Są takie daty, które mają wielką moc – moc tworzenia, ale i niszczenia. Polski kalendarz ma ich całkiem sporo. Nic więc dziwnego, że w ramach bezwzględnej wojny o symbole definiujące naszą tożsamość, daty właśnie – a raczej to, co się z nimi wiąże – stają się polem bitwy.
Wśród chwastów
Weźmy choćby takie wrześniowe dni: 1 września i 17 września… Co data, to problem: edukacyjny, polityczny, kulturowy. Być dumnym czy się wstydzić? Przyjąć narrację wrogów polskości i zawodowych dekonstruktorów, czy wręcz odwrotnie – znaleźć w naszej przeszłości klucz do miłości Ojczyzny?
Wesprzyj nas już teraz!
Niektórzy może pamiętają takie zdanie papieża Jana Pawła II: „Każdy ma swoje Westerplatte”, które wyrażać miało istotę odpowiedzialności za to, co się w życiu czyni, za co się odpowiada. Było to oczywiste nawiązanie do roku 1939, do pierwszych dni II wojny światowej i bohaterskiej obrony Westerplatte przez Garnizon Wojska Polskiego. Papież słowa te kierował do młodzieży zgromadzonej w tym historycznym miejscu, które odwiedził podczas pielgrzymki do Polski w czerwcu 1987 r. Jest jednak wielu takich, a do nich na pewno należą obecne władze Gdańska, dla których zdanie to jawić się może dzisiaj jako synonim przegranego właśnie przez państwo polskie procesu przed Naczelnym Sądem Administracyjnym o uznanie, kto jest właścicielem maleńkiego półwyspu nad Zatoką Gdańską u ujścia Martwej Wisły. Rzecz w tym, że nie geografia czy topografia definiują takie miejsca. Gdyby tak było, to czymże byłby dla nas dzisiaj pagórkowaty teren okolic wsi Łodwigowo, Stębark i Grunwald położony w granicach województwa warmińsko-mazurskiego? A kto w drodze do Neapolu zjeżdżałby ze słynnej Autostrady Słońca aby odwiedzić miasteczko Cassino i klasztor na wzgórzu obok? Czy kogokolwiek podróżującego po Rosji zainteresowałaby wieś Katyń w dzisiejszym obwodzie smoleńskim?
Przywołując dziesiątki, a może i setki miejsc na każdym kontynencie ziemskiego globu, moglibyśmy zacytować słowa Feliksa Konarskiego wyjęte z jego pieśni o „Czerwonych makach na Monte Cassino”:
Ta ziemia do Polski należy,
Choć Polska daleko jest stąd,
Bo wolność krzyżami się mierzy (…)
Polska ma wielki problem z efektami reformy samorządowej. Zakładana autonomia coraz bardziej przeradza się w swoistą „landyzację” państwa, którą najbardziej definiują działania instytucji kultury oraz oświaty w największych polskich miastach, a szczególnie ich aktywność w kontekście odwoływania się do historii. Mamy więc do czynienia ze swoistymi „księstwami udzielnymi”, których działania bywają nader odległe od polskiej racji stanu (np. temat tzw. uchodźców, np. temat lgbtikolejnychliteralfabetu). W katalogu jak najbardziej antypolskich obstrukcji samorządowych mamy stosunek do Żołnierzy Wyklętych, do księży katolickich, do Kresów. Inkryminowany gdański magistrat jest autorem szczególnie obrzydliwego przykładu takich poczynań, czyli nie wpuszczenie Wojska Polskiego na Westerplatte w dniu 1 września 2018 r. Czyżby teraz, po dwóch latach tzw. normalności, gdy chodzi o to miejsce i tę datę, wyrok NSA żołnierza polskiego znów usunie z Westerplatte? Przypomnijmy, że 82 lata temu Niemcy już to zrobili, myśląc, że to będzie na zawsze.
Trawa jeszcze rośnie
Dobrze się stało, że Prezydent RP Andrzej Duda 17 września był w Białymstoku. To również duże miasto, ale jakby inne niż Poznanie, Wrocławie, Krakowy, Gdański et consores. Okazja była istotna: w stolicy Podlasia otwierano Muzeum Pamięci Sybiru. Wciąż niestety nie mamy Muzeum Kresów, bez którego nie do końca da się zrozumieć polski syndrom syberyjskich zesłań, ale… Obecność tego dnia i w tym miejscu pierwszej osoby w państwie przydaje prestiżowo inny wymiar kolejnej rocznicy sowieckiej agresji na II RP i konsekwencji ówczesnego sojuszu Moskwy i Berlina.
Pierwszą i najważniejszą z tych konsekwencji były właśnie zsyłki i planowa eksterminacja Polaków oraz polskości na ziemiach, które przypadły Związkowi Sowieckiemu w efekcie czwartego rozbioru, czyli paktu Ribbentrop – Mołotow. Inną, wynikającą z tej pierwszej, był Katyń.
To, że w ramach politycznej wojny, Rosjanie wkroczenie Armii Czerwonej do Polski nazywają „pochodem wyzwoleńczym” jest oczywiste. Tak jak i to, że interesownie zakłamują historię w każdy możliwy sposób. Nieco mniej oczywistym i dużo bardziej niekorzystnym dla Polski jest uchwalone w tym roku na Białorusi nowe święto – Dzień Jedności Narodowej, który obchodzony ma być właśnie 17 września. Stosowny dekret prezydenta Łukaszenki mówi o „zjednoczeniu Białorusi Zachodniej z białoruską SRR, będącą częścią ZSRR”. To warte zastanowienia, iż po tylu latach bycia w sojuszu z Rosją Białoruś dopiero teraz dołączyła do Putinowskiej wojny symbolicznej z Rzeczpospolitą…
Urzędy mogą pisać protesty, politycy wyrażać oburzenie, ale ostatecznie liczył się będzie podstawowy przekaz przystrojony w dzieła artystyczne (co z tego, że służące propagandzie) i w podstawową edukację. No i te wszystkie pochody, festyny i akademie.
Zagranica robi, co jest w jej interesie, ale w czyim interesie działają instytucje kultury w tych – jak to napisałem – udzielnych samorządowych księstwach? Ot, taki Bydgoszcz, a tam miejski – nomen omen – Teatr Polski. Miejsce od lat kojarzone z poligonem dekonstrukcji i bluźnierstwa właśnie wyprodukowało nowe przedstawienie. Spektakl „Katyń. Teoria barw” w reżyserii Wojciecha Faruga, dyrektora teatru, na podstawie tekstu i dramaturgii jego zastępczyni, Julii Holewińskiej, miał swą premierę 17 września.
Twórcy z Bydgoszczy swe dzieło reklamowali mówiąc o podjętej „próbie odzyskania historii” i o próbie odpowiedzi na pytanie „czym jest kłamstwo katyńskie i na ilu płaszczyznach jest ono wciąż powielane”. Jeżeli jednak ktoś myślał, że bydgoski teatr wrócił na drogę prawdy, to szybko musiał to zweryfikować po recenzji w Ekspresie Bydgoskim, której tytuł mówi wszystko: „Katyń wreszcie podjęty i zdjęty… z pomnika”. Nic dziwnego, kiedy wiodącym wątkiem przedstawienia jest odpowiedź na pytanie: „Czy w Katyniu zginęli wyłącznie heteroseksualni mężczyźni?” Mamy oczywiście rytualny dla współczesnych „tfurców” feminizm oraz szokowanie formą – tutaj musicalową scenografią i kostiumem.
W Białymstoku Prezydent Andrzej Duda powiedział: „Polacy są jak trawa, wojna może przez nich przejść, cierpienie może przez nich przejść, podnoszą się za każdym razem”. To może być prawda, choć pozostawianie wszystkiego w rękach Opatrzności jest złudne i może się skończyć wyjałowieniem gleby, pustynią. Trawa potrzebuje wody, potrzebuje aby jakiś ogrodnik o nią dbał, a tym bardziej dotyczy to człowieka.
Faktycznie, są takie ogrody, są takie miejsca, z reguły daleko od Warszawy, gdzie, parafrazując Konopnicką: Nie dają miana Polski zgnieść; nie idą żywo w trumnę; gdzie w Ojczyzny imię, na jej cześć podnoszą czoła dumne. I robią to na przykład 17 września.
Na przykład w Miliczu na Dolnym Śląsku, gdzie uroczyście odsłonięto Pomnik Sybiraka. Pamiętam to miasto i burmistrza Piotra Lecha, który już dekadę temu nie bał się zaprosić mojego teatru i naszego spektaklu „Ballada o Wołyniu”. Dzisiaj Gmina Milicz wsparła Alicję Herbut, prezes lokalnego Związku Sybiraków, która przed śmiercią ojca, Sybiraka, obiecała mu, że doprowadzi do powstania pomnika. I tak się stało.
Na przykład w podkarpackiej wsi Mokre, która konsekwentnie kultywuje pamięć o swoich zesłańcach, Sybirakach, co roku spotykając się przy poświęconej im kapliczce. I co roku angażuje się w to wydarzenie cała lokalna społeczność z sołtysem Agnieszką Czapigą na czele. A co najważniejsze, z udziałem uczniów tamtejszej szkoły podstawowej. I tak się dzieje.
Więc faktycznie, są takie miejsca, choć raczej – biorąc pod uwagę anty patriotyczną modę i politykę – to już rezerwaty. Wystarczy, że zmieni się władza, ktoś pozwoli na wycinkę „starodrzewu”, ktoś zakaże podlewania trawy… I wtedy 17 września będziemy radośnie obchodzili Światowy Dzień Bezpieczeństwa Pacjenta, który ustanowiła – a jakże – Światowa Organizacja Zdrowia w roku 2019…
Tomasz A. Żak