Już dawno przestałem się łudzić, że w demokracji rządzącym chodzi o kulturę. Im chodzi albo o wykorzystanie ludzi kultury w pozyskiwaniu głosów wyborczych, albo o używanie działalności kulturalnej doraźnie (propaganda) lub długofalowo (indoktrynacja). Tak właśnie postrzegam ostatnią „wymianę zdań” pomiędzy Donaldem Tuskiem a Piotrem Glińskim.
Były premier postanowił być mężem stanu, który bezkompromisowo zbada „jakość demokracji i jakość życia społecznego” w Polsce za pomocą relacji między władzą państwową i wykonawczą a kulturą. Relacje te nazwał „papierkiem lakmusowym”. Wszystko to przy okazji jego wizyty w Krakowie, gdzie obejrzał spektakl w teatrze i odwiedził wystawę malarstwa.
Nie wiem czy historyk z wykształcenia ma odpowiednią wiedzę chemiczną, aby używać tego „papierka” w tak złożonej sprawie, nawet jeżeli potraktował to jedynie jako retoryczny bon mot na użytek publiczności okazjonalnego „briefingu” (że też oni muszą zawsze w takich sytuacjach używać obcego języka). Oczywiście było o zagrożonym przez obecną „pisowską” władzę prawie do „własnej ekspresji i wolności”, co gość z Gdańska spuentował oskarżycielskim stwierdzeniem, że „wojewodowie, prezydenci, ministrowie, premierzy powinni z daleka trzymać się od jakichkolwiek wpływów na to co się dzieje w polskiej książce, w polskim teatrze i polskim filmie”. Dla wszystkich było jasne, co zresztą podczas tego politycznego występu nie było ukrywane, że Tusk „pije” do interwencji wojewody mazowieckiego odwołującego mianowanie Moniki Strzępki na stanowisko dyrektora Teatru Dramatycznego w Warszawie. Tak, chodzi o tę osobą, która sygnuje swe dyrektorowanie figurą waginy, demonstracyjnie i bluźnierczo wniesioną do foyer teatru.
Wesprzyj nas już teraz!
Przewodniczący Platformy Obywatelskiej szybko doczekał się politycznej riposty. Obecny wicepremier, odpowiedzialny za kulturę i dziedzictwo narodowe, ripostował przywołując o połowę mniejsze dotacje na kulturę z czasów Tuskowych rządów. Celnie również przypominał o odebraniu w owym czasie artystom specjalnej ulgi podatkowej, którą przywróciły dopiero rządu PiS. Były i inne argumenty użyte w tej polemice przez Glińskiego, ale tak one, jak i oskarżenia, którymi szermował polityk Platformy, dalekie są od prawdziwego opisu kondycji polskiej kultury. To raczej (przepraszam i ja za obce słowo) – selfie na tle fasad, którymi rządzące partie chwalą się przed ludźmi. A „kulturalne” dekorum to bardzo dobre tło dla liberalizmu. Czasami, jak tego słucham, to wydaje mi się, że te „gadane fotki” trafiają bardziej do przekonanych zwolenników danej opcji, niż do tzw. społeczeństwa. Ono widzi przecież codziennie „jaki jest koń”.
Polemika obu panów odsłania jednak coś ważnego. Chodzi o to, że od lat, od bardzo wielu lat polska „kultura przegrywa”. Tych słów użył w sam raz Donald Tusk, bo pewnie wie co mówi, gdyż to właśnie za jego rządów kulturę ostatecznie „skanalizowano” w obowiązującym paradygmacie poprawności politycznej. I to właśnie w czasach rządów koalicji Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego udało się ostatecznie dokończyć marksistowski marsz na instytucje kulturą się zajmujące (oczywiście musimy tutaj pamiętać, że rządzenie, to także samorządy, w rękach których formalnie jest większość tych instytucji). Kontrargumenty jakimi posłużył się Piotr Gliński, niestety potwierdzają to przegrywanie. Współprowadzenie przez MKiDN „62 muzea i 31 teatrów, oper i filharmonii” to w tym kontekście nader wątpliwy powód do dumy. Tym bardziej, że często właśnie w tych instytucjach (szczególnie teatrach) dochodzi do antypolskich i antykatolickich skandali oraz prowokacji. A „300 inwestycji muzealnych” w żaden sposób nie zmieni coraz szybciej postępującej pauperyzacji społeczeństwa, tak jak i dofinansowywanie czasowych, choćby nie wiem jak spektakularnych wystaw.
Nie ma strukturalnej podstawowej edukacji kulturalnej, która byłaby oparta na polskim kodzie tożsamościowym. Nie ma, bo w działaniach rządzących brakuje zdefiniowanej racji stanu. Prędzej w projektach i planach repertuarowych wspomnianych wyżej instytucji odnajdziemy wytyczne i dyrektywy Unii Europejskiej (np. ekologizm, politykę równościową, genderyzm i w ogóle globalizm), niż polskość jako taką. A z tego dla naszej kultury wynika, że obecna władza „niewiele może” albo jeszcze mniej chce. Natomiast władza poprzednia wciąż rządzi kulturą, którą skutecznie sformatowała i uczyniła w efekcie rozsadnikiem antykultury. Stąd do upadłego bronią każdego swojego czynownika.
Przywołana „kulturalna burza w szklance wody” ma tylko jeden cel – taki jak w akapicie rozpoczynającym ten felieton. Wracając do „papierka”, który miał nam powiedzieć jak jest, zauważyłem intersującą chemiczno-polityczno-kulturową konotację. Otóż ów papierek, a właściwie bibułka zanurzona w roztworze lakmusu, zgodnie zresztą z prawami chemii, zmienia barwę. A my, patrząc na tę zmianę, wkraczamy w świat znaków i symboli: oto „papierek” pod wpływem kwasów staje się czerwony, ale gdy go potraktować zasadami, to będzie niebieski.
Tomasz A. Żak