– Tajlandia to jeden z najważniejszych krajów Azji Południowo-Wschodniej, a więc regionu leżącego między Indiami, a Chinami. Tajlandia to również kraj leżący w sercu obszaru nazywanego Indo-Pacyfikiem, czyli najważniejszego na świecie regionu politycznie i gospodarczo – miejsca, gdzie mamy rywalizację amerykańsko-chińską; miejsca, gdzie tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość naszego globu. Wiem, że z perspektywy Polski to, co przed chwilą powiedziałem, zwłaszcza w obliczu trwającej wojny na Ukrainie, może brzmieć egzotycznie, ale tak po prostu jest. To nie Europa Zachodnia, to nie Atlantyk jest obecnie centrum świata, tylko Pacyfik, a wśród państw pacyficznych jest kilka krajów niezwykle ważnych w globalnej rozgrywce – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Michał Lubina, politolog, podróżnik, badacz stosunków międzynarodowych.
Większość ludzi w Polsce i ogólnie na Zachodzie, kiedy zostanie zapytanych, gdzie leży Tajlandia wie, że jest taki kraj, ale niekoniecznie w którym konkretnie miejscu…
Wesprzyj nas już teraz!
Niekoniecznie, Panie redaktorze. Całkiem sporo osób jeździ tam na wakacje.
To prawda, ale wydaje mi się jednak, że wielu musiałoby na wszelki wypadek rzucić okiem na mapę. Dlaczego w związku z warto interesować się wyborami, które 14 maja miały miejsce w Tajlandii?
Powodów jest wiele.
Tajlandia to jeden z najważniejszych krajów Azji Południowo-Wschodniej, a więc regionu leżącego między Indiami, a Chinami. Tajlandia to również kraj leżący w sercu obszaru nazywanego Indo-Pacyfikiem, czyli najważniejszego na świecie regionu politycznie i gospodarczo – miejsca, gdzie mamy rywalizację amerykańsko-chińską; miejsca, gdzie tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość naszego globu.
Wiem, że z perspektywy Polski to, co przed chwilą powiedziałem, zwłaszcza w obliczu trwającej wojny na Ukrainie, może brzmieć egzotycznie, ale tak po prostu jest. To nie Europa Zachodnia, to nie Atlantyk jest obecnie centrum świata, tylko Pacyfik, a wśród państw pacyficznych jest kilka krajów niezwykle ważnych w globalnej rozgrywce. Abstrahując już od Chin Czy Stanów Zjednoczonych, w regionie, o którym mówię jest wiele państw między motem a kowadłem. Z jednej strony są to kraje jak Japonia, Korea Południowa czy Australia, a z drugiej strony zaraz za nimi idą niezwykle istotne „kraje średnie”, które mogą przeważyć w rozgrywce między Pekinem a Waszyngtonem.
Te „kraje średnie” są jakkolwiek to nie zabrzmi średnie na tle Chin czy USA. Gdybyśmy spojrzeli na nie po prostu, bez automatycznego porównywania z głównymi graczami, to okazałoby się, że wcale nie są średniakami, tylko krajami istotnymi. Tajlandia jest właśnie jednym z takich krajów.
Pod pewnymi względami Tajlandia jest podobna do Polski. Kiedyś w historii była ona znacznie potężniejsza. Też była atakowana przez sąsiadów, niszczona przede wszystkim przez Birmę, a obecnie jest „krajem średnim”, który szuka swego miejsca.
Co ciekawe Tajlandia jest tradycyjnym sojusznikiem USA i to od czasów zimnej wojny. Jednocześnie jest to państwo, które ma od wieków bardzo silne kontakty z Chinami i znaczna część jego gospodarki od zawsze jest związana z Państwem Środka. Oczywiście były pewne wyjątki jak w czasach maoistowskich, ale nie zmienia to faktu, że zasadniczo Tajlandia jest kwintesencją rodzącego się świata amerykańsko-chińskiego.
Co więcej Tajlandia miała zawsze długą tradycję bardzo umiejętnej polityki zagranicznej i dyplomacji. Tajowie zawsze wiedzieli jak się ustawić, a to między innymi stąd, że ich państwo ma długą tradycję handlową. Przez wieki Tajlandia funkcjonowała na szlakach handlowych i była swego rodzaju istotną bramą do Chin.
Co ma Pan na myśli nazywając Tajlandię „krajem średnim”? Jest ona średnia pod względem powierzchni, liczby ludności, zamożności obywateli?
Właściwie pod każdym względem. W Tajlandii mieszka około 69,5 mln ludzi. Powierzchnia kraju 513 120 km2, czyli w skali azjatyckiej „średnio”. Jeśli zaś chodzi o gospodarkę, to Tajlandia jest nieco biedniejsza od Polski (jest 28-mą gospodarką globu, podczas gdy Polska 22-gą, dane za 2022 r.), ale w skali azjatyckiej Tajlandia naprawdę dobrze sobie radzi: jest drugą gospodarką Azji Południowo-Wschodniej, a pod względem per capita – czwartą, ale przed nią są państwo-miasto Singapur, Brunei żyjące z ropy oraz Malezja. Szczególnie bogatym miastem jest Bangkok – stolica kraju. Na prowincji jest już gorzej. Jako ciekawostkę dodam, że Tajlandia jest na pierwszym miejscu na świecie jeśli chodzi o różnicę między pierwszym, a drugim miastem: Bangkok jest większy od drugiego miasta w Tajlandii ponad 30 razy!
Tak więc Tajlandia z każdego punktu widzenia jest „średniakiem”, ale jest to dobry średniak. Gdybym miał ją porównać do kraju w Europie, to powiedziałbym, że to taka azjatycka Austria – kraj ani duży, ani mały, ale niezwykle istotny i umiejący grać powyżej swojej ligi.
Zanim zapytam Pana o wyniki wyborów, które odbyły się w Tajlandii 14 maja proszę o wyjaśnienie mnie i Czytelnikom jak w Tajlandii definiowana jest polityczna prawica, a jak polityczna lewica? BA! Czy w Tajlandii istnieje coś takiego jak prawica i lewica?
Przekładanie europejskich koncepcji politycznych czy definicji lewicy i prawicy na kraje azjatyckie nie ma większego sensu i należy to traktować jako żart bądź absurd. Lepiej mówić konserwatyści i postępowcy, choć i to może być rozumiane na opak.
Gospodarczo „lewica” i „prawica” w Tajlandii niemal w ogóle się nie różnią – wszyscy są za wolnym rynkiem, a spór dotyczy tego, kto bardziej powinien na tym skorzystać. Nie jest to jednak spór ideologiczny, tylko personalny.
Jeśli chodzi o światopogląd to z perspektywy zachodniej między „lewicą” a „prawicą” w Tajlandii też nie ma większych różnic.
Główny podział jest gdzie indziej. Tajlandia to monarchia i to bardzo specyficzna, ponieważ na czele państwa jest wprawdzie król, ale realnie rządzi dwór razem z armią. Jest to wręcz układ feudalny, który został przypudrowany i przez to wszedł w nowoczesność z małymi zmianami. To widać zwłaszcza w kwestiach symbolicznych: przed królem trzeba leżeć plackiem i jest on uznawany za niemalże postać boską. Wiąże się to z tym, że Tajlandia miała dużo szczęścia w XIX wieku, kiedy wchodził tam kolonializm, ponieważ miała wówczas kilku wybitnych władców, którzy przeprowadzili modernizację i dzięki temu kraj nie został zniszczony przez kolonialistów i zachował niepodległość. Ceną było utrzymanie absolutyzmu oświeceniowego. To się zmieniło w 1932 roku, kiedy armia dokonała pierwszego zamachu stanu i narzuciła władzy swoją kontrolę. Formalnie Tajlandia jest monarchią konstytucyjną, ale realnie już od lat 50. XX wieku władzę w kraju dzierży armia razem z dworem i oni chcą utrzymać status quo. Z europejskiego punktu widzenia sojusz armii z dworem można umownie nazwać prawicą czy konserwatystami, ponieważ oni chcą utrzymania tego systemu, aby Tajlandią nadal rządziły stare elity.
Do tego dochodzi fakt, że król MahaVajiralongkorn jest bardzo niepopularny w społeczeństwie w przeciwieństwie do swojego poprzednika BhumibolaAdulyadeja, który był powszechnie bardzo szanowany. Nie muszę dodawać, że kiedy monarcha jest szanowany, to łatwiej się rządzi…
Z drugiej strony mamy zwycięzców wyborów z 14 maja. Są to przedstawiciele nowych sił, ludzi powszechnie uważanych za młodych, którzy chcą reform, zmiany systemu, odsunięcia armii od władzy, ograniczenia wszech-władania króla. Europejskie agencje prasowej nazywają ich lewicą bądź postępowcami, ale głównym ich celem jest zmiana statusu quo.
Tym niemniej porównywanie sceny politycznej w Tajlandii do tego, co mamy w Europie jest absurdalne. Nie idźmy tą drogą!
Pita Limjaroenrat, lider zwycięskiej liberalnej partii MoveForward zapowiedział utworzenie koalicji, która będzie dysponowała 309 miejscami w 500-osobowej Izbie Reprezentantów. Jeśli faktycznie uda się stworzyć taką koalicję, to co będzie to oznaczać dla Tajlandii, dla regionu i dla świata?
Moment, moment! Najpierw niech stworzy! Polityk jak mówi, że coś zrobi, to mówi. W tym momencie tego typu deklaracje to nic innego poza próbą mobilizacji swoich zwolenników i próba ograniczenia pola manewru dla przeciwników. Osobiście wolę poczekać na efekty. Uwierzę w te zapowiedzi dopiero jak zobaczę efekt końcowy.
W kwestii formalnej. Picie nie potrzeba 309 ludzi w tajskim parlamencie, tylko 376. System wyborczy w Tajlandii jest ustalony przez armię w ten sposób, że premiera wybierają dwie izby parlamentu – niższa, do której 14 maja odbyły się wybory; oraz wyższa, w której jest 250 mianowanych senatorów. Mamy więc 500 osób w izbie niższej i 250 w wyższej. Połowa plus jeden to 376.
Jeśli Pita mówi, że ma 309 ludzi w parlamencie, to dobrze, że tak mówi. Do niedawna miał znacznie mniej, co znaczy, że trochę mu rośnie, ale to wciąż za mało. Zasadniczo życzę mu powodzenia, ale czy jest w stanie zebrać koalicję liczącą 376 osób? O tym się przekonamy.
Ponadto ze względu na to, że w Tajlandii mamy do czynienia z systemem stworzonym przez armię Senat ma prawo weta wobec kandydata na premiera. W związku z tym jeśli Pita przesadzi, to senatorowie po prostu go zawetują i skończą się jego marzenia o premierowaniu. Oczywiście będzie wtedy wrzask i politycznie trudniejsza sytuacja, ale armia ma w zanadrzu taki bezpiecznik i nie będzie się w razie potrzeby wahać, żeby go wykorzystać.
Obecnie mamy trwające negocjacje między Pitą a senatorami, czyli de facto między kandydatem na premiera a armią i zobaczymy, czy dojdzie do kompromisu. Premier ma zostać wybrany w lipcu, więc jest jeszcze trochę czasu, żeby podealować, a proszę mi wierzyć – jest czym. Armia realnie jest u władzy od 1932 roku, a w ostatnim czasie miała niemal władzę absolutną. Pytanie czy wojskowi zgodzą się trochę ustąpić. Jeśli rzeczywiście tak się stanie, to Tajlandia będzie miała rząd, który z jednej strony będzie powiewem nowości, świeżości, młodości i nadziei. Z drugiej strony rząd będzie cały czas musiał patrzeć na armię, bo ta w każdej chwili będzie mogła go w każdej chwili obalić.
Przypomnę tylko, że armia tajska ma na swoim koncie 12 udanych zamachów stanu i około 15 nieudanych, jest więc jednym ze światowych liderów, jeśli chodzi o pucze. Ostatnio, jakkolwiek to nie zabrzmi, tajscy wojskowi mieli lepszą statystykę, bo w wieku XXI przeprowadzili dwa zamach – w roku 2006 i 2014 – oba udane. Nie miejmy więc złudzeń – jeśli Pita zostanie premierem i „przesadzi”, to zostanie obalony. On sam dobrze o tym wie. Nie jest to bowiem człowiek znikąd. Pita to syn doradcy jednego z poprzednich ministrów. To człowiek, który studiował na Harvardzie, który robił duże pieniądze w ojczyźnie, a nie każdemu wolno to robić bez kontaktów i zgody odpowiednich ludzi. W przeszłości był on również posłem, wojskowi go chwalili, więc z pewnością jest kimś, z kim można rozmawiać, ale czy te rozmowy przyniosą skutek to się zobaczy. Jeśli istotnie przyniosą to wówczas że Tajlandia będzie miała lepszy piar. Podniesie się hasło, że wygrała demokracja, lud zdecydował etc., bo może liczyć na żyzny grunt na Zachodzie i w jakimś sensie pomoże to wizerunkowo temu państwu. Dotychczas dla wielu było bowiem niezręczne, że w Tajlandii rządzą wojski jak w sąsiedniej Birmie. Birma jest jednak pariasem, do czego niemal wszyscy przywykli. Tajlandia zaś lubiła wizerunkowo się pozycjonować jako kraj, który idzie z duchem czasu, który jest otwarty, przyjazny, zaradny etc. Generałowie u władzy psuli ten wizerunek.
Zobaczymy czy rzeczywiście uda się ich trochę odsunąć. Bez względu jednak na to, czy tak się stanie, to żaden przełom nie nastąpi. Tym, co rządzi Tajlandią nie jest bowiem premier, nie jest parlament, tylko dwór, a konkretnie tajna rada przy królu – najważniejsi ludzie, którzy podejmują kluczowe decyzje. To oni mają realną władzę i to oni ostatecznie rozdają karty. Oczywiście mogą być jakieś wahnięcia w jedną czy drugą stronę, jedna ekipa może się bardziej wzbogacić, a druga mniej, ale zasadniczo żadnego trzęsienia ziemi nie będzie.
Dlatego bawią mnie nagłówki mediów zachodnich, z których wynika, że w Tajlandii zatriumfuje postęp rozumiany tak jak na Zachodzie. Żadnego triumfalnego przełomu nie będzie. Mamy co najwyżej do czynienia z przełomową zmianą dekoracji, a nie istoty sprawy. Istotą sprawy jest to, że rządzą ci, co mają rządzić, którzy czasem dopuszczą innych, a czasem nie.
Prawda jest taka, że gdyby rzeczywiście Pita i jego koalicja dotrzymali słowa i zaczęli wprowadzać reformy obiecane wyborcom to mielibyśmy do czynienia z przełomem. Jednak ani Pita, ani jego koalicja tego nie zrobią, bo jeśli spróbują to zostaną obaleni o czym doskonale wiedzą. Zmiany będą drobne, a podstawy zostaną zachowane. Radykalizm wieców wyborczych szybko się ulotni i zapanuje typowy tajski pragmatyzm.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek