Kostium demokracji należy do ulubionych przebrań liderów Unii Europejskiej. Komisarze i sędziowie TSUE stawiają się w roli jej najwierniejszych obrońców – gwarantów praworządności, sług interesu obywateli państw członkowskich. Bruksela nie szczędzi sił na budowanie takiego wizerunku… Tymczasem trudno o bardziej zakłamany obraz. W rzeczywistości przedstawiciele unijnych instytucji realizują dawno opracowany projekt skupienia władzy w komisarskich rękach. Omijanie woli obywateli i zatajanie przed nimi sensu wydarzeń należy do ich stałego repertuaru. Podniesiony niedawno postulat zniesienia zasady jednomyślności to ukoronowanie technokratycznej strategii – jaką od początku kierowali się architekci „integracji”.
– Odkąd dołączyłem [do Parlamentu Europejskiego – red.] zmieniła się moja ocena Unii Europejskiej. (…) W 2005 roku widziałem Konstytucję, zaprojektowaną przez Giscarda [d’Estaing – red.] i innych. Widziałem, jak Francuzi odrzucili ją w referendum. Widziałem, jak Holendrzy odrzucili ją w referendum. I widziałem was, w tych instytucjach, jak to zignorowaliście, przywracając ją jako Traktat Lizboński, i chwaliliście się, że możecie ją przegłosować bez referendów – mówił w swoim ostatnim przemówieniu w Parlamencie Europejskim jeden z głównych architektów Brexitu. Nigel Farage – bo o przywódcy UKIP i Brexit Party mowa – nie tylko przypomniał tym samym, jak obecny fundament ustrojowy UE przepchnięto kolanem mimo sprzeciwu obywateli, ale też zilustrował klasyczny dla eurokratów paradygmat działania.
Wesprzyj nas już teraz!
Prześledźmy pokrótce historię, którą przypomniał. W obliczu rosnących apetytów komisarzy na władzę nabiera ona charakteru prawdziwej nauczycielki życia. W 2004 roku – gdy na akcesję do Unii Europejskiej zdecydowana była już również Polska, Bruksela pracowała nad projektem Konstytucji dla Europy, dokumentu, który miał zastąpić dotychczasowe traktaty i nakreślić nowy kształt UE. W konkretach: według procedowanej inicjatywy, unijnym instytucjom miał przypaść monopol na kształtowanie polityki morskiej i rybołówstwa, handlowej, monetarnej w odniesieniu do państw strefy euro, a także szereg kompetencji dzielonych w szerokim spektrum zagadnień – m.in. rolnictwie, kulturze i służbie zdrowia.
Na dodatek szerszą inicjatywę ustawodawczą oraz kompetencję wprowadzania zmian w traktatach miał zyskać euro- parlament. Inicjatorzy konstytucji chcieli na tę izbę scedować zadanie wyboru przewodniczącego Komisji Europejskiej, a wreszcie przypisać UE rolę gwaranta praworządności i przestrzegania „praw człowieka” przez kraje zrzeszone w strukturze…
Mówiąc wprost, założenia Konstytucji dla Europy nadawały „wspólnocie” – posługując się lubianym przez euro- entuzjastów sformułowaniem – charakter skrystalizowanego ośrodka władzy. Tym samym w odstawkę pójść miała dotychczasowa postać UE jako przede wszystkim platformy współpracy suwerennych państw narodowych.
Ambicje dokumentu doskonale oddano przy tym w streszczonej formie. Gdy przywódcy unijnych państw spotkali się w 2004 roku w Rzymie by zaakceptować tekst Konstytucji, na specjalnie przygotowanej ściance konferencyjnej widniał slogan Europae Respublicae Status, układający się w kształt greckiej litery Omega. Nie trzeba biegłości w językach martwych, by zdać sobie sprawę z ducha użytego określenia „Republika Europejska”…
Eurokraci już zawczasu zdążyli uczcić triumf tego centralistycznego przedsięwzięcia. Unijny szczyt w Brukseli z 18 czerwca 2004, podczas którego ustalono po długich negocjacjach ostateczne brzmienie projektu, zakończono podaniem szampana. Szybko okazało się jednak, że poza unijnymi budynkami panują zdecydowanie gorsze nastroje… Korki strzeliły przedwcześnie.
Ze względu na przewidzianą w Konstytucji diametralną zmianę charakteru Unii oraz planowaną ratyfikację nowej umowy międzynarodowej, część rządów za konieczne uznała rozpisanie referendum. Obywatele, ku zniesmaczeniu eurokratów, dali do zrozumienia, że nie widzą powodu, by ograniczać własną suwerenność, a odpowiedzialność za wiele decyzji delegować ośrodkom zagranicznym.
Taki komunikat odesłali do Brukseli m.in. Francuzi pod koniec maja 2005 roku. Opowiedzenie się 54,87 procenta głosujących przeciwko centralizacyjnej propozycji wywołało niemałe zaskoczenie. W końcu francuscy politycy niemało napocili się nad przygotowaniem konstytucji i wiedli prym wśród promotorów „integracji” w ubiegłych dekadach. Grunt zdawał się przecież pewny i dobrze przygotowany…
Gwóźdź do trumny przedsięwzięcia wbili kilka dni potem Holendrzy. Mieszkańcy Niderlandów ruszyli do urn 1 czerwca – byli jednak bardziej zdeterminowani. Przeciwko ratyfikacji dokumentu przez Amsterdam opowiedziało się 60 procent głosujących.
Zastrzeżenia względem propozycji mogły uwydatnić jeszcze plebiscyty w Wielkiej Brytanii, Polsce, Danii, Portugalii, Czechach i Szwecji. Jednak skoro już dwa narody skreśliły Konstytucję, zaniechano dalszych referendów jako bezprzedmiotowych. Stało się jasnym, że unijna inicjatywa nie ma szans powodzenia.
Dokument zdawał się nie do uratowania, skoro kraje od dekad wchodzące w skład starej UE powiedziały mu „nie”. Na cztery powszechne głosowania, jakie miały miejsce w jego sprawie, „za” opowiedziały się jedynie Hiszpania i Luksemburg. Inicjatywę zdecydowano się więc porzucić… ale jedynie formalnie. Uznanie sprzeciwu obywateli państw członkowskich nigdy nie przeszło eurokratom przez głowę… Przeciwnie, inicjatorzy „integracji” uknuli sposób na przepchnięcie zmian kolanem, bez przedkładania ich narodom do obywatelskiej oceny.
Wytrych istotnie znaleziono – był nim projekt dokumentu dziś stanowiącego fundament ustrojowy UE: Traktatu Lizbońskiego. Sam autor propozycji odrzuconej w referendach z 2005 roku, Giscard d’Estaing, wyjaśniał, że nowa inicjatywa różni się co do nadanej formy, a sens pozostaje bez zmian. Nowe ramy prawne miały jednak olbrzymią zaletę – dokument, przedstawiony jako traktat zmieniający znaczenie zawartych już porozumień, pozwalał na obejście referendalnych głosowań…
Od początku zresztą to, z jakim efektem obywatele państw członkowskich skorzystali z instrumentów demokracji bezpośredniej, uwierało eurokratów. Tuż po przeprowadzeniu plebiscytów znany orędownik centralizacji, do dziś żywy symbol unijnego federalizmu – Guy Verhofstadt przekonywał, że w istocie obywatele nie wypowiedzieli się o projekcie konstytucji europejskiej. – Oba te referenda nie były o konstytucji. We Francji miało miejsce referendum wokół rządów Jacquesa Chiraca – twierdził.
Kilka lat wcześniej w nieco podobnych okolicznościach na rozbrajającą szczerość zdobył się szef gabinetu wieloletniego przewodniczącego Komisji Europejskiej, Jacquesa Delors. Tuż po tym, jak Duńczycy w 1992 roku odrzucili w powszechnym głosowaniu projekt Traktatu z Maastricht, Pascal Lamy przyznał, że od samego początku proces integracji europejskiej budowano technokratycznymi sposobami, zatajając przed opinią publiczną cele działań i stawiając obywateli przed faktami dokonanymi… – Europa została zbudowana saint-simonowską metodą od początku, to było podejście Monneta [jednego z ojców Unii Europejskiej – przyp. redakcji]: ludzie nie są gotowi by zgodzić się na integrację, więc trzeba było iść naprzód, nie mówiąc im zbyt wiele o tym, co się dzieje – mówił współpracownik szefującego KE przez dekadę polityka.
Przywołanie Henriego de Rouvroy de Saint-Simona jako inspiratora metody działań eurokratów trudno zbyć wzruszeniem ramion. Ten francuski arystokrata pozostawił po sobie utopijną wizję zjednoczonej politycznie Europy wraz z towarzyszącym jej ustrojem technokratycznych rządów uczonych. Przy okazji sam był członkiem tajnych stowarzyszeń wolnomularskich.
W poprzednich dekadach omówienia idei Saint-Simona skupiały się na zawartych w nich elementach socjalistycznych. Zdaje się jednak, że przypisywanie temu myślicielowi miana marksisty nie wytrzymuje krytyki – wziąwszy pod uwagę jego głęboką wiarę w konieczność utrzymania kapitalizmu epoki przemysłowej. Nowsze opracowania zwracają za to uwagę na internacjonalistyczny technokratyzm francuskiego wysoko urodzonego filozofa.
W swoich pracach de Saint-Simon snuł wizję budowy kosmopolitycznego porządku merytokracji. Powszechny pokój i harmonię miałaby w jego utopijnym ideale zapewnić władza skupiona w ręku rady uczonych, którzy kształtowaliby rzeczywistość wedle wniosków zaczerpniętych z naukowych przekonań. Ich działania, jak również same postaci, dla powodzenia przedsięwzięcia miałyby być otoczone atmosferą rewerencji, a nawet kultu.
Do takich pozytywistycznych gremiów miałoby należeć zadanie wieloaspektowej przebudowy świata przez wielkoskalowe przedsięwzięcia, projekty inżynierskie i technologiczne. Dzięki tym ostatnim odczuwalny dystans pomiędzy odległymi zakątkami świata miał ulec zmniejszeniu, zmierzając w kierunku budowy „globalnej wioski”.
Przywołane słowa Pascala Lamy’ego dają jasno do zrozumienia, w jaki sposób swoją rolę od początku definiowali liderzy procesów integracyjnych. Trudno widzieć w nich delegatów woli ludu, skoro to w ich umysłach powstawać mają domagające się posłuszeństwa mas plany unifikacji i budowy nowego ładu. I choć sekretarz Jacquesa Delors przywołał tę orientację polityczną, by wskazać, iż uległa ona dezaktualizacji, to dalsze losy „integracji” pokazują, że nie mógł pomylić się bardziej…
Monnetowski model przyjęto na dobre za eurokratyczny styl bycia, czemu dano wyraz gdy nadszedł czas przepychania kolanem Traktatu Lizbońskiego. Dokument o celowo zmienionej formie, do złudzenia przypominający Konstytucję odrzuconą przez obywateli europejskich państw, procedowano ponownie – z tą różnicą, że tym razem pytanie „suwerena” o zdanie uznano za zbędne. Jedynie w Irlandii, wobec zobowiązującego rząd wyroku Trybunału Konstytucyjnego, rozpisano powszechne głosowanie nad unijną propozycją.
Ku wściekłości eurokratów Irlandczycy okazali się mówić jednym głosem z Francuzami, Holendrami i milionami innych obywateli państw członkowskich przywiązanych do suwerenności własnego kraju. Pomiędzy 9 a 12 czerwca 2008 roku mieszkańcy ruszyli do urn i większością głosów 53 do 47 proc. zdecydowali prawo do wykuwania swojej politycznej przyszłości pozostawić sobie samym…
Reakcja Brukseli – która zdążyła się nagimnastykować, by zignorować opinię europejskich narodów – to doskonały przykład „demokratyzmu”. Czołowi architekci projektu domagali się procedowania ustawy mimo wszystko, zachowując czcze deklaracje szacunku dla głosu Irlandczyków. Na głowy tych, którzy na referendalnych kartach zaznaczyli „nie” dla Traktatu Lizbońskiego, ciskano gromy.
Powody, dla których Irlandczycy odrzucili centralistyczny projekt, to „zatruty koktajl absurdalnych argumentów”, mówił w europarlamencie Andrew Duff, angielski polityk. – To tragiczny wynik dla Irlandii, Unii Europejskiej oraz miejsca Europy w świecie – dodawał.
Niemiecki chadek Elmar Brok zdecydowanie naciskał na procedowanie projektu mimo wszystko – choć przecież bez poparcia Dublina reforma nie mogłaby zacząć obowiązywać. – Irlandzkie „nie” jest nieszczęśliwe. Niemniej jednak musimy kontynuować ratyfikację. W interesie wszystkich państw UE jest wejście w życie Traktatu z Lizbony – przekonywał.
Za swoich obywateli powstydził się nawet premier Irlandii, Brian Cowen. Wobec unijnych instytucji szef rządu wolał odgrywać rolę ich emisariusza niż przedstawiciela narodu, który powierzył mu urząd. Polityk nazywał wynik „wielkim rozczarowaniem” i zaapelował do eurokratów o czas na skłonienie obywateli do zmiany zdania. Cowen wpajał rodakom, że wybrali nieodpowiedzialnie, a negatywne rozstrzygnięcie referendalne stawia Dublin w niepewnej sytuacji politycznej.
Po wielu miesiącach suflowania podobnej narracji zarówno przez unijne, jak i rodzime „autorytety” oraz zagwarantowaniu Irlandii, że reformy unijnych przepisów nie posłużą do ingerencji w prawo podatkowe, politykę obronną czy prawną ochronę życia nienarodzonego, rozpisano kolejne referendum w tej samej sprawie – tym razem uzyskując wymagany przez Brukselę wynik…
Lizbona była jednak tylko krokiem na drodze do realizacji technokratycznego przedsięwzięcia eurokratów. Ile warte są dziś powierzone Irlandczykom gwarancje, gdy Unia Europejska zaciera ręce do budowy podlegających jej sił zbrojnych czy wprowadzania wspólnych podatków, bądź też reguluje klimatyczne daniny? A ile warte pozostaną, gdy Bruksela, wprawiona we wprowadzanie swoich zamierzeń w czyn mimo oporu obywateli, pożegna się z zasadą jednomyślności w kluczowych obszarach? Technokratyczny projekt stale postępuje, w retorycznej potrzebie głosząc takie „obietnice etapu”, jakich potrzebują obywatele wciąż „niegotowi” na integrację…
Unijne instytucje cieszą się w tym sensie wyjątkową swobodą polityczną. Dziś znaczną część naszego życia obejmują „wspólnotowe”, a nie krajowe przepisy, a rządy państw członkowskich zobowiązują się wobec Brukseli do poważnych reform. Jednocześnie nad przepisami uchwalanymi na europejskim szczeblu debata niemal nie istnieje… Unijne normy kształtują się nie tyle bez kontrowersji, co mimo niej: demokratyczna legitymacja likwidacji sprzedaży samochodów spalinowych, remontowych wymogów ekologicznych nie jest nam przecież w ogóle znana, a ich konsekwencje dotkną nas w ogromnej mierze.
W rzeczywistości technokratyczne elity UE doskonale zdają sobie sprawę z tego uprzywilejowanego położenia – wiedzą, że mogą skutecznie ingerować w życie obywateli, nie mierząc się jednocześnie z konsekwencjami. Wszystko dzięki formalnej odległości, jaka dzieli Brukselę od teoretycznego suwerena. Ten dystans wyraża się z jednej strony w tym, że unijne wydarzenia i przepisy są dla większości obywateli enigmatyczne, a przy tym mało znane. Polityka wydaje się toczyć na szczeblu krajowym, a elektorat pochłaniają wydarzenia krajowe – bliższe i łatwiejsze do pojęcia.
Z drugiej zaś ów dystans wynika z faktu, że unijne ośrodki odpowiadają jedynie pośrednio przed którąkolwiek realnie istniejącą wspólnotą. Europejskie narody mają wpływ co najwyżej na tę część polityków unijnych, jakich wprowadza ich państwo – w zestawieniu z resztą to jednak wyraźnie pośrednia kontrola. Bunt czy obywatelski sprzeciw w wymiarze odczuwalnym dla eurokratów wymagałby konsolidacji działania na szczeblu międzynarodowym – porozumienia pomiędzy zróżnicowanymi wspólnotami, pochłoniętymi innymi problemami i posiadających odmienną tożsamość…
Unijni decydenci zdają sobie doskonale sprawę z tej pozycji i skrzętnie ją wykorzystują. Bruksela nie tylko ceni i wciela w życie myśl de Saint-Simona… Doskonale wie przy tym, że tylko organizacja jej pokroju jest zdolna skutecznie prowadzić technokratyczną rewolucję. Nie bez powodu w projekcie masońskiego myśliciela pierwsze skrzypce odgrywa internacjonalistyczny wymiar… Dla kosmopolitów międzynarodowe społeczeństwo to bowiem nie tylko marzenie, ale i strategiczne posunięcie. Władze państwa narodowego pozostają podporządkowane organicznej wspólnocie, złączonej w jedno przez interesy i mniej lub bardziej podobny sposób myślenia. Ale Unia Europejska… albo Związek Sowiecki – od kogo zależą? Tak postawione pytanie doskonale sprawdza się również w roli odpowiedzi.
Filip Adamus