niebezpiecznego rozdawnictwa, z drugiej zaś o ile miał być to jeszcze projekt prorodzinny to kołatała myśl, że faktycznie może zadziałać. Przypomnijmy, że sam pomysł pojawił się u schyłku rządów PO, gdy spowolnienie gospodarcze mocno dawało się we znaki. Przy czym nikomu nie przychodziło do głowy, by cokolwiek upraszczać. Raczej cięto wydatki, chwaląc się równocześnie Polską jako „zieloną wyspą”. A zegar umieszczony na bombie demograficznej wciąż niebezpiecznie tykał. Zatem PiS wydawał się zaproponować rozwiązanie, które mogło stanowić jakiś przełom lub przynajmniej stanowiło obietnicę takiego przełomu. Do czasu, gdy ogłoszono, że 500 zł dostaną wszystkie rodziny i na każde dziecko. Wtedy wyraźnie zapachniało wprowadzeniem czegoś na wzór ograniczonej jeszcze wprawdzie, ale już niemal powszechnej pensji minimalnej.
Tamten program poniósł PiS do władzy i – jak się wydaje – pozwolił wygrywać w kolejnych wyborach. Dlatego Tusk, chcąc odepchnąć od sterów państwa Jarosława Kaczyńskiego, proponuje dzisiaj następne, a jakże, powszechne programy dodatków pieniężnych, uzupełniając je o obietnice kredytów mieszkaniowych na zero procent. Skutki tych naprędce wymyślanych rzekomych remediów na niedostatki materialne, są dość proste do przewidzenia: pogłębiające się ubóstwo Polaków. Wiem, że brzmi to dość paradoksalnie, ale właśnie do tego musi prowadzić sytuacja, gdy coraz większa część majątku dorabiających się Polaków staje się de facto własnością lub „darem” państwa. Dlaczego? Po pierwsze, radykalnie ogranicza to prawo własności. Kredyt „zero procent” czy – jak chce PiS – „dwa procent” nie obejmie bowiem wszystkich, ale zaledwie pewną grupę osób do wyczerpania środków, którymi dysponuje państwo, by móc takie kredyty sfinansować. Po drugie, pozostali będą musieli radzić sobie sami i – co oczywiste – to oni poniosą koszty rynkowe tego programu. A ten koszt będzie jasny: ostrzejsza polityka kredytowa banków oraz wzrost cen mieszkań.
Podobnie ma się rzecz z pieniężnymi dodatkami. Ich rewaloryzacja lub ustalanie kolejnych dopłat, hojnie zresztą przyznawanych przez rząd, podbije radykalnie inflację, skutkiem czego zamiast ratować gospodarkę przed dalszym błyskawicznych wzrostem cen, zostanie ona znowu wtłoczona w sytuację kryzysową. Żarty w tym przypadku się kończą, bo choć średnia inflacja lekko spada (przypomnę, że nie oznacza to spadku cen, lecz ich nieco wolniejszy wzrost) to niepokoi w dalszym ciągu przyrost inflacji bazowej, czyli wskaźnika po wyłączeniu najbardziej zmiennych cen (żywność) czy tych regulowanych przez państwo (energia). A to oznacza, że inflacja w Polsce wcale nie hamuje. Wszystko zależy po prostu do tego, jaki wskaźnik w danej chwili weźmiemy pod uwagę. Ten bazowy jest bardziej obrazowy, bo wskazuje pewne stałe tendencje. Operowanie wskaźnikiem średniego wzrostu cen może być mylące, wszak ten w okresie spadku popytu na energię – np. wiosną i latem – może nieco spaść, co jednak wcale nie będzie zwiastunem lepszej sytuacji.
Tajemnica Konfederacji
W praktyce oznacza to, że rząd i większa część opozycji proponują nam jedno: dalszy wzrost inflacji, która „zjada” lwią cześć naszych pieniędzy. Jednym sposobem, by zdusić przyrost cen jest oczywiście ścinanie wydatków i zaostrzenie polityki kredytowej poprzez podniesienie stóp procentowych. Owszem to bolesna operacja i zapewne należy ją przeprowadzać stopniowo. Jak się jednak zdaje nie istnieje inne lekarstwo. A to oznacza, że prędzej czy później kolejny rząd, spod jakiego nie byłby szyldu, będzie musiał zmierzyć się z tym problemem.
Pod prąd wyborczym narracjom zdaje się iść Konfederacja, której liderzy nie złożyli żadnej obietnicy finansowego prezentu, a wręcz nawołują do powściągliwości w tym zakresie kwestionując nawet program 500+, co zakrawa właściwie na jakąś „świecką herezję”. Nie piszę o tym dlatego, by oddać pokłon pomysłom Konfederatów. Zwróciłbym raczej uwagę na coraz korzystniejsze sondaże dla tej partii, co budzi zresztą niepokój w mainstreamie.
Prof. Rafał Chwedoruk jest przekonany, że jest to efekt narracji tego ugrupowania wobec wojny na Ukrainie. Nie wydaje się to być pełne wyjaśnienie sytuacji. Owszem, Konfederacja idzie pod prąd wielu popularyzowanym przez główny nurt narracjom, lecz nie o jedną tylko kwestię tu chodzi. Zresztą, niedługo po wybuchu wojny gdy część polityków Konfederacji zwracała uwagę na problemy, jakie mogą wyniknąć z powodu gwałtownego napływu uchodźców, partia ta raczej traciła w sondażach. Zyskuje dopiero teraz. Dlaczego?
Wygląda na to, że wyborcy zauważyli, iż nie każdy – nawet najbardziej atrakcyjny – rządowy datek służy wzbogaceniu się. Kryzys gospodarczy spowodował najwidoczniej wzrost świadomości ekonomicznej wielu Polaków, zmuszonych do kombinowania by uciekać przed utratą wartości pieniądza. Przy tym trudno nie zorientować się, dlaczego wypłacane otrzymywane pensje straciły wartość nabywczą, a z każdym miesiącem stać nas na coraz mniej. I to wszystko przy rosnących stopach procentowych oraz… obietnicach kolejnych wydatków z budżetu państwa.
Nietrudno zresztą nie uchwycić tutaj aporii: skoro jesteśmy zmuszani do ponoszenia wysokich kosztów kryzysu, to czemu do drugiej dłoni rząd wpycha nam plik banknotów? To wymyka się podstawowej logice. I skutecznie obnaża prawdziwe intencje nie tylko władzy, ale także jej najbardziej zaciętych oponentów.
Jeśli bowiem dalej będzie szli w tym kierunku, dojdziemy do absurdów rodem z okresu amerykańskiego Nowego Ładu, gdy amerykańska administracja dopłacała rolnikom za… nieobsiewanie pola, by podbić ceny płodów rolnych. Nie jesteśmy zatem pierwszym krajem, w którym politycy dostawszy do ręki zabawkę w postaci sporej ilości pieniędzy budżetowych, usiłują za ich sprawą załatwić wszystko. Oby ci ekonomiczni magicy prędko zniknęli razem ze swoimi pomysłami.
Tomasz Figura